- W empik go
Dwie siostry. Tom 2: obrazek z powszedniego życia - ebook
Dwie siostry. Tom 2: obrazek z powszedniego życia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 365 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A. Nowosielski.
Tom II-gi
Kijów i Wilno.
Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego.
1855.
Pozwolono drukować z obowiązkiem zwożenia w Komitecie Cenzury prawem oznaczonej liczby exemplarzy.
Wilno, 26 Lutego 1854 roku.
Cenzor Paweł Kukolnik.
Władysławowi Syrokomli na przyjacielską pamiątkę
Poświęca
Autor.
Mostyszcze 1850 roku .BAL.
Na drugi dzień słońce wstało pogodne, ale po ulewie wszędzie po drodze stały kałuże. Na każdym listku drzewa wisiały krople i łamały promienie słońca siedmią kolorami tęczy. – Zieloność była cudna; powietrze czyste; wilga świegotała w lesie; kuła kukułka; skowronek nad łanami wznosił się wysoko w górę i rozwodził swoje trele, śpiewał, trzepotał się w powietrzu i padał na gniazdko, ukryte w wysokiem życie. Była to niedziela; lud wiejski szedł do cerkwi; mężczyźni w białych świtach i w paradnych, chociaż gorących, czarnych baranich czapkach. Kobiety w pysznie wyszytych koszulach, zielonych i fioletowych letnikach, opasanych pąsowymi pasami; na głowie miały lekkie namitki, białe lub szare; szły bose, niosąc czasami w ręku obuwie, które miały włożyć na nogi dopiero u podwoi cerkiewnych. Dziewczęta, w pasowych zapaskach i w mnóstwie pierza i kwiatów na głowie, chychotały, biegnąc po ulicy w stronę, do której udawała się cała ludność wiejska.
Nasi panowie pobudzili się także dość rano, bo o siódmej, chociaż wczoraj poszli byli spać o dwunastej. Mieli oni przed sobą kawał drogi, bo do Krysztalnej było mil pięć przynajmniej. Pili herbatę, a u ganku dźwięczały już dzwoneczki koni, zaprzężonych do kawalerskich nejtyczanek. Kozaczki i lokaje stali u drzwi trzymając letnie pańskie burnusy. Pankrat trzymał granatowy płaszcz swego pana, z którym len nierozstawał się od lat piętnastu, nosząc go zimą i latem. Służący Henryka stał także na ganku i prowadził rozmowę z przyjezdnymi ludźmi.
– I wasz luda? spytał Pankrat służącego domowego.
– A tuda. A wasz, żeni się?
– Ta kudytam! Tak tam o nim myślą, jak i o mnie. Ot wszędzie jeździ ta powtarza ustawicznie: winszuj mnie, winszuj; a z tego bywania tyle będzie pociechy, co z Kozia mleka. A wasz pan nic myśli o tem?
– Na co jemu? naszemu panu Cezarowi i lak dobrze; nasz pan po kozacku. –
Furman, siedzący na koźle, pomimo to, że było rano, już miał obłąkane oczy; ale chociaż tego napiły, zachciało się i jemu należeć do rozmowy; zaśmiał się i powiedział: a jej boku, szczo prawda. Nasz pan po kozaćki. Co prawda to prawda – po kozaćki; nu co tu mówić, po kozaćki taj hodi!
Wyszli nareszcie panowie. Pan Cezary ze Stasiem siedli najsamprzód. Furman zaczął trzaskać z bicza i coś mówić, ale go nikt nie zrozumiał. Cezary poznał, co się świeci, zaśmiał się, obrócił do stojących na ganku, i pokazując skinieniem głowy na swego automedona, dał sobie szczutka pod gardło i dodał: jaki pan, taki kram! obudziło to śmiech serdeczny u wszystkich obecnych.
Ruszyły z miejsca nejtyczanki i potoczyły się porządnym kłusem po błotnistej drodze. Wkrótce zniknęła za nimi wieś, a przed nimi odkryły się pola, na których stały tam i sam grusze, klinami
Wchodziły dębowe czahary, zieleniały brzozowe laski i potem znikały i odkrywała się oczom równina gładka, porosła żytem, albo pszenica, po której, jakby fala, przebiegał lekki powiew wiatru. W dali zieleniały owsy, czerwieniała hreczka, albo znowu czerniały obszary wyoranej na popar ziemi, od której ciepłe wapory mięszały się z zimniejszymi słojami powietrza i sprawiały w nim jakby ruchliwe fale mary. Przepiórki odzywały się w życie; przelatywała kracząc wrona, albo siworaksza, i siadała na krzyżu, stojącym u drogi. A nejtyczanki jechały dalej; wymijały one karczmy, wsie, miasteczka, grobelki, młynki i kulawe mostki. Czasami napotykały furę naładowaną żydami, która zwracała w żyto; czasami spotykał ich kulawy żebrak; czasami ślepiec siedział na mogile wznoszącej się około drogi i śpiewał jakąś dumę starą, wtórując sobie akordami, dobywanymi z posępnej liry; przypominał on stare czasy Ukrainy; przypominał Bohdanka, bat'ka Chmielnickiego, albo opiewał Sicz i jej czubatych rycerzy, których kości spoczywają pod mogiłami albo leżą na samem dnie czarnego morza. Pył, wzruszony po drodze, zakrył mogiłę i siedzącego na niej lirnika, jak pył przeszłości przysypał dzieje Ukrainy i jej bohaterów kozaków i zaporożskich mołodźców. Ciągnęły wałki czumaków, a za nimi, daleko, ciągnął się pyl po szerokim stepie: – dokąd mołojcy? – na Krym bat'ku, za solą, za rybą! – I szły wałki starymi szlakami, szły około siniego Dniepru, około wielkiego łubu, około Siczy. Niema siczowych, niema czubatych, których wielki łuh był bat'ko, a Sicz maty. Sopiłka wydawała płaczliwe tony, maże jęczały i skrzypiały i woły ryczały smutnie.
A nejtyczanki ciągle jechały dalej i dalej. Czasami Gołobocki wyprzedzał pana Cezarego, dając mu zauważyć lekkość swojej siwej, idącej na biczowie, ale urażony furman Golibrodzkiego, brał to do serca, popędzał swoje srokate konie i wyprzedzał nejtyczankę pana Sobiesława. I tak obie na wyprzódki przelatywały po drodze, jak orły, albo sokoły stepowe. Tylko ciągnęła się za nimi smuga pyłu jakby wał żmijowy, ciągnący się po szerokim stepie ukraińskim. I to znikało nareszcie i było pusto i głucho, jak tylko oko zasięgnie,
Ale im bliżej było Krysztalnej, tem częściej pokazywał się jakiś powóz, albo lekka nejtyczanka. Ziemia tu stawała się błotnistsza; częstsze kałuże pokazywały się na drodze, bądź iż były tu niższe daleko grunta, bądź iż większe spadły tu deszcze, niż na suchym stepie, gdzie prędko schnie deszczowa wilgoć.
Konie pana Cezarego i pana Sobiesława zhasane szły powoli, i nejtyczanki były tak blizko od siebie, że siedzący na nich wygodnie mogli z sobą rozmawiać. Nareszcie zatrzymały się u karczemki i panowie usiedli na ławkach.
– Pankrat, wykrzeszno ognia! zapalę fajendę. –
– Może chcesz sygara? spytał Cezary.
– Daj, proszę cię. Najprzód wypalę fajendę, a potem sygarko. Ale wiesz, że nasze konie pięknie wyglądają! całe jak w mydle. Zrobiliśmy przynajmniej cztery mile. –
– Henryk się gdzieś został. –
– Nie kocha prędkiej jazdy! Jego konie chabety wierutne. Wiesz, że pięknie dobrane: do jednego furman przystawia drabinę, a do drugiego przyklęka. Stare graty I.
– Jednakże, zdaje się, że dosyć dobra mają minę.
– Tsss! Niewiesz? po babce jeszcze wziął je w sukcessyi! najstarsze w całej okolicy. –
Wtem przed nimi, z bocznej drogi, wyjechała jakaś nejtyczanka i pojechała prosto, tą sama właśnie drogą, po której zdążali nasi panowie. –
– Wiesz kto to pojechał? poczciwy Pauliusz – rzekł Gołobocki, ze swoim akcentem.
– Zróbmy mu jakiego figla, powiedział Cezary.
– Każmy prędko jechać tuż koło niego; kiedy będzie gdzie wielka bajura, wyprzedzić go i obryzgać błotem. Udamy potem, żeśmy go niepoznali. –
– Dobrze! dobrze! projekt był przyjęty i udzielony furmanom. Podobał się im niezmiernie i zaraz przystąpili do jego wypełnienia. –
Jadący jegomość byłto pan Paweł Dyndalski, człowiek, który niepozwalał sobie wcale jeździć po nosie.
Obie nejtyczanki, spostrzegłszy, iż zaczyna się na drodze rzadkie błoto, popędziły jak opętane tuż koło nejtyczanki pana Dyndalskiego – obryzgały go samego i jego furmana i popędziły dalej co tylko miały siły. –
Furman Dyndalskiego Cybula przeżegnał się, splunął i zawołał: Utiu! Nawiżenij! Iid'te k' czortu w zuby!
Dyndalski otarł sobie twarz chustką, strzepnął burkę, pokręcił wąsy i zmarszczył gęstę brwi, nasrożywszy wzroku; ale nejtyczanki popędziły jak strzały, tylko błoto klapało za nimi, odskakując od kół i kopyt końskich. Niedaleko Krysztalnej
Dyndalski przebrał się w karczmie, wymył się i niezostało śladu z figla wyplatanego mu.
Za chwilę pokazała się Krysztalna; jej ogród, wchodzący w szeroka rzekę, wysmukłe topole, białokore nawisłe brzozy i ich zielone odbicia w wodzie, świeże trawniki i kupy czarnych świerków; kwitnące dalje i massy drzew, w głębi nareszcie ścieżki usypane piaskiem i biały mostek, na którym wszędzie widne były gruppy spacerujących mężczyzn, i tu i owdzie migały białe sukienki panienek.
Pan Cezary, jego satelita Stanisław i Gołobocki udali się wprost do oficyny, gdzie sobie z parę godzin wypoczywali po drodze, paląc sygara i bawiąc się gawędką. Wielu z młodzieży, dowiedziawszy się o przybyciu Cezia, przyszli oddać mu swój pokłon.
Gołobocki położył się, jak mówił, uciąć szlufena. Nareszcie nad wieczorem wszyscy udali się do salonów, gdzie już było zebrane towarzystwo, złożone z krewnych, bardzo blizkich znajomych, przyjaciół i sąsiadów. Ceremonjalne wizyty miały dopiero nadjechać samym wieczorem – na bal. –
Niepowetowaną stratę poniósł Antol: burza, tej samej nocy, wywróciła i połamała w drobne kawałki całą jego tryumfalną arkę, z arma – lurami, cyframi i herbami. Piorun bije zawsze w sanie wyniosłoście: w drzewo Jowiszowe, albo w cyfro marszałkowską. Sie transit gloria mundi!
Cezio, Staś i Gołobocki weszli na pokuje. Henryk dotąd nienadjechał. W salonach i w ogrodzie chodziło mnostwo osób, oczekując obiadu. Słońce chyliło się ku zachodowi. Nasi panowie wyszukali gospodarza i złożyli mu swoję powinszowania. Natrafili na gospodynię i przywitali ją. Cezio wspomniał, że jej przedstawi Henryka, co na niej nie zrobiło wielkiego wrażenia. Gołobocki poprawiał swoją wielką i szorstką szewelurę (jak ja nazywał), kiedy w drugim pokoju spostrzegli Dyndalskiego, w granatowym fraku, i dalej całkiem w bieli, jak dominikan.
– Chodźmy do niego, chodźmy, szepnął Sobiesław. –
– A chodźmy, powiedział Cezary.
– Chodźmy, jak echo powtórzył Staś, jeżac włosy i wspinając się na palce.
– Witamy szanownego męża, powiedział Gołobocki składając przed Dyndalskim najniższy, do kpiarstwa posunięty, ukłon.
– Jak się masz, dawno przyjechałeś? Zapytał Cezary. –
– Dawno tu pan zdążył? odbił Stanisław. –
– Ja przyjechałem razem z wami. Wyminęliście mnie i pojechali, jak gdyby kto was w kark pędził. –
– To to ty jechałeś? A myśmy ciebie niepoznali. –
– Mój Cybula od razu was poznał. –
– Poznał?
– A poznał, mówi: ot jakiś durni poichały!
– Fsrceur de toi! powiedział harkawiąc Gołobocki, bo niemiał wcale odwagi na to, aby się urazić i wziąść to serio.
Cezio już rozmawiał ze Stanisławem, jak gdyby tego nie słyszał wcale, a Dyndalski posuwał się zwolna odpłaciwszy figlem za figiel.
Gołobocki przyszedł do swoich kolegów i powiedział:
– Poczciwy Pauliusz, prochu nie wymyśli! Uważałeś? nawiązał sobie na szyi jakiegoś guza. Nogi!
Ale wtem podano do stołu, i kamerdyner, z serwetą na ramieniu, dał o tem znać gospodyni.
Wszyscy udali się do jadalnej sali, podawszy wprzód ręce daniom.
Mówią, wiek XIX jest wiekiem racyonalizmu. Wiek XVIII, wedle powszechnego zeznania, daleko więcej jeszcze rozumował nad każdą rzeczą. Niech że mi wytłumaczą, dla czego, kiedy najświętsze rzeczy brano pod rozwagę, kiedy brano to nawet, co bezpośrednio upewnia nas o swojej prawdzie, dla czego, mówię, nierozważano tych oto powszednich drobnostek, które są śmieszne samo przez się i które nie wytrzymałyby żadnej krytyki? Dla czego n… p… chodzimy sami (kobiety i mężczyźni) po pokoju, a do stołu musimy koniecznie prowadzić płeć piękną? dla czego prowadzimy ją do stołu, a nie robimy tego, udając się do tejże samej sali, dla picia w niej herbaty? Cierpieć niemogę tych zwyczajów, które niedają się usprawiedliwić niczem. Kiedy je widzę, rumienię się i wstydzę za siebie i za innych, chociaż to taka rzecz zwyczajna i obojętna. Mówię to za wielkiem przeproszeniem wszystkich Chińczyków z Akademji dziesięciu tysięcy komplementów i ukłonów. Wiem, ze w ich oczach będę uchodził za wielkiego heretyka.
U stołu, zastawionego w podkowę, siedziało mnóstwo osób; kobiety były poprzeplatane mężczyznami. Było dwóch jenerałów, jeden dywizyi a drugi brygady; dwóch marszałków gubernskich, 'kilku powiatowych; hrabia Sambor, kilku pułkowników; mnóstwo panien, oficerów, studentów z Uniwersytetu, będących na wakacyach i kilku chłopców z gimnazyum. Była to żywa nadzieja i podpora wieczornych tańców i zabaw. Cywilni kawalerowie byli z wąsami i bez wąsów, z bakenbardami i bez bakenbardów; dwóch było nawet z brodami, a jeden zupełnie łysy; posadzony przy tamtych jakby czynił niemy wyrzut naturze, że u tych i brody i wąsy i bakenbardy, a u niego i na głowie nawet niema włosów!
Gołobocki siedział koło jakiejś Pani, która go ustawicznie bawiła rozmową.
– Znałam ja mamę pańską, panią Szambelanowę, znałam; miałam przyjemność poznać ją u pana Chorążego Wiwatowskiego, taki mego szwagra. Pamiętam, wtedy chodziłam z moim Jasiem. Marna pańska miała na sobie pasowy berecik. –
Gołobocki kręcił się i obracając się do Cezarego powiedział w pól głosu.
– Przezacna sąsiadka! wiesz, ze miła jest!
– A siostry pańskie? czy powychodziły za mąż? bo już wtedy, kiedy je widziałam, mogły mieć panienki po lat piętnaście. Pamiętam, jedna brunetka prześliczna była; widziałam ją podczas jubileuszu, chodziłam wtedy z moim Mikołajem. –
– A stryja mego znała Pani?
– Znałam i stryja pańskiego, widziałam go raz na sali kontraktowej. –
– Z któremże dzieckiem Pani wtedy chodziła?…
Bo pani Bujakowska miała swoją własną erę, podług której liczyła lata i wszelkie wydarzenia swego życia. Ona musiała zawsze wtedy chodzić z któremś ze swoich dzieci, których miała ilość niemała. To chodzenie oznaczało to, co Anglicy nazywają : to be in the family way with his child. –
Hrabiego Sambora usadowiono przy Lorce; ten ja bawił, stawiąc jej na talerzu gałeczki z chleba.
Pana Rozdętowicza wyglądała tylko, nad powierzchnia stołu, sama, zadarta w gore, głowa i czubek; nadął się jak purchawka, odstawił spodnią wargę i jadł za trzech. –
Przy Julce siedział jakiś ładny studencik z Uniwersytetu i coś jej musiał prawić bardzo wesołego, bo oboje się śmieli serdecznie; a tymczasem Józio, gdzieś daleko, jechał przez gołe stepy i tylko dzwonek dzwonił mu monotonnie w uszach. Oglądał się on i patrzył za sobą w dal i łzy mu kręciły się w oczach. Dom, Julka, stały mu przed oczami duszy i serce mu się ściskało boleśnie. Po co? to co przeszło, już nie powróci więcej!
Dalej siedziała odkwitła piękność, pani Mar – szafkowa Prusiewiczowa, a obok niej miody, przystojny, z zagranicy przybyły, artysta Herr Spitzbube. Błąd włosy zaczesał w loki, naperfumował sobie brodę i plótł trzy po trzy złą francusczyzna, bo poczciwiec, oprócz szkoły na fortepian, żadnej innej szkoły nie znal. Ale u nas miał on szczególny urok i sławę, nim się jeszcze sprezentował nawet na Kijowskich kontraktach. Sama pani Marszałkowa go protegowała; u niej on bawił i co wieczór wydawał jej koncerta.
Ciocia Wiktusia siedziała około jegomościa, który miał za sobą cioteczną siestrzenice jej rnęża; już to jedno dostateczna było dla niego kwalifikacyą, aby odbierał od cioci tysiące całusów i został jej powiernikiem. Szeptała mu coś ciągle i zawsze można było słyszeć, że każden peryod kończyła swoją sakramentalną frazą: sam… serce wiesz jaka ona!
Można było swobodnie rozmawiać, bo pod oknem rznęła rogowa pułkowa muzyka, która widząc, że u stołu siedzą jenerałowie i wszyscy oficerowie brygady, nie żałowała wcale swoich płuców i zagłuszała wszystkie głosy.
Na szarym końcu stołu siedział kapelmejster i wybijał ręką takt po kolanie; nawet żuł i popi – iał w takt swojej muzyce, ustawicznie tłumacząc swemu sąsiadowi, jakieto piękne rzeczy grafa je.
go orkiestra " Изболиме – съ єибіьмь, змо момиег изъ бніьпровской русалки: войби, войби войби въ чермогъ зламой?" .
Panienki jadły mało, mając to na względzie, że po stole potrzeba im było być lekkiemi jak piórka. Ale nie same tylko panienki myślały o tańcach; myślały o nich i mężatki, a nadewszystkie pani Prusiewiczowa, która na ten cel odkryła swoje kości, grające rolę biustu, jakby miała służyć obecnym studentóm medycyny na model przy lekcyi osteologji.
Herr Szpitzbube przyjechał późno; kiedy usiadł przy wdzięczącej się do niego Prusiewiczowej–Gołobocki powiedział swemu sąsiadowi: tarcie venienlibus ossa!
Po stole wrócono do salonu. Kobiety wyszły przebierać się na wieczór; zostało tylko kilka matron, które się nie myślały wcale przebierać i jeszcze pani Prusiewiczowa, przerzucająca nuty pana Spitzbube, który, zaproszony przez gospodynią domu, grał jakąś sztukę Liszta. Grał on nadzwyczajnie biegle, tak jak gra wielu dziś muzyków, u których pod formą ginie całkiem myśl kompozycyi.
Pani Prusiewiczowa nie mogła się go nachwalić, powtarzając ustawicznie, że to jest rzadki artysta: q uelle force! quelle force! Pani Prusiewiczowa była zawsze przy nim, jak dawniej starający się kawaler przy swojej pannie. U nas wiele kobiet poznało, iż one są najpiękniejszymi kwiatami naszego kraju, i kiedy gdzie indziej artystom rzucają bukiety, u nas kobiety rzucają się im same na szyję. To podobno odstrasza od naszego kraju najlepszych artystów Europy, bo te kwiaty są, po większej części, dawno już wyrzucone z bukietów rośliny. –
Kilku mężczyzn weszło na chwilę do salonu posłuchać muzyki.
– No i cóż, jak ci się podoba jego gra? pytał ktoś pana Cezarego.
– Cóz? postawić go w stodole i dać mu cepa, to zmłóci przynajmniej dwie kopy!
– A czemuż pani marszałkowa go chwali?
– Wszakże słyszałeś sam, że ona go chwali z jego siły. –
– To to prawda. –
– Ce n'est qu'un tour de farce! powiedział jakiś panicz, chcący się popisać.
– Tymczasem sala oświecała się do tańców. Snopy świec stearynowych, żyrandole, kandelabry i lampiony zajaśniały tysiącem świateł. Pod ścianami siały tytko wąziutkie sofeczki, na których rzędem usiadły panienki.
Wtem muzyka zagrała poloneza Ogińskiego; jenerałowie i marszałkowie pokazali się na sali ze swemi damami; za nimi poszli wszyscy, kto tylko wierzył w Boga i łańcuch ten rozciągnął się po wszystkich pokojach.
Po polonezie zaczęły się polki, walse, gallopada, nim się skończyło na mazurze, którego metamorfozy ciągnęły się bez końca, do samego dnia białego.
Wszyscy tańczyli, oprócz dwóch panienek, które postroiły się były w sukienki pod samą szyje i w rękawy, jak to sani pan Bóg przykazał, do samych pięści.
Około tańczących uformowała się liczna galerya. We środku wieńcem młode kobiety w białych i różowych sukienkach, z tyłu zaś czarną massą mężczyźni.
Stary jakiś jegomość z gwiazdą, w rudej peruce, suwał nogami po za krzesłami piękności; nachylał się, coś do nich przemawiał, ale nikt go nie mógł rozumieć, bo nie mówił a tylko mruczał, bo, summa summarum, w gębie miał tylko cztery i pół zęby. Widoczna jednak było, że musiał to być wielki kobieciarz. Nareszcie przesuwał się on pomiędzy mężczyznami pytając każdego:
– Jak się ma żona, dziatki?
– Ja nie mam dzieci, powiedział któryś z zagajonych. –
– Będą, będą! i szedł dalej robić innym to samo zapytanie i rozsypując wszędzie też same przepowiednie przyszłego błogosławieństwa bożego, dając takim sposobem oznakę swojej popularności pomiędzy bracią szlachtą. Napadł nareszcie na kogoś z grubszej zwierzyny.
– Słyszałem, że chcecie obrad na guberskiego Gwiazdzieckiego; to stary człowiek, bez energji – kto będzie z Cesarzem gadać!? Jegomość w rudej peruce miał pretensye do energji i młodości, pomimo to, że widocznie nogi jego wypowiedziały mu posłuszeństwo.
A polka wrzała jak w garnku; dziewczęta i ich sukienki migały po sali, pomiędzy czarnymi frakami, jak kwiaty, które porwał pęd wody i unosił bystro, kręcąc je wirem po nad czarną przepaścią. Julka przechodziła z rąk do rąk, od uniwersyteckiego mundura do mundura pułkownika, a potem leciała tulona do czarnego fraka, tulona namiętnie, ogniście. –
A tymczasem Józio pędzi! gdzieś daleko po stepach Donu i marzył o niej ze łza w oku, z bijącem sercem, ze ściśnioną piersią. Jemu się zdawało, że i ona w tej chwili myślała o nim, że tuliła może do piersi swojej jego obraz. Filozofie! gdybyś ty widział, jak ją tu tulono i jak się ona tuliła do piersi, notabene nie twego obrazu wcale; do przeniesienia lego widoku potrzebaby ci było wiele mieć filozofji!
Stary jegomość z gwiazda u fraka i z ruda peruką na głowie, suwając nogami po posadzce, spotkał się z drugim, małym, suchym, szpakowatym człowiekiem, z ogromnym krzyżem na szyi. Byłto także rzeczywisty radca stanu, który chciał koniecznie, by go nazywano jenerałem; nosił więc, w skutek tego zadania, tytuł jenerała wojsk cywilnych.
– Widziałem twoję córki; ładne, ładne. –
– Pan hrabia łaskaw – i oddalili się. –
Tymczasem na ich miejscu stanęli Cezio i Sobiesław.
– Widziałeś Prusiewiczowe? hasa!
– Jak, broń Boże, skórka gdzie pęknie, kosteczki powypadają. –
– Widzisz, mówiła jakaś pani do drugiej, Prusiewiczowa naciągnęła sobie skórę na czole i jedna brew wyższa od drugiej. –
– A taż przezacni! dziewica – mówił dalej Gołobocki – cały gors odkryty, jak do kąpieli! –
– Ależ zmiłuj się ona go zakryć nie może; jak ciasto na drożdżach wyłazi na wierzch. –
– Widziałeś, jak Dyonizy zaczął był ficać?
Okna były otworzone; wieczór był prześliczny – gwiazdy świeciły na niebie pogodnem i księżyc przezierał zpoza drzew; powietrze było napojone wonią rezedy i delikatnym zapachem lip kwitnących. Kiedy w sali było gorąco do niezniesienia, tu był chłód i powietrze, którembyś tylko oddychał i oddychał; zdawałoby się że luby żyć tylko. Ale nikt nie spieszył wcale użyć tego chłodu i skorzystać z cudownego wieczoru letniego. Bo leż wieczór może być zawsze, a bal nie każdego dnia się wydarza. Wszyscy się cisnęli w sali. Twarze kobiet pałały jak piwonije; kwiaty więdły, włosy się rozpuszczały i suknie darły się i mięły; oczy były mętne i omdlałe. Takiemiżto my wyobrażamy sobie kobiety? Nie! te znużone, czerwone i spocone twarze nie podobne do naszych snów młodzieńczych!!
Jednakże ogród nie był zupełnie pusty, bo zpoza świerkowej piramidy, w tem miejscu gdzie, bielał mostek, widno było jakieś dwie przesuwające się osoby; po ich jasnych sukniach można było poznać, że to kobiety.
Była to Lorka i jej przyjaciółka pani Postępska.
Chodziły one długo i rozmawiały, rozmawiały tak, jak się tylko rozmawia w taki wieczór letni, i to w ogrodzie, przy blasku gwiazdek, migających w niezmierzonej odległości na wysokiem i pogodnem niebie. Do ogrodu dochodziły miłe motywy polek, które poczciwe ludziska chcieli koniecznie wytłumaczyć światu jeżykiem nóg… i szelestem sukien.
– Coż moja Lorko, rzekła pani Postępska, masz starających się…
– Tak mówią. –
– A ty sama nie wiesz o tem?
– Radabym przynajmniej nie wiedzieć. –
– Dla czego – moje życic? Niemożnaż żyć tak zawsze; potrzeba raz kogoś pokochać i wybrać…
– Pokochać!
– Czemu Lorciu?
– Możnaż którego z nich pokochać? Te frygi, co kręcą się tam w salonie? – i ta Lorka potrzęsła swoja piękna główka i włosy, spadające w kędziorach na jej białą szyjkę, trzęsły się i czyniły ją jeszcze sto razy milszą.
– Dla czego moje życie? gdybyśmy zaglądnęli do serc, które teraz bija się pod białemi sukniami, znalazłybyśmy tam może nie jednego z obecnych. –
– Jaka miłość!
– E – wymyślasz! kapryśne z ciebie dziecko. Jakiejże ty chcesz miłości?
– Ja chcę takiej miłości, coby niezmieniała przedmiotu za lada balem; takiej miłości, coby pojmowała potęgę uczucia; miłości człowieka, a nie miłości lalki – powiedziała żywo Lorka i głowa jej podniosła się dumnie i oczy jej zabłyskały, jak gwiazdki na niebie. –
– Prawda, i z mówią o Samborze; no, ale czyi każdy Sambor?
– Czy każdy? powiedziała uśmiechając się gorzko Laura. –
– Nie przyszła jeszcze twoja pora, moja ładna panienko; kiedy przyjdzie, to i ty pokochasz. Wtedo i ty pojmiesz, co to jest miłość. –
– Alboż ja nic pojmuję, co to jest miłość? –
– No powiedzie mi, jak ty to rozumiesz? –
– Każdy człowiek ma serce,; i w tem sercu jest miejsce, które chce być koniecznie zapełnionem. Próżnia w nim cięży jakby otchłań. Cały świat ciemny i smutny i czarny, jakby jej kolorem malowały się wszystkie przedmioty, bo my przez pryzmat serca patrzymy na wszystko. Dla tego to od czasu, kiedy się serce odkrywa, my staramy się napełnić go czemkolwiek, przedewszystkiem napełniamy go nadzieją, tęsknotą, marzeniami. To poezya życia.
– I tu źródło jego zawodów! –
– Może. Ale bez tego żyć byłoby niepodobna. Życie w ówczas byłoby jałową, spiekła pustynią. To są wymagalności człowieka, bo są to dary Boga udzielone samemu tylko człowiekowi. Bez nich człowiek, a zwierze – to prawie byłoby jedno!
– Cóż dalej?
– To, że każdy kocha najsamprzód swoje ideały, a potem mierzy do nich ludzi. –
– Mierzyłażeś?
– Nie trzeba mierzyć, oni sami lizą pod miarę. –
– I cóż?
– To samo następuje, co nastąpiło wtedy, kie – dy liliputy zaczęli mierzyć swoję nóżki do trzewika Guliwera. –
– Ale to smutno patrzyć tak na ludzi. Wówczas potrzebaby było źyć samymi snami. –
– I nadzieją. O nie! Z nadzieją życie to raj – to szczęście! Prześlicznie powiedział Kraszewski. –
Czegoż nam więcej do szczęścia potrzeba?
Pragnienia tylko, zapału, nadziei!
– To bardzo mało.
– O! wcale nie mało. Jak ja byłam szczęśliwa wtedy, kiedym poprzestawała natem!
– Więc dziś już nie przestajesz?
– Pamiętasz, moja droga, jąkam ja była szczęśliwa, kiedym pisała do ciebie z Wenecyi? Wówczas tak mi było lekko, tak dobrze! wtedy jeszcze cały świat mój był we mnie. –
– A teraz?
– Teraz?… tu Lorka kiwała główką i oczki jej błysły na nowo, ale blask ich tak drżał, iż można było odgadnąć, że to błyskały nie one a łezki, co się wkrótce potoczyły po jej matowej białości twarzy. –