- W empik go
Dwie pieśni i inne nowele - ebook
Dwie pieśni i inne nowele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 293 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Dwie Pieśni”
Brat Placyd, organista klasztorny, był snadź mocno z siebie zadowolony, skoro, wchodząc przed nieszporami do zakrystyi, pogwizdywał sobie pod nosem jakąś świecką melodyę. Lecz w drzwiach przerwał, gdy owionęła go dobrze znana, ckliwa i mdła woń kadzideł, świeżo pranych komż i kwaśnego wina. Kościelny, brat Maciej, dreptał bezgłośnie po kamiennej posadzce, ładząc na wysokiej komodzie szaty dla O. przeora, i basowym głosem pomrukiwał wśród westchnień pacierze. Z drugiego pokoju, przypominającego prywatną kaplicę magnacką, dochodził głuchy, drewniany stukot: to młody braciszek Dezydery, stojąc przy nieużywanym, choć ozdobnym ołtarzu, wybijał okrągłem dłutem komunikanty.
Kościelny spojrzał na brata Placyda, jakby ze zdumieniem schwytanego na gorącym uczynku, z cierpką niechęcią, okazywaną intruzom przez ciepło zadomowionych i na pozdrowienie odpowiedział ledwo skinieniem głowy. Lecz organista, z obojętnym spokojem czemś innem zajętego, skierował się do drugiego pokoju, gdzie brat Dezydery z zapamiętałą gorliwością wyciskał okrągłe opłatki. Gdy ten zobaczył Placyda, przerwał pracę, uśmiechnął się z życzliwe gościnnością i włożył sobie w usta garść białych okruchów.
– Może pozwolicie? – zaprosił uprzejmie pełnemi ustami, wskazując stosy odcinków, zalegających prawie cały stół ołtarza.
Brat Placyd chętnie przyjął zaproszenie, lecz wybierał tylko kawały większe i wkładał je w usta z uroczystem i powolnem namaszczeniem, jakby mu bardzo zależało natem, by zjeść jak najmniej.
Dezydery znów wziął się do roboty. Brał ze stosu prostokątne, o zaokrąglonych rogach, podobne do ćwiartek listowego papieru, opłatki z wyciśniętemi już zarysami hostyi, do których przykładał uważnie okrągłe, ostre dłuto i jednem silnem pociśnięciem odcinał od zbędnej reszty; tę albo precz odrzucał, albo zjadał. Lecz nagle przerwał pracę, otworzył szeroko usta, zmrużył oczy i począł palcami odrywać okruch, który mu przywarł do podniebienia.
– Nieznośne, gdy się przylepi – rzekł. – Ma się wrażenie, że to skóra odstała od języka.
Brat Placyd potwierdził ruchem głowy, zaśmiał się krótko i począł się w milczeniu przyglądać ozdobom, wyciśniętym na komunikantach dla braci i hostyach dla ojców. Były tam symbole męki Pańskiej wśród zawiłych arabesek, były mszalne kielichy z hostyą i gołębiem, unoszącym się w gloryi promieni.
– Czy sądzisz, bracie Dezydery, – rzekł nagle, podnosząc na młodego braciszka swe duże, łagodne oczy – czy sądzisz, że gdyby tu nie było tych ornamentów, nie nastąpiłaby u ołtarza przemiana na Ciało?
Młody braciszek wzruszył obojętnie ramionami.
– Nie wiem, – odrzekł krótko – nie rozumiem się natem.
Pochylił się nizko nad ołtarzem i dalej wyciskał kolistem dłutem białe opłatki. Po chwili jeden z nich odrzucił między okruchy.
– Nadto przypalony – objaśnił.
– Czy nadto przypalony nie zamienia się na Ciało? – podchwycił brat organista.
– Nie wiem – odrzekł znów Dezydery, – lecz brat Maciej kazał mi wszystkie nadto przypalone i zarumienione odrzucać.
– Tak, kazałem mu odrzucać – wmieszał się brat kościelny, stając w progu, – bo zanoszą niemiłą wonią. Niby tego nie wiecie, bracie Placydzie – dodał, wchodząc.
– Lecz materyą, która ma być Ciałem, już przez to samo jest święta, – odrzekł spokojnie brat Placyd i uczenie ściągnął brwi i usta.
– Ha, może lepiej znacie się ode mnie na świętej teologii – rzekł Maciej szyderczo, potrząsając nad głową szerokiemi rękawami habitu i z ironiczną pokorą złożył ręce na piersiach.
– To nie teologia – zaśmiał się organista. – Wszak prosty rozum to dyktuje.
– A tak, a tak! – rzucił się kościelny. – Kto wie?! Możem już na starość rozum postradał?! Kto wie?! – i wciągnął głowę w ramiona, trzepocąc koło uszu suchymi palcami.
– Uspokójcie się, bracie Macieju, ja wam przecież rozumu nie odbiorę. Co mi wasz rozum –!
– Pewno, pewno! Nawet zwaryuj, stary, nikt się z nich o ciebie nie zatroszczy. Co ich to obchodzi!? – zaśmiał się sucho.
Organista, machnął pobłażliwie rękę, uśmiechnął się i chciał coś jeszcze powiedzieć, gdy nagle usłyszał, że drzwi od zakrystyi się otwarły.
– Ojciec przeor – zawołał przestrzegawczo Dezydery.
Ascetyczny brat kościelny z pomocnikiem porzucili brata organistę i skoczyli usłużnie na spotkanie przełożonego. Za nimi wolno poszedł Placyd.
– fl, jesteś, bracie Placydzie, – rzekł O. przeor, gdy go zobaczył.
– Tak, jestem, ojcze, – odrzekł z ukłonem. – Przyszedłem się zapytać, co dziś po nieszporach śpiewać się będzie.
Brat Maciej wkładał tymczasem na O. przeora długą koszulę, zakończoną koronkami na czerwonym podkładzie, przewiązał go w pasie grubym, jedwabnym sznurem, udrapował fałdy, dał stułę do pocałowania, zarzucił wreszcie bogatą, uroczystą kapę, haftowaną w złote i purpurowe kwiaty.
– Co śpiewać się będzie? – powtórzył przeor, przecierając czoło mędrczo wyniosłe. – Zbyt ładny dzień dziś mamy. Jutro gotów deszcz padać – dodał.
– Cieszmy się, że dziś ładny. Pocóż myśleć o jutrzejszym deszczu? – odrzekł z pogodnym uśmiechem brat Placyd.
– Cieszmy się, ale o jutrze też myśleć nam trzeba. Nam szczególnie. Dlatego po nieszporach zaczniesz, bracie Placydzie: „Panie Boże Abrahama”…
– Ha, na wszelki wypadek spróbować można. Może istotnie na co się przyda, a pewno nie zawadzi – odrzekł brat organista tonem niedbałej ustępliwości.
Po ogolonej twarzy O. przeora przesunął się płochliwie przekorny uśmiech, który stopił się wkrótce z łagodnym wyrazem oczu jasnych i życzliwych. Z lekką powagą zbliżył się do brata organisty i, kładąc mu dłoń na ramieniu, zapytał:
– Czy pamiętasz, bracie Placydzie, że dziś sobota, twój dzień?
– Tak, ojcze, pamiętam – odrzekł, usuwając się nieznacznie z pod łaskotliwego ciężaru dłoni przeora.
– A czy masz co nowego?
Bratu Placydowi oczy błysnęły i jakby ściemniały.
– Zdaje się będzie – rzekł z uśmiechem.
– Co?
– Co? – organista wzruszył ramionami. – Nie wiem jeszcze, nie wiem… Lecz już to czuję… czuję coś rozkołysanego i wielkiego, jak morze: to spokojne, to burzliwe… Lecz co?… nie wiem jeszcze. Będzie to może hymn na cześć dojrzewającego żyta, lub rzeki, co z brzegów wystąpiła… może hymn o siejbie, może o żniwie, lub winobraniu… Nie wiem.
Przeor poważnie skinął głową i szepnąwszy: „tak…” zwrócił się do brata Macieja.
Brat Placyd, skłoniwszy się dwornie, opuścił zakrystyę, przeszedł cały kościół i krętemi schodkami dostał się na chór. W kącie, z czołem opartem o marmurową kolumnę, klęczał brat kalkancista, Paweł, zatopiony w modlitwie. Placyd trącił go lekko w ramię.
– Bracie kalkancisto, publiczność już się zebrała, zaczynamy koncert. Idź bracie kalikować.
Brat Paweł skinął głową na znak, że rozumie, co się do niego mówi, i kończył modlitwę. Po chwili powstał z klęczek, bez słowa usunął się w kąt i począł naciskać ramię miecha, kołysząc się sennie. Brat organista zasiadł przed klawiaturą organu i czekał, wpatrzony w drzwi zakrystyi. Niedługo ukazali się w nich dwaj braciszkowie, przybrani w krótkie białe komże z zielonemi na piersiach kokardami, potem znów dwaj z płonącemi świecami w rękach, wreszcie O. przeor. Brat Placyd nacisnął stopą jeden z pedałów i organ zadął basowym pomrukiem, budzącym echa gdzieś aż w gardle i płucach. Organista zebrał jeszcze fałdy habitu, by mu nie zasłaniał widoku na pedały i, gdy O. przeor stanął u stóp wielkiego ołtarza, wziął jeden akord, z tego przeszedł na drugi, który zaczął melodyę:
„Święty, święty, święty”…
Powlokła się pieśń przeciągła, niby żałobna, – bez słów prawie. Pochwycili ją braciszkowie, pochwycili nabożni, podczas gdy O. przeor wśród hałaśliwego brzękotu dzwonków i obłoków kadzidlanego dymu ustawiał złocistą monstrancyę na szczycie tabernaculum.
„Jezu, jesteś niepojęcie
W Przenajświętszym Sakramencie".
Powoli pieśń przebrzmiała, ostatnie jej echa skryły się pośpiesznie w kopule kościoła, jak spłoszone stado ptaków i O. przeor zaczął litanię:
– „Kyrie elejson,
– Chryste elejson"…
Brat Placyd machinalnie wtórował to zmęczonemu głosowi O. przeora, to dopowiadającemu mu chórowi tłumu – i bez końca, bez końca powtarzał tę samą nudną melodyę, błądząc znużonym wzrokiem w mroku kościoła, zasnutym obłokami dymu błękitnego, kołyszącego się usypiająco pod sklepieniem. Za kratami wysokich okien baraszkowały wróble, a gałęzie złotych jesienią drzew pukały w szyby, jakby domagały się wpuszczenia, lub przestrzegały przed grożącem niebezpieczeństwem. Promień słońca, odbity gdzieś od jakiejś szyby, wpadł do kościoła, lecz zagubił się szybko w mroku i dymie kadzideł. A gdzieś świeciło słońce, gdzieś strumyk mruczał swe beztroskie psalmy, gdzieś pachniały ostatnie kwiaty jesienne i szemrały spadające liście.
– „Wieżo z kości słoniowej,
– Módl się za nami"…
W kącie wisi odwieczna pajęczyna, okryta grubą warstwą kurzu. Mucha, co się w nią kiedyś przed laty wplątała, zeschła się już całkiem. Snadź dawno już pająk porzucił wyssaną swą zdobycz. Może już i sam uległ swemu przeznaczeniu. Bo któż wie o nim, któż się go spodziewa?
– „Królowo Patryarchów,
– Módl się za nami…
– Królowo Proroków,
– Módl się za nami"…
A ile kurzu na tych pyzatych, pozłacanych aniołkach… „Złoto kurzem się pokryło, czasu ślad purpura nosi”.
„Pod Twoją obronę uciekamy się święta Boża
[Rodzicielko"…
O. przeor ma już głos bardzo słaby. Jednak śpiewa… – Pieśń? jaka będzie dziś pieśń? Nic nie wie jeszcze, choć ona go już tłoczy w piersi, już brzmi w duszy. Może to będzie ta Największa, ta pieśń, jak posag marmurowy i zamarzłe morze? Pieśń wiotka, a potężna, huczna, a bezgłośna? Nic nie wie jeszcze….
– „Módl się za nami, święta Boża Rodzicielko,
– Abyśmy się siali godnymi obietnic Pana
[Chrystusowych ".
Brat kalkancista odszedł od miecha i przegiął się przez marmurowe ogrodzenie chóru. Placyd wpatrzył się w klawisze organu i powtarzał bezmyślnie raz po raz: „ce, cis, de, dis”… Wstrząsnął głową, jakby chciał odpędzić natrętną zmorę. Lecz wracała uparcie. „Ce, cis, de, dis”…
Tłumił nerwowe ziewanie i przetarł oczy.
– Co dziś gramy? – zapytał brat Paweł, zbliżając się znów do miecha.
– „Panie Boże Abrahama”. Lecz tobie to zresztą obojętne; wszystkie pieśni grasz jednym klawiszem – zaśmiał się Placyd dziwnie nieswojo.
Kalkancista nacisnął ramię miecha.
– Wszystko na większą Jego chwałę – rzekł, pochylając głowę. – A cóż ty dzisiaj, bracie Placydzie? – dodał pół – poufałym, pól-pobłażliwym tonem wtajemniczonego.
– Jakto?
– Dziś sobota.
– Nie wiem jeszcze – żachnął się niecierpliwie Placyd.
Po skończonych nieszporach mnisi zasiedli ławki,.
czekając, jak zwykle w sobotę, pieśni brata Placyda-na cześć Najświętszej Panny.
Brat organista siedział przed klawiaturą organu z głową w tył odrzuconą, z przymkniętemi oczyma. W kościele czekała cisza. Jeno za oknami wróble ćwierkały skocznie, jeno gałęzie drzew uderzały w okna, jakby domagały się wpuszczenia w ten mrok… A gdzieś świeciło słońce, gdzieś strumyk mruczał swe beztroskie psalmy, gdzieś pachniały kwiaty i szemrały spadające liście…
Cyt! Brat organista grać zaczyna, cyt!
…Melodya prosta, jak droga wysadzana topolami „ melodya przeciągła, pasterska, przywodząca na myśl dziką woń suszonego siana i rozgrzanych słońcem kwiatów polnych… Stoją w słońcu lasy, stoją w słońcu pola, słychać gwarne śpiewy nawróconych ptaków. Pękają w słońcu dziewicze sutki pączków różanych i pieszczą się z wiatrem listki jasno – zielone, miękkie, wątle, jak sny dziecięce.
Wędrowiec idzie drogą, idzie drogą… Zbożnem słowem pozdrawia oraczy czarnej ziemi i pełnych nadziei siewców złotych ziarn. Zanurza stopy w rozmiękłą, świeżo zoraną glebę, wyciskając ślady swych kroków. W pocałunku przywarł usta do wilgotnej roli, usta spalone gorączką, głodne chłodu i szepce: O, ziemio, ziemio!
Wędrowiec idzie borem, idzie borem… Znużony siada i patrzy w leśne życie wśród traw, śledzi skrzętną pracę pobożnych mrówek, słodką niewierność lekkomyślnych motyli, niezdarną powolność ślizkich, chłodnych glist. W nabożnem skupieniu słucha szmeru potoku, przemykającego się lękliwie wśród traw. Słucha nad mokradłami rechotu zakochanych żab, śpiewających swe hymny na cześć zachodzącego słońca, nocy wiosennej i księżyca. O, wodo, wodo!
Wędrowiec idzie polem, idzie polem… Ustroił głowę białoróżowym kwieciem jabłoni. W skwarne południe wdycha ostrą, gorącą woń macierzanki, janowców i mięty. Szuka oczyma skowronka, dzwoniącego gdzieś na słońcu, czy w niebie; słucha szmeru kołysanych wiatrem płowych czupryn zbóż dojrzewających, wśród których palą się gorące oczy maków i marzycielskie błękity bławatków. O pochwalone bądź skwarne powietrze!
Wędrowiec idzie w słońcu, co zachodzi, idzie w słońcu… O, ty słońce moje i słońce każdego! Milczenie zachodu śpiewa twą chwałę…
Wędrowiec idzie lasem, idzie lasem… Idzie w liliowej pomroce wśród zeschłych ramion wniebosiężnych sosen, co jak baldachim skrywają mu głowę. Wyścieliły mu miękkie posłanie z zeschłych szpilek i będą mu do snu przygrywać poszumem groźnym i słodkim, – będą mu gadać tajemnicze, obłudne bajki, A rano obudzi go hasło pracowitych ptaków, oczy rosa zaspane umyje i dalej pójdzie w słońcu, przez ciche, wonne pola, przez odłogi, kąpiące się w skwarze, gdzie witać go będą szumy spienionych potoków, łzawe, smutne oczy pasących się krów.
Pieśń nagle cichnie i urywa się nieskończona, – bo brat Paweł zasłuchany, uniesiony marzeniem, zapomniał o miechu. Zbladł, swą pogardy godną opieszałością i nagłą ciszą przerażony, przetarł czoło, jak zbudzony ze snu, powiódł wokół nieprzytomnem spojrzeniem i cofnął się o krok.
– Graj… dokończ… graj I… – szeptat, kalikując ze zdwojoną gorliwością.
Lecz brat Placyd opuścił juz bezwładnie głowę, choć dłonie miał jeszcze oparte o klawisze, jakby zastygł z ostatnią nutą.
– Dokończ, błagam, dokończ 1…
Z dołu doleciał szmer powstających z ławek mnichów; sądzili snadź, że hymn skończony.
Brat Placyd siedział jeszcze chwilę, jak gdyby odurzony; gdy ręce opadły mu na kolana, wstał od organu. Był spokojny i wyczerpany,
– Czy masz mi to za złe? – zapytał brat kalkancista niepewnie, przez łzy prawie, skubiąc nieporadnie brzeg rękawa.
– Nie, kiedyindziej dokończę – odrzekł Placyd tonem pociechy; unikał jednak wzroku Pawła.
– Tak pięknie grałeś, bracie Placydzie, że zgoła zapomniałem o miechu – usprawiedliwiał się strapiony kalkancista, patrząc Placydowi w oczy z trwożną, uległą pokorą, jakby chciał w nich wyczytać dla siebie przebaczenie.
Lecz Placyd zaśmiał się już niefrasobliwie, klepiąc go po ramieniu:
– Zawsze musisz mieć jakieś zmartwienie! Schodzili z chóru krętemi schodkami.
– A tak, tak, zawsze coś człekowi dokuczy – podchwycił skwapliwie brat Paweł. – Ot, i nogi mi już nie służą, bracie Placydzie, ten fundament naszej cielesnej powłoki. Miły Boże, dawniej się skakało po pięć schodów, jak sarna. Hoho! gdzie te czasył Dziś człek się snuje powoli, jak dym z kadzielnicy.
– Iii, po co te skargi, kiedy to niemiła rzecz
Bogu. Nie na utrapienie nasze i swoje On nas stworzył, lecz po to, by się radować sobą i stworzeniem wszelkiem.
– Jakże to się radować, bracie Placydzie, skoro się patrzy na smutki i same utrapienia?
– Nowe oczy trzeba mieć dla radości.
– E! nowe oczy, nowe uszy… Zawsze tak mówisz. Co mi z nowych, gdy mi jeszcze stare nie odpadły? A źle jest za dużo widzieć i słyszeć…
Brat organista nic nie odpowiedział. Przeszli krużganek, ocieniony starogotycką kolumnadą i skierowali się do ogrodu, który rozciągał się za zabudowaniami klasztornemi na całej reszcie wzgórza. Owionęło ich ciepłe powietrze, przesycone słodkawą wonią więdnących liści. Szli w milczeniu prostą aleją cyprysową, ścieżką posypaną żwirem. Za kolumnami ciemnych cyprysów złociły się liście kasztanów, akacyi, klonów, dębów. Brat Paweł włożył dłonie w rękawy ciemnego habitu i kroczył wolno, z opuszczoną nizko głową, jakby postępował za trumną, choć uśmiechał się nad nim głęboki błękit nieba czystego, jak duszyczka niemowlęcia. Placyd splótł dłonie z tyłu i szedł obok wyprostowany, pogwizdując sobie pod nosem jakąś świecką melodyę. Rozglądał się z zajęciem po szczytach wiekowych drzew, których nieliczne już, żółte liście odrzynały się jasno od ciemnego błękitu, po trawach i ostatnich kwiatach jesiennych, na których kołysały się jasne, ruchliwe plamy żywego złota, przeciekającego przez liście. Z mądrym uśmiechem doskonałego wiedzenia o bujnie czynnej, a bezlitosnej pełni życia i o koniecznościach hucznego biegu jego wartkiej lali, słuchał brzęku znużonych już życiem pszczół, wrzaskliwej bandy wróbli i jaskółek, co opadły w gąszczu ślepą sowę, – i odgłosu bawiącej się gdzieś daleko dziatwy. Z łagodnem staraniem pochylał się nad przedeptanemi niebacznie kwiatami i z matczyną dobrocią rozprostowywał ich chore łodyżki. Odpylał spalone palce palm, pomagał oplatać się powojem i winnej latorośli. Szli wśród tej ciszy słodkiej, którą ledwo słabo zdołał mącić hałas ptactwa, szelest żwiru i zabłąkanych żółtych liści pod drewnianemi sandałami braciszków.
Opadłe blade płatki ostatnich róż przydrożnych zaścielały brzeg ścieżki, jak drogę tryumfu. W głębi ważyły się żółte liście spadające, jak złote motyle, opadały w trawę i beznadziejnie smutno patrzyły w niebo. Niekiedy zaszeleściła spłoszona jaszczurka, lub wzbił się motyl, co rozmyślał na zeschłym liściu o śmierci. W trawach spalonych grały świerszcze swą ostatnią spowiedź przedśmiertną. Może jutro już niejeden z nich, obejmując serdecznie skostniałemi nóżkami źdźbło trawy, nie będzie słyszał modlitwy swych braci.
Doszli do nizkiego muru, opasującego klasztor, usiedli na kamiennej ławce i patrzyli w szeroką dolinę, przeciętą jasną smugą potoku; przed nimi błękitniały na widnokręgu góry dalekie w przedzacho-dniem słońcu, z boku jaśniały domy i wieże poblizkiego miasta, otulonego błękitnym woalem mgły. Brat kałkancista odpiął z za sznura różaniec i począł szeptać modlitwę. A Placyd patrzył przed siebie w barwną dal z opartemi o mur rękoma i zdawał się wzrokiem i uśmiechem błogosławić góry dalekie i nieznane, i pole urodzajne, i ugory jałowe, i wstęgę potoku snującego się skroś doliny, i miasto poblizkie, i dziatwę hałasującą gdzieś w oddali. Błogosławione niechaj będzie wszystko, czego dotknęła się ręka Pańska w wielki dzień stworzenia. Błogosławione niech będą góry i doliny, rzeki i pola, lasy i miasta. Błogosławione stworzenie wszelkie i głaz wszelki. Błogosławiona ziemia i niebo, gwiazdy, kwiaty, słońce i księżyc blady. Błogosławiona owca i wilk, noc i dzień, ogień i woda, mąż i niewiasta. Bo wszystko z mądrej Twojej ręki, Panie.
Brat Paweł ucałował krzyż, przeżegnał się nim starannie i zatknął różaniec na sznur, którym był przewiązany w pasie.
– Skończyłeś? – zwrócił się doń Placyd. Kałkancista skinął w milczeniu głową. Po chwili bezruchu spojrzał z zastanowieniem w głąb ogrodu i rzekł, wzniósłszy palec w górę:
– Dobrą jest rzeczą patrzeć o skonaniu słońca na śmierć lata, bo myśli się też o swojej śmiertelności… Dlaczego wszystko umiera? – dodał po namyśle.
– By zmartwychwstać – odpowiedział brat Placyd. – Bez smętnej jesieni nie byłoby radosnej wiosny. Wszystko bowiem jest mądre.
Paweł milczał przez chwilę, a potem rzekł znowu:
– Zdaje mi się, że dziś po raz pierwszy rozumiałem pieśń twoją. Grałeś dziś hymn Zmartwychwstania Pańskiego.
Placyd potrząsnął przecząco głową.
– Była to pieśń o trawce i górach, o motylu, skowronku i borze, o mrówce i siejbie, o fiołkach i dębach, o wszystkiem…
– Zawsze tak mówisz – uniósł się Paweł. –
Czemu nigdy nie grasz Ukrzyżowania Pańskiego, ani Biczowania, ni Ostatniej Wieczerzy? W kościele grasz jakieś… pogańskie pieśni! Czemu? Powiedz. czemu?…
Placyd zadarł głowę i śledził uważnie gniazdo wronie na szczycie olbrzymiej topoli.
Po chwili milczenia ciągnął Paweł dalej:
– A to obraza boska, aby w klasztorze z cudów słynącym nigdy nie słyszano pieśni o Matce Boga, o Jej Niepokalanem Poczęciu…
Brat Placyd spojrzał łagodnie na kalkancistę, zatoczył ręką szerokie koło i jął mówić głosem cichym i ciepłym, jak ten wieczór jesienny:
– Gram temu i z tem, co gra. Gram chwałę wiosny zielonej, czerwonego lata, żółtej jesieni i zimy białej. Gram chwałę czystego nieba, obłoków, dżdżu i chmur gradowych. Bo to wszystko ma swą własną muzykę; ja jeno gram z niemi. Gram z słońcem, co jest dobre i z piorunem, co drzewa powala. Gram z wodą, co płynie w cichej dolinie i z tą, co z brzegów wystąpiła. Gram słońcu, księżycowi blademu i rozumnym gwiazdom, bo one też grają; ja jeno gram im do wtóru. Gram wszystkiemu i z wszystkiem. I ziemi, na której zarasta bujnie pszenica, i tej, co leży odłogiem. Bo czyż to nie jest ta sama ziemia? Czyż woda, co płynie potulnie korytem, nie jest tą samą wodą, co zalewa i topi? Czyż grzyb trujący nie jest tworem Boga? A ja gram wszystkiemu o wszystkiem, iż wszystko jest dobre.
– Dobry jest tedy i człek, co źle czyni?
– Dobry, bo nie byłoby ludzi dobrze czyniących. Wszystko jest dobre, jak sam Bóg i jak On mądre, bo on wszystko stworzył. I Wszystko wdzięczne gra Mu hymn składny na wielkich wszechświata organach. A ja gram w ładzie z Wszystkiem, bom jeden z Wszystkiego.
Brat Paweł pokiwał głową z litosnem współczuciem.
– I czy nigdy, bracie Placydzie, nie przychodzi ci na myśl życie wieczne?
– Zawsze o niem myślę i przeto jestem, czem jestem.
Brat kałkancista zaśmiał się twardo z szydem wyższości:
– A czyż inni nie są tem, czem są?
– Możesz nawet nie wiedzieć, czem jesteś. A możesz być czem innem, niż ci się zdaje. Nie wielu wie, czem są. Ten, co wie, jest nim do kresu, na zawsze i sobie nie kłamie. Inni sądzą, że są czem innem, niż są – i ci kłamią sobie. A kłamać jest pierwszym i największym grzechem. Jeden patrzy i pyta: „Czemu? Skąd?” I jest smutny. Inny sądzi, że nie trzeba o nic pytać i myśli, że jest szczęśliwy. Ten kłamie sobie.
Lecz brat Paweł położył palec na ustach i rzekł tonem łagodnie karcącym, jak do niegrzecznego dziecka:
– Zbytnia ciekawość zgubiła pierwszych naszych rodziców. Zawsze o tem pomnij, bracie Placydzie.
Zasunął głębiej dłonie w rękawy ciemnego habitu i spuścił pokornie głowę, jak gdyby bez szemrania poddając się woli Boga i niezbadanym wyrokom Jego.
Słońce skonało już dawno za opałową mgłą; poczęło się ściemniać. Drzewa otulały się w lekką, jak pajęczyna, zasłonę mroku i zamykały się jakby w sobie na noc całą. Świerszcze na chwilę umilkły, lecz znowuż zaczęły swą gawędę. W dolinie, przeciętej jasną smugą potoku, mrok się już przeciągał. Na szczycie ciemniejącej kopuły nieba błysnęły pierwsze migotliwe gwiazdy.
– Świat jest jak wielki kościół – szepnął do siebie brat organista.
Wstał, przeciągnął ramiona, jakby w tęsknocie wielkiej i począł się wolno przechadzać po ścieżce, posypanej żwirem, który skrzypiał sucho pod drewnianemi jego sandałami. Na zakręcie drogi nagle spostrzegł ciemną postać brata Jacka, ogrodnika klasztornego, schylonego pod brzemieniem chrustu, który dźwigał na barkach.
– Bracie Jacku – zawołał, przyspieszając kroku – pozwól, pomogę ci.
– O, dzięki, dzięki, nie takie znów ciężkie – wzbraniał się ogrodnik.
Złożył chrust na ścieżce, otarł pot z łysiny i ujął organistę pod ramię.
– Grałeś dziś, bracie Placydzie, jak sama święta Cecylia, organistka niebieska.
Pochylił się ku niemu i dodał na ucho:
– Gdybym był młody, uciekłbym z klasztoru, usłyszawszy pieśń taką. Dalibóg.
Zachichotał swoim zwyczajem z dziecięcą prostotą, i, objąwszy Placyda za szyję, musnął go ustami w rumiany policzek. Organista uścisnął dużą, spracowaną dłoń brata Jacka i potrząsnął nią serdecznie, dziękując za dobre słowo.
– Mało kogo tak kocham, jak ciebie, malo kogo – powtarzał brat Jacek. – Nie tylko dlatego, że razem wstąpiliśmy do klasztoru, Ale… wiesz co?…
Oblizał wargi, pogładził łysinę i wygolone czysto policzki i zaśmiał się, klepiąc organistę żartobliwie po ramieniu.
– Chodź do mnie, boży grajku.
– Dobrze. Pogawędzimy.
Brat ogrodnik cofnął się, jakby zdumiony szybką zgodą.
– Już wiesz? Kto ci mówił? – szepnął z rozczarowaniem.
– Co?
– Że… moszcz gotowy…
– Cooo? Młode wino już jest? – klasnął w dłonie organista.
– Jest! – odpowiedział z duma brat Jacek.– Więc nic nie wiedziałeś?… Chodź, spróbujemy…
Chwycił pośpiesznie chrust i pociągnął Placyda za rękaw.
Brat Jacek miał w głębi ogrodu swój własny mały domek, złożony z jednej celki i altany, obrosłej glicynią, gdzie stała ława i stół, a na nim już czekał dzban młodego wina. Ogrodnik zaniósł chrust za chatę, z celi wyniósł świecę i dwa kubki blaszane i napełnił je po brzegi mętnym płynem.