- W empik go
Dwoista: nowella - ebook
Dwoista: nowella - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 192 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nowella przez
Waleryę Marrené.
Warszawa.
Drukiem "Wieku", Nowy-Świat Nr 61
1889.
Дoзвoлeнo Цeнзурoю
Bapшaвa 24 Iюля 1889 г.
Poznałem ją w ponury poranek zimowy, przy bladych promieniach świtu, zaciemnionego jeszcze śniegiem, padającym spokojnemi płatami. Miasto spało jeszcze, ulice były ciche i bezludne, tylko niekiedy skulony robotnik szedł spiesznym krokiem do pracy, zaturkotał wóz jaki, lub kobieta spieszyła do kościoła.
Powracałem z kolei, gdzie odprowadzałem na poranny pociąg towarzysza podróży, który aż z Ameryki przyjechał ze mną.
Przechodziłem właśnie przez Mazowiecką ulicę przed wspaniałym domem, który wskazano mi w dniu poprzednim jako miejsce zamieszkania mojej kuzynki Stefanii, gdy otworzyła się brama tego domu i wyszły z niej dwie postacie. Obiedwie otulone były w futrzane okrycia, niedozwalające dostrzedz kształtów. Czarne chustki zarzucone na kapelusze chroniły od mrozu i zakrywały część twarzy.
Szły powolnym, miarowym krokiem jedna obok drugiej, podobne do siebie z ruchów i postawy. Gdyby nie lokaj kroczący za niemi z powagą, cechującą służbę wykwintnych domów, można je było wziąć za jedne z tych smutnych rozbitków życia, które dowlekają dni swoje automatycznie wśród biedy i zapomnienia.
Bo rzeczywiście było coś automatycznego w ich ociężałych ruchach. Śnieg ubielił chustki na ich głowach, zbierał się na odzienia, którego nie strzepywały nawet.
Nie mówiły też nic do siebie, i gdy tak milcząc posuwały się bez szelestu zasłanym śniegiem chodnikiem, można je było wziąć za dwa cienie żałobne, rzucone na biel uliczną.
Wymijając je w chwili gdy wstępowały na wschody świętokrzyzkiego kościoła, spojrzałem machinalnie na ich twarze i zdumiałem się, bo pomimo jednostajności ubioru, postawy, ruchów, jedna z nich była bardzo stara, a druga młoda zupełnie.
Młoda była płeć jej i rysy młode, pukielki jasnych włosów widne gdzieniegdzie pomimo chustki narzuconej na kapelusz, ale na twarzy spoczywał wyraz apatycznego spokoju, nie licujący z tą ich barwą, ze świeżością cery, z różanym kolorem ust.
Była to twarz jakich wiele. Nie uderzała ani pięknością wielką, ani żadnym wybitnym rysem. Młodość jej nawet zdawała się zgłuszoną, nieświadomą siebie, młodość bez wdzięku, bez życia, ale też i bez smutku.
Badałem ją ze szczególnem zajęciem. Byłaż to kobieta, której szukałem, do której miałem zlecenie od umierającego ojca, której mieszkanie wskazano mi w wigilię dnia tego. To musiała być ona. Wszak znajdowała się na opiece babki, która ją wychowała, a towarzyszka jej zdawała się być starszą o jakie pół wieku. To nie była matka i córka. Musiało przedzielać je przynajmniej jedno pokolenie.
Chciałem przypatrzeć się jej lepiej. Spojrzeć niewidziany w jej oblicze i doszukiwać się podobieństwa z człowiekiem, którego kochałem. Sposobność nadarzyła się po temu jedyna, chociaż nie szukana. Weszły do kościoła i ja uczyniłem toż samo.
W mroku kościelnym szły bez wahania, wprost, świadome swego celu, ku ołtarzowi, przy którym miało się odprawiać nabożeństwo. Świece przed nim zapalone nie mogły rozjaśnić grubych ciemności, jakie zalegały przestrzenie, stanowiły tylko jasną plamę. Wkoło słychać było szepty i westchnienia, wychodzące z niewidzialnych ust, jak gdyby skarżyła się stara świątynia, lub umarli w grobowcach.
Dwie kobiety nie zdawały się odczuwać żadnego wrażenia, nie przyspieszyły ani zwolniły kroku. Przechodząc przez nawę środkową, przyklękły obie razem machinalnie i szły do ławki, którą służący otworzył przed niemi kluczem dobytym z kieszeni. Potem jak człowiek, przyzwyczajony do spełniania pewnych obowiązków, położył przed każdą z kobiet książkę do modlitwy, przy książce postawił stoczki i zapalił je, bo inaczej czytać było niepodobna.
Blask cały padał na twarze, pochylone nad książką. Mogłem więc przypatrzeć się Stefanii. Do ojca podobna nie była, nie przypominała go wcale, wdała się widocznie w rodzinę matki.
A nawet, przenosząc wzrok mój od niej do babki, widziałem ten sam zarys profilu, tam zgrubiały, pomarszczony, żółty, tutaj świeży i delikatny, ale jakby wykrojony według jednej formy.
Obiedwie kobiety rozłożyły książki, przewracały je, szukając stosownych modlitw i znalazłszy zaczęły je odmawiać. Zwracałem uwagę na każdy szczegół, jak człowiek, który pragnie zdać sobie sprawę z usposobienia i pojęć istoty, do której ma się zbliżyć. Zauważyłem więc, że książka Stefanii miała kosztowną oprawę z kości słoniowej, zdobną z jednej strony w herb, z drugiej w monogram i że karty jej świadczyły o codziennem użyciu.
Nie była to widocznie dusza ascetyczna, szukająca w modlitwie ujścia dla namiętnych porywów, która rzuca się ku niebu, by znaleźć tam to, czego jej ziemia odmawia.
Stefania modliła się uważnie, nie odrywając się od książki, przewracając jej karty i poruszając niekiedy różanemi ustami, więc myśl jej nie wybiegała nigdy po za treść modlitwy.
Wogóle spokój zdawał się charakterystyczną cechą tej istoty. Spokój dziwny, nieznany dla mnie, com się wychował w atmosferze burzy, wśród palących walk myśli i starć przekonań. Spokój ten tkwił wyraźny na jej czole głębokiem i białem jak niezapisana karta, na rysach regularnych ale chłodnych, w uśmiechu ust, nawet w zabarwieniu twarzy nie posiadającej ani żywych rumieńców, ani matowej bladości południa. Nie mogłem dostrzedz jej wejrzenia. Miała ciągle wzrok utkwiony w książkę, nie odwróciła go ani razu, ani razu nie próbowała przebić grubych ciemności kościoła, nie wlepiała ich w ołtarz, nie oglądała się na inne światełka, migające w ławkach, zapalone także przez pobożnych. Osoby będące tutaj wraz z nią, obchodziły ją mało. Twarz jej młoda, a spokojna jak starość, stanowiła dla mnie zagadkę, pociągała jak niezrozumiały problemat.
Przez cały czas nabożeństwa klęczały w ławce, czytając uważnie. Pochylała głowę za odgłosem dzwonka i podnosiła ją gdy umilknął: Nigdy żarliwość nie uniosła jej, nigdy nie zapomniała się ani na chwilę, nigdy przelotna myśl nie rozerwała jej uwagi.
Gdy się skończyły roraty, przeżegnała się babka, przeżegnała się i wnuczka i jakby na komendę powstały obiedwie. Służący zabrał książ – ki, zgasił i pochował stoczki, zamknął na klucz ławkę i panie wyszły z kościoła tym samym porządkiem, w jakim przyszły.
We drzwiach, przy bladem świetle poranku, spotkały jakieś znajome. Nastąpiło krótkie, francuzkie powitanie i pożegnanie. Obecna godzina nie była właściwą na towarzyską pogadankę. Każdy spieszył do siebie.
Nie śledziłem ich dalej, zobaczyłem com pragnął. Teraz, chcąc spełnić powierzone mi zlecenie, musiałem czekać odpowiedniej pory.
Około drugiej dzwoniłem do mieszkania babki Stefanii. Drzwi otworzył mi natychmiast ten sam służący, którego widziałem w kościele.
Spytałem o pannę Stefanię Lińską. Ale nie było snadź w zwyczaju w tym domu, aby ona sama przyjmowała kogokolwiek, bo służący odparł dyplomatycznie, iż pójdzie się dowiedzieć, czy panie są u siebie. Oddalił się, wziąwszy mój bilet wizytowy, na którym dopisałem z Ważnym interesem". Powrócił niebawem, otworzył przedemną, drzwi salonu i cofnął się ze słowami:
– Pani hrabina zaraz służyć będzie.
Było to przypadkowe czy umyślne nieporozumienie. Ja chciałem się widzieć ze Stefanią, oświadczyłem to wyraźnie, pomimo to przyjąć mnie miała jej babka. Nie mogłem przecież tej kwestyi załatwić przez służącego. Czekałem.
Salon, do którego mnie wprowadzono, był wspaniały ale chłodny i sztywny. Wszystko tu było, co w przyzwoitym salonie szanujących się ludzi być powinno: trzy okna, konsole, pomiędzy niemi nowe meble, zwierciadła, świeczniki, lampy, wazony. Wszystko to stało w należytym porządku na posadzce wyłożonej dywanem.
Byłem tu chwilę zaledwie, gdy weszła stara kobieta, którą, dziś rano widziałem w kościele. Teraz jednak przedzierzgnęła się w wykwintną damę; zamiast czarnej chustki, twarz jej objęta dwoma puklami białych włosów i zwojami koronki, nabrała powagi, nawet wdzięku, którego starość nie wyklucza. Ze stroju, obejścia i powierzchowności znać było wielką panią, przywykłą żyć według pewnych form, wśród odpowiedniej im atmosfery, a może nawet nie rozumiejącej tego wszystkiego, co wrzało po za tą atmosferą wśród wolnych przestrzeni, jak istota zamknięta w akwaryum nie rozumie fal powietrznych, rozbijających się o jego szklanne ściany.
Skłoniła mi się lekko, ze swobodą, jaką nadaje położenie i wprawa towarzyska; usiadła i wskazała mi miejsce naprzeciw siebie. Chciałem przemówili, ale mnie uprzedziła.
– Pan Liński? – wyrzekła.
– Tak jest, pani hrabino. Jan Liński.
Podniosła do oczu lornetkę oprawną w złoto i przyglądała mi się przez chwilę, jakby badała co mnie tu sprowadza, a wzrok ten był tak wymowny, iż wywołał natychmiastową odpowiedź.
– Mam zlecenie do panny Stefanii, mojej kuzynki, od jej umierającego ojca.
Cień widoczny nakształt chłodnego powiewu przesunął się po obliczu starej kobiety.
– Pan Liński – wyrzekła z naciskiem – o ile wiem, umarł przed półtora rokiem.
Tym wyrazem "pan" oddzielała go od swojej rodziny, samą zaś datą śmierci zdawała się odrzucać myśl jakiegobądź zlecenia lub moralnego legatu.
– Okoliczności odemnie niezależne nie pozwoliły mi wprzódy spełnić jego woli.
Zrobiła ręką ruch lekceważący. Nietrudno było z niego zrozumieć, że ostatnia wola ojca Stefanii obchodziła ją równie mało jak on sam. Chłodny powiew zamienił się w lodowaty, który spędził resztę uśmiechu z jej ważkich ust i nadał im ostry, nieprzejednany wyraz.
– I cóż to takiego? – spytała po chwili z widocznym przymusem.
– Medalion z miniaturami…
– Miniatura mojej córki! – zawołała. – Nie chciał mi jej nigdy zwrócić.
– Miniatura żony i jego samego – poprawiłem.
I znowu zrobiła ruch, tym razem mimowolny może, a jednakże świadczący tak wyraźnie, iż miniatura ojca Stefanii była jej obojętną, wstrętną nawet, iż słowami nie mogłaby tego wypowiedzieć dobitniej.