- W empik go
Dwie siostry. Tom 1: obrazek z powszedniego życia - ebook
Dwie siostry. Tom 1: obrazek z powszedniego życia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 315 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to jednego pięknego poranku; nie bardzo dawno, i nie bardzo daleko; tak, tu gdzieś, koło nas, na Ukrainie, może o milkę od ciebie mój kochany czytelniku, może troche dalej; myśl jak sobie chcesz, tylko nie bierz, zmiłuj się, nic do siebie samego, bo mię zgubisz; zrazisz i nawet narazisz tak, iż z nieukontentowania rzucę pióro może całkiem i pisać przestanę! Widzisz, jakie straszne mogą być z tego następstwa! Zaczynam w imie boże. Śliczna miejscowość Krysztalnej! Biały, ładnego rysunku domek, usiadł na kępie rzeki, schował się do połowy w zielone klomby brzeziny, której ponaginane zielone warkocze pławiły się w przejrzystej wodzie i przeglądały się w jej głębi swoim malowniczym konturom, chcąc poznać, czy ich nie prześcignęła czasem w gracyi biała akacya, której czysty profil rysował sio opodal troche na czystem tle majowego nieba. W ogrodzie świeżo, zielono, rozkosznie! Jedno okno lewego skrzydła domu otwarło się i milutka główka młodej dziewczyny wyglądnęła przez nie do ogrodu i zielona winna latorośl, wijąca się po ścianie mieszkania, obwiła jej skronie i zpletła się z ciemnymi kędziorami jej włosów. Czytelniku, czyś ty nie malarz czasem? Albo możeś poeta na własne twoje nieszczęście? Jeżeli to albo drugie, bierz pęzel, albo chwytaj pióro; ta główka bowiem w zielonym wieńcu na ciemnych włosach, może ci dać bogaty przedmiot do twoich Zajęć; kilka lekkich rysów ołówka, nosek, malutkie usteczka, brwi czarne i siwe oczki, kilka tylko obrysów i zchwycisz piękno i usidlisz je na kawałku płótna Poeto! Jeżeli tęsknisz oddawna do swego ideału i nigdzie go znaleźć nie możesz; jeżeli czasami obraz jego przedstawił ci się kiedy we śnie, i ty potem długo, długo dumałeś i marzyłeś, poeto mówię, popatrz tu teraz na ten obrazek, rzuć okiem na tę milutką główkę, na te oczy pełne myśli, na te świeże usteczka, gdzie także myśl osiadła, i na ten pukielek, co spadł na białą szyjkę i chwieje się od świeżego wiosennego po – wiewu–popatrz, a znajdziesz tu niezawodnie twoją Beatrycże i znalazłszy, powtórzysz słowa równego tobie* zapaleńca Petrarki:
Benedetto sia' giorno, e'l mese, e' lunno.
powtórzysz i uklękniesz i złożysz pobożnie dłonie, jak owi malarze średnich wieków, malarze mnisi, których w klasztornej celi zastawało widzenie nieziemskiej piękności, duszę oświecało światło natchnienia, a niem świeciły rysy boskiej dziewicy; uklękłszy brali oni pęzel w dłonie i malowali to, co widzieli w sobie, a z oczu ich płynęły łzy, łzy, których sobie nieobjaśnisz, z pewnością sami by ci nieokreślili, były li to łzy żalu czy szczęścia?
W pokoju, którego okna otworzyły się na ogród, były dwie młode kobiety; jedna, której tylko co podziwialiśmy poetyczną główkę, i druga blondynka, biała, rumiana, zdrowa, żywa i wesoła panna, rodzona siostra pierwszej. Wielu przyznawało pierwszeństwo piękności żywej Julce; bo nikt nigdy lepiej nieożywił towarzystwa; nikt weselej nie tańczył mazurka; nikt serdeczniej nieśmiał się z dowcipnych słówek kawalera, a czasem i z samej jego osoby, ale zawsze lak szczerze, otwarcie, tak z dobrego serca, iż nikt się za to nie gniewał na nią wcale, bo był to niewinny żart, pewna oznaka przychylności nawet, uczucia, które każden chciałby był sobie zjednać. Laura była inną wcale; przedewszystkiem cechowała ją powaga i jakieś wyższe upodobani; tam, gdzie wszystkim było wesoło, tam jak natoż było jej nudno; gdzie inni się śmieli, ona ziewała; ten dziwny rys jej charakteru nadał jej przezwisko nudnej pedantki. Zwyczajnie mało gdzie bywała; na zabawach tak jak nigdy, a w czasie kiedy była, zawsze ją musiała boleć głowa i to tak silnie, iż zawsze słabość ta była powodem tego, iż Laura niebrała udziału w wesołych zabawach swej siostry; w czasie kiedy ta tańczyła, Laura rozmawiała ze starszemi kobietami, albo chodziła w ogrodzie, albo zajmowała się muzyką w salonie, do którego z sali dolatywały wesołe takty polki, zagłuszone mocnem tupaniem męzkich obcasów, albo szelestem damskich trzewików. Niepodobało się to nikomu, a nadewszystko matce, która zawsze powtarzała, iż pieniądze wyłożone na lekcye tańca, były jak w błoto rzucone; a jak chce, tańczy jak anioł, mawiała do swoich sąsiadek – ale to rzadko, czasem, jak się rozswywoli z siostrą, co jednak raz w rok chyba przypadnie i to około wielkiej nocy.
Jesteśmy w pokoju Laury; jestto jej pokoik od zajęcia; obok niego sypialnia; przez uchyloną portyerę bowiem widać biały muślinowy pawilon jej maleńkiego łóżeczka Pokoik umeblowany z szczególnym gustem i z dziwna prostotą; kanapa i krzesła wybite białą materyą w jasno błękitne pasy; ściany wyklejone białym morowym papierem; na ścianach rozwieszone widoki Neapolu – Puzzoli – Mola di Gaeta; pod ścianą stół z biórkiem, nad którym zawieszony portret Szyllera, ulubionego poety Laury. Na stole tym leżało mnóstwo książek w pięknych oprawach, pomiędzy któremi spostrzegłbyś romanse Waltera – Scotta, Poetę i Świat Kraszewskiego i Listy podróżnego Sand'a. Opodal szafa z książkami; w kącie pod oknem fortepian, na którym najnowsze leżały nóty. U ścian przybite bronzowe kinkiety z matowemi baniami, wieczorami oświecały ten pokój stłumionem światłem. Na oknach stały kamelje, pelargonje i fuxje pokryte najpiękniejszymi kwiatami Na kominie, pod lustrem, po obu stronach bronzowego zegara stały w porcelanowych wazach bukiety kwiatów ogrodowych, białe, szamowe i purpurowe róże, z pomiędzy których wyglądały rezeda i drobniutkie kwiatki konwalji, te ostatnie wyglądały jak białe ząbki z różowych ustek piękności. Kwiaty te napełniały pokój delikatną i dziwnie upajającą wonią Julja wyciągnięta na kuszetce przepatrywała ryciny tylko co odebranego dziennika Modes parisienties. Laura, oparta o ramy otwartego okna, patrzyła na ogród i jego cieniste kląby; patrzyła na srebrzącą się w dali rzekę, na zielone pola, oprawne w lazurowe ramy letniego nieba, po którem żeglowały białe chmurki jakby białe sukienki aniołów niesione wiatrami. Obie siostry były w rannym ubiorze; Laura w białym szlafroczku, po którym były ciągnione delikatne jasnobłękitne gierlandki; Julja w czysto białym penioarze, dochodzącym jej tylko do ramion, które, wolne od zasłony, białe i pełne, pieściły się ze złotymi puklami spadających jej na plecy włosów Obie milczały; Laura goniła mary po szafirowem niebie i wdychała w siebie balsamiczne powietrze majowego poranku; Julja siedziała zagłębiona w tajemnice paryzkiego stroju, licząc falbony i ząbki, śledząc wykroje tuniki i dochodząc nareszcie nowego układu włosów.
Julja podniesła nareszcie oczy i patrzyła na siostrę, patrzyła długo, z widoczną rozkoszą, z miłością, bo Julja kochała gorąco Laurę, lubo charakter jej był odmienny całkiem od jej własnego charakteru.
– Powiedz mi Lorko, pod wpływem jakiego snu zostajesz dotąd? Oto od godziny prawie siedzę u ciebie i ani jednego słówka nie posłyszałam z twych pięknych ustek; to mówiąc zerwała się ze swego miejsca, pobiegła do siostry, obwiła ja swemi obnażonymi ramiony i jej złote włosy zmieszały się z ciemnymi puklami włosów Laury. Świeże jagody Julji jeszcze bledziej odcieniały twarz Laury, która postawiona obok śnieżnej białości twarzy siostry, nabrała jakichciś złotawych tonów Laura popatrzyła z miłością w wesołą twarzyczkę Julji; objęła ją wzajemnie i tak w tym objęciu nieme i szczęśliwe stały chwilkę u otwartego okna. Były to upostaciowane myśl i radość, tęsknota i spokój, dwie dusze, jedna żyjąca w świecie, druga ulatująca w niezmierzone obszary pozaświata!
– Chodź Lorciu, siądź tu zemną koło stolika i pomóż mi wybrać jaki fason na suknie; wszak za tydzień imieniny naszego papy, potrzeba coś włożyć świeżego na siebie; i Julka ciągnęła siostrę do kanapy i sadowiła ją koło siebie u stolika, na którym leżały liczne ryciny mód paryzkich
– Wszakże masz już tyle sukien, na co ci koniecznie jeszcze nowa, powiedziała Laura z uśmiechem pełnym dobroci na ustach, z uśmiechem takim, jakim sin uśmiechamy do zepsutego dziecka.
– Potrzeba mieć koniecznie coś świeżego na sobie; do tego tyle tu miłych rzeczy. Ta naprzykład suknia, jak ślicznie wycięta, jak pięknie obrysowuje ona biust; i pokazała jej rysunek, ha którym była jakaś pani z bardzo wyciętą suknią i z bardzo pięknym biustem.
– Moje życie, na co ci to koniecznie? spytała Laura. Weź białą suknię, ja wezmę moją – będziemy ubrane jednako.
– Zmiłuj się! Zapominasz, iż będą tańce – jakże można być w sukni pod szyję i z długiemi rękawami?
– Prawda, zapomniałam iż będą tańce – powiedziała uśmiechając się smutnie Laura.
– Jeżeliś zapomniała, ja ci tedy przypominam. Wybierz co dla siebie z tych strojów; jaką girlando naprzykład, albo choć bukiet białej kamelji, proszę cię, te świeżą zieloną girlandę, która upięta w twoje ciemne włosy tak ci do twarzy; wybierz Lorciu, ty taka śliczna w tym stroju i Julja objęła na nowo swoją siostrę i całowała jej blade jagody
– Po co to wszystko? Po co te girlandy i te bukiety?
– Po co? Żeby być piękna, żeby się podobać….
– Komu?
– Alboż mało bedzie chłopców, mało tańcerzy? I pan Ludwik będzie i pan Władysław, i pan Kazimierz – a będzie wielu, będzie wesoło. To mówiąc Julka pobiegła do fortepianu i puściła swe palce po klawiszach i w momencie polały się żwawe takty tambur-polki, i oczy Julki błysnęły szczęściem, usta się śmiały i kędziory złotych jej włosów tańczyły po białych plecach artystki Oh jakże będzie wesoło, jak wesoło! zawołała zrywając się od fortepianu i robiąc pas skończonego tańca, którego motyw wesoły brzmiał jeszcze w powietrzu.
– Oh tak bedzie wesoło – bardzo wesoło – powiedziała smutnie Laura.
– Jak będzie ludno! tyle młodzieży. –
– O tak, będzie ludno, bardzo ludno! powtarzała Laura Swoim smutnym tonem z zarzucona głową na poręcz fotelu, po którego białem obiciu rozsypały się ciemne kędziory jej miękkich, lustrowych włosów.
Tobie bo wszystko jedno? Ty mówisz o tem lak smutnie, jakby to zebranie zebrać się miało na pogrzeb nie na wesoła zabawę.
– Powiedzie mi, odparła żywo Laura, czegóż ja się mam radować tak bardzo? Tego, iż tu się zbiorą ludzie, którzy mię w niczem nieobchodzą, ludzie, których towarzystwo tak ciężkie, zabawy tak gwarne, iż od nich tu nawet ukryć się niepodobna. Oh prawda, wielka radość, wielkie szczęście! i, Laura śmiała się, podczas kiedy z jej oczu dwie łezki wypłynęły i toczyły się po jej bladej twarzy.
– Ty bo jesteś odludek, moja droga! powiedziani Julka siadając przy siostrze i obejmując jej gibką kibić. Ty stronisz od towarzystwa, nielubisz ludzi, jesteś zimna.
– Oh moja Julko , jaka ty jesteś szczęśliwa! Tobie wszystko się śmieje, tobie wszędzie wesoło Dla mnie jednej wszędzie pusto – głucho – tęskno; w tłumie jeszcze bardziej niż gdzie indziej. Wpośród tylu ludzi nieznaleźć ani jednej duszy, któraby rozumiała moją dusze, ani jednego oka, któreby czytało w moim oku – to smutno, musi być smutno. Sama, wszędzie sama – tu i tam! sama! sama dziś, sama wczora i sama jutro i to jutro bez końca – o, to okropnie!
– Sama, a ja, a ja moja droga Lorko? pytała się zasmucona siostra, starając się pieszczotami pocieszyć smutną Laurę.
– Tak, ty jedna, ty jedna tylko mię kochasz, ale i ty mię nierozumiesz.
– Tyś smutna, boś słaba; wszyscy ci radzą rozrywki i pan Pulvermann radzi to samo; cóż, kiedy bo ty niechcesz się rozrywać; siedzisz, czytasz, grasz, błąkasz się sama po alejach ogrodu, chyba tylko czasami ja z tobą poswywolę – i tu śmiała się do niej, jak śmieją się do nadąsanego dziecka, aby go rozweselić.
Kiedy tak rozmawiały z sobą dwie siostry, do… pokoju Laury wszedł młodzian dwudziestu kilku lat może, w zielonym rajtfraku, chudy, blady z wpadniętem okiem, z wklęsłym nosem, z ogromnymi wąsami błąd i z koźlą ryżą bródka.
– Bon jour mes soeurs!
– Bon jour Guciu, zawołała Julka wyciągając do niego swą białą rączkę.
– Dobrydzień ci Gustawie, odpowiedziała na powitanie brata druga siostra.
Gustaw rozwalił się na kanapie, dostał z bocznej kieszeni rajtfraka porte-sygar, wyjął zeń jedno grube sygaro, spalił następnie przynajmniej dziesięć siarniczków, nim zapalił jednego, co sprawiło nader miłą woń w całym pokoju, i zapaliwszy nareszcie swoje grube sygaro, otoczył się gęstym obłokiem dymu, z po za którego groźnie majaczały jogo wąsy i kozla bródka i głęboko zapadłe oczy.
– Zkądżeś wczoraj tak późno powrócił? pytała Julka.
– Byłem ma chére u Władysława; zastałem tam kilku. Był p. Żołąśki; mówił nam wiele o Pelerzburgu i o swoich tam stosunkach; wszystkich zna i ministrów zna, i senatorów zna, i po najpierwszych tam domach bywał; wszystko het precz widział i w Newie się kompał i żelazna drogą jeździł.
– A ze z lichwy majątku się dorobił, tego nie mówi prawda? Zdaje mi się że tacy ludzie pomiędzy arystokracya nie żyją, przerwała bratu Julka.
– A ja tam niewiem, jak on tam żył, dosyć że nam mówił o swoich stosunkach – wiesz, paradny człowiek; szampan lał się jak woda.
– A mnieby się zdawało, iż należałoby się oglądać na życie tych, z którymi się łączymy, dodała Laura. Żyć z szachrajem, z lichwiarzem dla tego tylko, że przyjechał z Peterzburga i kupił kilkaset dusz i karetą jeździ i szampanem poi, to się niegodzi. Winniśmy samym sobie szacunek i szacunek społeczności
– No dajże pokój! Ty zaraz ze swojemi morałami wyjeżdżasz. Dobrze mój ojciec mówi: niepy-
taj nigdy nikogo skąd idziesz, ale dokąd idziesz? Był takoż Oleś – wiesz, że już ostatkami goni? – Zdaje się w porę nawet, powiedziała Julja. Coś on nie długo obiecuje; kiedy się śmieje, to zdaje sio, że ma lat 70, i broda się mu trzęsie, jak u starego.
– Ale szelmosko był by bogaty chłopiec, gdyby był nie przegrał majątku. Adolfa nie było, pojechał do Berdyczowa sprzedawać konie – wiesz, te swoje siwoszki w jabłka!
– Cóżeście tam robili tak do późna? spytała Julka.
– Przyjeżdżam, grają – siadam z nimi, zapisujemy po 60. Widzisz, to lepiej: ciągnie się dłużej pula i daremnie czasu się nie traci – za skończeniem każdej małej pułki Grałem ja, grał Kazimierz, Załąśki i jego synowiec. Gramy – spostrzegam, że jak tylko Załąśki gra, to synowczyk – pas i stryjaszek wychodzi. Widzę to raz, drugi, trzeci, nareszcie spostrzegam, co się święci, myślę: poczekajże Załąśki znowu gra – ja wistuję, synowczyk swoim zwyczajem – pas. Proszę pana – jak kropniemy stryjaszka, został bez trzech na siedem. Tak się skrzywił nieborak, jakby winne jabłko połknął. Wszyscy w śmiech i już potem tak zawsze. Stryjaszek gra, ja wist i proszę synowca – i Załąśki leży jak długi. Rozdąsał się, wstał i rozebrał, a my zaczęliśmy nową pulę.
– I to was nie nudzi? spytała Laura.
– Dla czegóż ma to mię nudzić? pytam.
– Ale ciągle grać i grać.
– A jak ty ciągle czytasz i czytasz, albo grasz na fortepianie? Ty lubisz to, my lubim co innego. Do tegoż my tu gramy i zajmujemy razem umysł i rozmawiamy. De tu dowcipu – aj, aj, aj! Ten rzuci słówko, ten drugie, śmiechy, żarty. Staś nie porównany jest przy kartach. Il a toujours quelque mot pour rire! U niego każda karla, każda maść ma swoje nazwisko szczególne, czasami kilka n… p… piki – piwsko, piéwo, pioki; pas – pasisko! Każdy coś wymyśli i czas leci, nie oglądniesz się aż już wieczór przeszedł i dzień zabity chwała Bogu –
– Alboż tobie dnie tak ciężą biedny mój bracie? zapytała Laura. –
– Zmiłuj się cóż robić, powiedz, co robić mamy? Nie możnaż zawsze polować, albo mieć co dnia jakiś jarmark pod ręką, albo wesele, imieniny, lub nareszcie odpust, albo kontrakty. Czytać ciągle znudzi; potrzeba koniecznie jakiegoś poważniejszego zajęcia, gdzieby było można pracować głową….. W temp. Gustaw zerwał się, wyglądnąl przez okno, wychodzące na dziedziniec, zastukał i wybiegł nareszcie z pokoju wołając: a to łotr ten Wańka, znarowi mi jeszcze mego kasztanka!
– I to ta młodzież, za którą ty tak tęsknisz? powiedziała uśmiechając się gorzko Laura.
– Ja za nią nie tęskne wcale, ale ona mię bawi, powiedziała wesoło Julka.
– A mię ona nudzi i odstręcza tylko, okropnie odstręcza! Czyż można młodość, tę tak piękną, tak poetyczna młodość naszą, niegodziwie tak zmarnować? Najszlachetniejsze władze duszy naszej tak haniebnie poniżać? Ten handluje końmi; ten o niczem innem niemyśli, jak tylko o kartach; o nich tylko mówi i marzy. Ani myśli w głowie, ni uczucia w sercu nie szukaj; i twarz ich martwa i wzrok osowiały; ożywia się tylko przy grze i przy kieliszku. I czyż to ma być tak wszędzie? Nigdzież myśl wyższa nieożywiła ciała; poezya i uczucie nieogrzałyż ani jednego serca, niezapaliły świętego ognia w oku? Kiedym nie widziała świata tego, wystawiałam go sobie inaczej; on był wówczas tak piękny, tak barwny i tak czarowny w myśli mojej; dziś w nim pusto i… głucho – i Laura pochyliła znowu na tył swoją główkę i poruszone włosy spadły jej na oczy smutkiem omglone. Po chwili milczenia Laura pocichu wymówiła melodyjne wiersze Szyllera:
Es ist dahin der süsse Glaube
An Wesen, die mein Traum gabahr,
Der rauhen Wirklichkeit zum Raube
Die einst so schön, so götllich war!
Nareszcie Laura wstała i poszła do fortepianu, położyła na pulpicie partycyę Luczji i zaczęła grać, tak rzewnie, tak tęskno, że nawet wesoła główka Julji pochyliła się smutnie, jak uwiędły kwiatek od słońca. – Tak upłynęły tu długie godziny. Laura śpiewała, Julka słuchała Muzyka oderwała je całkiem od wszystkiego, co je zajmowało dotąd; nikł im świat cały; znikli jego maluczkowaci ludzie, cukrowary, marszałki i nie marszałki, i ich ogromne majątki, i dusze rachujące się na tysiące, znikło wszystko a wszystko. O, musi być wielką potęga muzyki, powiecie pewnie, kiedy ona daje zapomnieć o tak wielkich i tak potężnych rzeczach!
* * *II.
Gdy tak dwie siostry spędzały razem poranek w pokoju Laury, a p. Gustaw oglądał w maneżu swego kasztanka, przejdźmy do innych osób tego domu, do tych osób, które powiązane ze sobą węzłami krwi, stanowią całość familijną. O, ta całość często mię zastanawia; często napotkałbyś tu razem piekło i niebo, burzan i kwiaty w jeden bukiet związane; znalazłbyś kontrasty niesłychane, nie pojęte sercu, nie odgadnione dla nauki, nie porównane dla artysty, szacowne dla moralisty. W jednem familijnym kółku cały świat byś znalazł.
Przechodząc przez salon rzućmy okiem na schody, prowadzące do ogrodu; pomiędzy zielonymi wazonami ustawionymi misternie, wazonami kwitnących róż laurowych i ficuzów , zobaczyłbyś dwoje malców z wesołą i miłą twarzą, bawiących się tak, jak się bawią zwyczajnie dzieci, bawiących się wszystkiem i cieszących się ze wszystkiego. Serdeczny śmiech ożywiał gwarną zabawę i duże błękitne ich oczki jaśniały radością i szczęściem. Patsajmy się, nieśmiejmy się – kto gębą rusy – t ego za asy! i przez pół sekundy malcy śmieli się razem i tarzali się po kobiercu tak, że ich prześliczne różnokolorowe włosy mięszały się z sobą w jedną massę połyskującą złotem na tle czarnem i lustrownem jak pelja.
Przez salę, wychodzącą na wielki brukowany dziedziniec, po którym rozrzucone były symetrycznie klomby, drzewa i kwiaty, udamy się do przyległego małego saloniku, a ztąd do pokoi p… marszałka, gospodarza domu. Tu pod oknem weneckiem stał wielki stół, na którym leżały mappy, papiery i zwoje, z których, kiedy był sam, p… marszałek zwykł był wydzierać kawałki przeznaczono do zapalania sygar, fajek i na inne potrzeby domowe; te jednak papiery ważną grały rolę w oczach sąsiadów, mających p… marszałka za wielkiego uczonego i większego jeszcze statystę. Leżały tu gazety, herbarz Niesieckiego, z którego marszałek brał zwykle pochop do gawęd, dowodząc, iż tu tylko były spisane sanie nowe rody, a opuszczone zaś te wszystkie, których początek trudny był do zbadania, bo ginął we mgle barbarzyńskich czasów. Taki też był początek rodu samego marszałka. Herbem jego był orzeł, rozdzierający arkusz papieru, na którym było wypisane łacińskie godło: ad usum commune! Po sciannch… były portrety familijne; wszystko sami hetmani z buławami, i wszyscy prawie bez nosów i pokrwawieni, tak byli bitni i nieszczędzący swej krwi i całej osoby, nie tylko nosów, dla kraju swego. Przed stołem stał ogromny Wolter z wysokiem, odrzucajacein się poręczom, długi, wybity adamaszkiem, wygodny do spania i do ważnych dumań dla dobra spółobywateli i dla powiatu podjętych, ba nawet dla dobra całej gubernji i całego kraju, jak to zwykle twierdzili wszyscy sąsiedzi, prawda niektórzy tylko, w jasne oczy JW Marszałka, ale inni to nawet po za oczy Błogosławieni ubodzy duchem!
Pan marszałek w axamitnym szlafroku, opasanym złotym sznurkiem, chodził po pokoju i palił fajkę; majowo słońce złociło jego łysino i oświecało całą twarz jego gloryą sławy i jenjuszu. Małe oczki zdawały się być olśnione tym blaskiem wielkości własnej; nos spuszczony skromnie rumienił się jak francuzka śliwka, usta się uśmiechały i dozwalały zębóm nawet, zębom okopconym dymem tureckiej fajki, wyjrzeć i oglądać lustr osoby, której trudniły się wyżywieniem od lat 48 przynajmniej. Postawa marszałka była imponująca; dosyć jest powiedzieć, iż arędarz mówił, że potrzeba tylko spójrzeć, to zaraz można było odgadnąć w nim grafa naypierwszego sortu. Jednakże przez skromność marszałek nie używał tego tytułu, a tylko samej marszałkowej grzeczne jej sąsiadki podpisywały a Ma dame la Comtesse, utrzymując, iż we Francyi M-r le comte, to to samo, co u nas Jaśnie wielmożny. Może to być, tego z pewnością niewiem, bo we Francyi na życiu mojem nigdym niebywał i za żadne w świecie granice niewyjeżdżał chowałem się w bojaźni bożej w domowym kątku, a czasami w kufrze, bawiąc się dzieckiem w schowankę.
Marszałek chodził i co chwila zatrzymywał się przed otwartem oknem, przez które widna była brama, wiodąca na dziedziniec, po której łazili ludzie, przybijając do niej drewniane trofea, z armat, łuków, pałaszów i chorągwi porobione, z pętlami z drutu do umieszczenia na nich kolorowych lamp i latarni. Marszałek, niby niespodziankę od żony na dzień swoich imienin, przygotowywał tryumfalną bramę, Illuminacya i fajerwerk, a potem bal co się zowie. Przed wieczorem wszyscy mieli się udać na spacer do lasku; marszałek konno, inni w powozach. Za powrotem miał wjechać przez tryumfalną, oświeconą bramę, a przyjaciele mieli wnieść jego zdrowie, przy huku moździerzy, kotłów, trąb i litaurów. Wszystko ślicznie miało się odbyć; marszałek w głębi bramy na koniu, w almawiwie z czarnego axamitu, oświecony bengalskie ogniem, a obok jego wierna żona, wskazująca ręką na około siebie, gdzie się tylko paliły lampy i latarnie, dając mu przytem uściśnienie i bukiet nieśmiertelników i po jednej i po drugiej stronie przyjaciele z kieliszkami w ręku – ślicznie!
Gdy marszałek marzył o swoim tryumfie, wszedł lokaj. – Proszę Jaśnie Pana, pan Rembajło przyjechał.
– Czego?
– Niewiem, proszę Jaśnie Pana.
– Zapewnie znowu prosić o kilka fur drew, jak to kiedyś zimą Bezwstydny człowiek! Śmiał mi mówić, że jego żona i dzieci marzną w niepalonej izbie, jak gdybym ja był winien temu że on ma żonę i dzieci! A zresztą, na co mu się było żenić? Powiedz temu szlachcicowi , że niemam czasu dla ludzi jemu podobnych i niech mi nie dokucza. Lokaj wyszedł
– Ślicznie będzie! żona mi gotuje tryumf, potem wszystkiem śmiało mogę zostać prezesem, prezesem i wielkim człowiekiem. Tak! tak wielkim jak moje przodki, i popatrzył skromnie na swoję boty, odznaczające się dziwną wielkością stopy.
– Proszę Jaśnie Pana, żyd przyjechał.
– Jaki żyd?
– Ten – proszę Jaśnie Pana, co to on odkupszczyk, Brodzki proszę Jaśnie Pana.