- W empik go
Dwoje ludzi: powieść - ebook
Dwoje ludzi: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 360 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dołguckiego ogarniał coraz większy niepokój. U wjazdu na most policjant zatrzymał ruch kołowy, i stracili kilka minut. Na moście musieli jechać dość wolno i, kiedy wreszcie znaleźli się na Pradze, do odejścia pociągu pozostawało już tylko siedem minut. Na ostatnią chwilę można było zdążyć, ale już bez najmniejszego zahaczenia. Dołgucki darować sobie nie mógł swej słabości. Zaszedł go w domu dawny kolega szkolny, urzędnik bez posady, z prośbą o protekcję. Trafił na ten moment właśnie, kiedy Dołgocki, gotów już zupełnie do wyjazdu, spacerował z papierosem w ustach po pokoju, nie chcąc za wcześnie wyjeżdżać na kolej. Kolega nazywał się Miller, w szkołach był bardzo sympatyczny i obrotny, i Dołguckiego zdziwiło to nawet, że człowiek tego rodzaju mógł się znaleźć w nędzy. Bo Miller nie potrzebował się zwierzać. Nędza biła z całego jego wyglądu i nieszczerej, widocznie go krępującej, uniżoności zachowania. Pora, godzina dziesiąta wieczorem, nie była odpowiednia na wizyty z prośbą o protekcję, ale Miller tłumaczył się tem, że przypadkowo przed chwilą właśnie dowiedziawszy się o adresie Dołguckiego, ze względu na dawne koleżeństwo pozwolił sobie przyjść do niego odrazu.
– Bo jestem w sytuacji krytycznej… krytycznej… – powtarzał, patrząc w ziemię i zacierając nerwowo czerwone, opierzchłe od mrozu i zniszczone dłonie.
Mankiety od koszuly miał wystrzępione i brudne, i widać z pod nich było ręce, pokryte gęstym, długim włosem. Dołgucki przypomniał sobie, że Miller już w szkołach był tak owłosiony i nawet do pewnego stopnia tem się szczycił, dowodząc, że kto jest kosmaty, ten będzie bogaty. Przez mózg Dołguckiego przewinął się obraz gimnazjalnego podwórza w jakiś słoneczny, letni dzień przed egzaminami – obaj z Millerem przez całą noc się uczyli, wybijając się ze snu czarną kawą, i to wspomnienie nastroiło jego sympatję do Millera na gorętszy ton. Zupełnie szczerze obiecał Millerowi zająć się jego sprawami po powrocie. Wyjeżdżał na trzy dni na wieś do narzeczonej.
– Więc przyjdź za trzy dni.
I uścisnął Millera silnie za rękę. W intencji Dołguckiego było to już pożegnanie, ale Miller zrozumiał uścisk inaczej. Jako gwarancję obietnicy. Spojrzał na Dołguckiego wzrokiem, w którym malowała się prawic psia wdzięczność, tak, że aż Dołgucki uczuł się skrępowany tą pokorą kolegi, i na mgnienie oka jego sympatja do Millera przemieniła się w odrazę. Ale zapanował nad sobą i niecierpliwie tylko wyczekiwał, żeby denerwujący go już gość nareszcie odszedł. Każdego innego znajomego przeprosiłby wprost, w stosunku do Millera jednak wpadł już w przesadną drażliwość i obawiał się, aby nędzarz nie dopatrzył się w tem lekceważenia. Zresztą miał czas. Słabostką Dołguckiego był ścisły, amerykański według jego określenia rozkład czasu. Poczytywałby sobie za śmieszność śpieszyć się i gorączkować.
I ta rozmowa z kolegą mogła pokrzyżować wszystkie jego plany. Jechał na imieniny narzeczonej, więc spóźnienie się byłoby dla niego bardzo przykre. Za mostem pochylił się nad szoferem i krzyknął rozkazująco-błagalnym tonem.
– Mój panie, jak najprędzej! Mamy kilka minut czasu!
W tej samej chwili samochód, który jeszcze jechał dość wolno, drgnął, i Dołgucki usłyszał, jak jedno z przednich kół trze się po bruku. – Tego tylko brakowało! – Już wiedział, że się spóźni. Nadomiar złego nigdzie naokoło nie było ani jednego taxisa, ani jednej dorożki. Ulicę, pokrytą błotem, zmieszanem ze śniegiem, wypełniała gęsta mgła, w której biegnące górą lampy elektryczne zdawały się być jakieś zmniejszone i skurczone. Szofer, pomajstrowawszy coś przy kole, ruszył, ale zapowiedział, że będą się mogli posuwać tylko bardzo powoli.
– Stało się – pomyślał Dołgucki. Najważniejsze było znalezienie wyjścia ż sytuacji, i nad tem w tej chwili pracował jego mózg. Trzeba się było zgodzić z faktem, że się do Górek spóźni. Chodziło tylko o to, żeby to spóźnienie możliwie ograniczyć. Było tylko jedno rozwiązanie – jechać towarowym pociągiem.
(Następny osobowy odchodził dopiero nazajutrz rano.) Jako inżynier kolejowy, Dołgucki miał do tego prawo, ale czy się się jaka towarówka znajdzie? Cała złość Dołguckiego skierowała się teraz przeciwko Millerowi.
– Djabli mi go nasłali! Sam pechowiec i dookoła siebie pecha roztacza.
O niesłuszności tego oskarżenia Dołgucki zaraz zresztą mógł się przekonać, ponieważ tak się złożyło, że był pociąg towarowy i odchodził za pół godziny, co dowodziło raczej szczęścia, niż pecha. Dołgucki wylegitymował się ze swoich kwalifikacyi prowadzącemu pociąg, starszemu konduktorowi, i ten odrazu urządził mu spanie w konduktorskim przedziale.
– Będzie panu inżynierowi lepiej, niż w sypialnym wagonie – żartował wesoło.
Dołgucki wyciągnął się na posłaniu i leżał z otwartemi oczami, paląc papierosa za papierosem. W najlepszym razie spóźniał się już o sześć godzin, w dodatku miał jeszcze przed sobą trudną kwestję dostania się z maleńkiej stacyjki kolejowej, stojącej w prawie pustem polu, do majątku narzeczonej. Odległość wynosiła przeszło dziesięć kilometrów. Może jeszcze trzeba będzie wędrować piechotą.
– Eh – machnął odrazu ręką. – Już tylko nie histeryzować. Przecież jakieś konie znajdę. – O półtora kilometra od stacji było miasteczko.
W każdym razie jednak, czyby znalazł konie, czyby doszedł piechotą, nie zmniejszało to przykrości spóźnienia. Tem bardziej, że telegrafował, oczekiwano go i specjalnie w nocy wysłano po niego powóz. Pan Korczewski, ojciec jego narzeczonej, poprostu przechorowywał każde wysłanie koni po gości. Nie było to skąpstwo, bo nie był skąpym człowiekiem, tylko manja. No, a już wsyłanie koni bezcelowe na pewno równoważyło się w jego umyśle z pojęciem jakiegoś niesłychanego nadużycia. Dołgucki wiedział, że go przyszły teść powita kwaśno i, leżąc, myślał o tem, jakiemby prawdopodobnem kłamstwem upozorować swoje spóźnienie. Nie mógł przecież powiedzieć narzeczonej, że się zagadał z kolegą Millerem.
I stwierdzenie tej niemożliwości poplątało mu myśli nagłym zgrzytem. Bo przecież właściwie powinienby był móc to powiedzieć. Uświadomił się pewne rozdźwięki, jakie panowały między nim, a narzeczoną. Niby to poza miłością bardzo się rozumieli, a jednak raz po raz występowała między nimi w odruchach, cieniach myśli jakaś zupełna obcość. Ale panna Mila wierzyła w to ich wzajemne całkowite zrozumienie się szczerze. Dołgucki doznawał wrażenia, że obcość wyczuwał tylko on. I wystarczało mu uświadomienia sobie tego, aby po zgrzycie półrozczarowania ogarnęło go roztkliwienie do narzeczonej. Tłumaczył sobie, że za wiele wymagał i odrazu starał się ujmować to szerzej. – Przecież – rozumował – jeśli dwoje ludzi w życiu zgadza się duchowo jak najlepiej, to w każdym pozostaje jednak pewien, choćby jak najdrobniejszy, procent uczuć niedostępnych i niemożliwych do pojęcia dla drugiego.
– Panie inżynierze.
Dołgucki, przytomniejąc z półsnu, który go zaczął ogarniać, spojrzał na pochylonego nad nim konduktora.
– A co?
– Zatrzymali nas.
– Dlaczego?
– Sami jeszcze nie wiedzą, co się tam na linji stało, ale podobno będziemy tu stali do rana.
Dołgucki zerwał się na równe nogi. – To już naprawdę pech – przemknęło mu przez głowę, i znów ocknęła się w nim głucha niechęć do Millera.
– Ale cóż u djabła może być?
– Czy ja wiem. Stoimy, to stoimy. Niema rady, niech pan inżynier śpi.
Dołgucki potrząsnął przecząco głową i, włożywszy palto, wyskoczył z wagonu. Walizkę zostawił, ale pudło, w którem wiózł dla narzeczonej zamówioną suknię z Warszawy, zabrał ze sobą. Pociąg stał na bocznej linji o kilkaset kroków od budynków stacyjnych. Dołgucki ruszył ku stacji, żeby zasięgnąć jakichś bliższych informacyi. Chwyciło go odrazu wrażenie silnego mrozu. – A w Warszawie zanosiło się na odwilż – pomyślał machinalnie. W powietrzu wirowały drobniutkie płatki śniegu, kłujące jak szpilki. Na stacji panowała głucha cisza. Świeciło się tylko w kancelarji zawiadowcy.
Kiedy Dołgucki wszedł do kancelarji, twarz siedzącego za stołem urzędnika wydała mu się odrazu skądś znajomą. Był to wysoki, barczysty mężczyzna z gęstą, siwawą czupryną i obwisłemi, umalowanemi na czarno wąsami. Podniósłszy wzrok od papierów, rozłożonych na stole, spojrzał na Dołguckiego z wyrazem zdziwienia i jakby biurokratycznego zgorszenia, że ktoś w nieodpowiedniej porze i niespodziewanie wdziera się do kancelarji. Ale odrazu wyraz twarzy mu się zmienił, miejsce nieżyczliwych uczuć zajął przyjazny uśmiech.
– Pan inżynier Dołgucki – odezwał się, wstając i wyciągając na powitanie rękę.
Dołgucki przywitał się z nim, ale wciąż jeszcze nie mógł sobie przypomnieć, skąd się znali. Pomocnik zawiadowcy musiał to odgadnąć z wyrazu jego twarzy, bo odrazu dodał.
– Pan mnie nie poznaje. Wiertkiewicz. Nazwisko to także nic nie powiedziało Dołguckiemu, ale w tym samym momencie ton głosu Wiertkiewicza zbudził w nim obraz zatłoczonej, śmierdzącej "tiepłuszki", i przypomniał sobie. Spotykał jednego z towarzyszy powrotu z Rosji do Polski.
– Odrazu pana poznałem! – wykrzyknął z akcentem serdeczności większej, niż sam się był mógł spodziewać. Podświadomie dążył do ujęcia sobie Wiertkiewicza, jakgdyby od niego zależało przyśpieszenie wyprawienia pociągu. Był to odruch człowieka, który się uczuł bezradny i we wszystkich chciał widzieć zbawców.
– Ot, co za spotkanie – roześmiał się Wiertkiewicz. – Co pan tu porabia?
Dołgucki opowiedział mu w kilku słowach swoją przygodę. Kiedy wspomniał, że pracuje w ministerjum w Warszawie, Wiertkiewicz uśmiechnął się zgryźliwie.
– Przy wielkim ołtarzu.
– A pan na linji? – odezwał się machinalnie Dołgucki, nie zastanawiając się nad nielogicznością pytania.
Wiertkiewicz wzruszył ramionami.
– Jestem aż pomocnikiem zawiadowcy – odparł, kładąc na "aż" ironiczny akcent. – Nie mogę powiedzieć, żeby mi się w kraju dobrze działo.
I nagle spojrzał na Dołguckiego podejrzliwie, jakgdyby pod wpływem obawy, czy nie powiedział czegoś nieprawomyślnego. Dołgucki odrazu odgadł jego myśl: "takim, jak ty, którym się powiodło, nie wsmak idą narzekania". Odparł konwencjonalnie:
– Mam nadzieję, że to przecież przejściowe.
– Wszystko przejściowe – roześmiał się wesołym tonem Wiertkiewicz.
To nagłe przejście od jednego nastroju do drugiego Dołgucki wytłumaczył sobie silną wonią alkoholu, która biła od pomocnika zawiadowcy.
Okazało się, że towarowy pociąg zatrzymano dla przepuszczenia osobowego, który szedł za nim. Z powodu mrozów i wzmożonego przedświątecznego ruchu w rozkładach zapanował pewien nieład. Dołguckiemu przyszło na myśl, że ta siła wyższa mogła stanowić dla niego wymówkę, ale sam odrazu argument swój przekreślił, bo nie pojechał jednak tym pociągiem, na który przysłano konie.
– I ja tu cztery godziny mam sterczeć?
– Cóż robić – odparł Wiertkiewicz. I niespodziewanie wybuchnął śmiechem.
– Ha, ha, ha, jak się ludzie zmieniają. Jakeśmy j w Rosji po trzydzieści sześć godzin na stacjach stali, to było dobrze, a tu panu cztery godziny ciężko. – I, nie przerywając toku słów, zaczął wyciągać wspomnienia ze wspólnej podróży, jaką odbyli z sowieckiej Rosji do kraju. Dołgucki słuchał tego gadania z rosnącem zniecierpliwieniem. Zato Wiertkiewicz tak się wzruszał, że aż mu się oczy załzawiły.
– No, ja wracam do wagonu – przerwał mu nagle Dołgucki, czując, że cierpliwość jego już się zupełnie wyczerpała.
Wiertkiewicz szeroko otworzył oczy.
– Dc wagonu? Poco?
– Konduktorzy mają spirytusową maszynkę. Poproszę, żeby mi herbaty ugotowali.
– Chodź pan do mnie – wykrzyknął Wiertkiewicz.
– Do pana?
– Ja tu mieszkam o kilka kroków od stacji. Mogę pana zaprosić, bo tak się złożyło, że żona nie śpi. Mieliśmy dziś kilka osób, bo to małe rodzinne święto, rocznica naszych zaręczyn. Znajdzie pan nietylko herbatę, ale i coś cieplejszego – dodał, mrużąc porozumiewawczo jedno oko. – Napijemy się na spotkanie. Chodźmy – wykrzyknął, składając papiery na biurku.
Dołguckiemu przyszło na myśl, że pewno żona już nie pozwala Wiertkiewiczowi pić, i że ten nagły wybuch gościnności był poprostu szukaniem okazji. Ale perspektywa kieliszka wódki była stokroć ponętniejsza od konduktorskiej herbaty w wagonie, więc dla konwenansu tylko, bez wielkiego jednak przekonania w głosie, wystąpił z zastrzeżeniem.
– Może pańska żona się położyła…
– Nie. Czeka na mnie. Ja tylko na pół godziny wpadłem na stację. Mogę siedzieć w domu, niepotrzebny tu jestem.
Wyszli na duży, pusty plac, wzdłuż którego po jednej stronie ciągnęły się sztachety, odgradzające jakiś ogród, po drugiej – puste pole, a bok, równoległy do budynku stacyjnego, zamykał szereg nędznych domków, z pośród których wyskakiwała nieotynkowana dwupiętrowa kamienica ze sterczącemi, żelaznemi belkami na podtrzymanie nieistniejących balkonów. Kontury domów i ogrodu odrzynały się ciemno od śniegu, który pokrył ziemię i padał coraz gęściej.
– Napada przez noc – mruknął Wiertkiewicz, spoglądając na niebo. – Możemy mieć taką śnieżycę, że pociągi staną.
– Myśli pan? – zapytał Dołgucki, zaniepokojony już możliwością nowej przeszkody.
– Teraz klimat taki, jak ludzie. Niewiadomo, co zrobią, i wszystkiego się można spodziewać – odparł sentencjonalnie Wiertkiewicz.
Dwa parterowe okna w murowanej kamienicy były oświetlone, i na śnieg przed domem padały złotawe smugi światła. Było to mieszkanie Wiertkiewiczów. Dzięki dobrze zaopatrzonym oknom, mróz nie osiadł na szybach i, kiedy Dołgucki z Wiertkiewiczem zbliżyli się do kamienicy, inżynier zobaczył wnętrze mieszkania, dość duży pokój, szczelnie zastawiony naj – rozmaitszemi meblami, pośrodku których bielił się stół z resztkami obfitej, jak odrazu na oko można było stwierdzić, kolacji. Pokój oświetlała wisząca, naftowa lampa z pomarańczowym abażurem.
– Stasjenka, otwórz – odezwał się Wiertkiewicz z rosyjska, wymawiając imię żony. – Gościa prowadzę.
Klucz w zamku zgrzytnął, i Dołgucki ujrzał przed sobą młodą kobietę, właściwie kobiecinę z wyrazem zahukania i przemęczenia na twarzy. Wbrew zapowiedziom Wiertkiewicza, pani "Stasjenka" spała już widocznie, gdyż oczy miała zaspane i włosy w nieładzie. We wzroku jej była rezygnacja żony alkoholika, przywykłej do wszelkich ekstrawagancyj męża. Przynajmniej tak zrozumiał jej spojrzenie Dołgucki. Uderzyło go też odrazu, że pani Wiertkiewiczowa była znacznie młodsza od męża, najmniej o dwadzieścia lat, jak określił na pierwszy rzut oka.
– Mój przyjaciel, inżynier Dołgucki – przedstawiał hałaśliwie Dołguckiego Wiertkiewicz, – Razem wracaliśmy z Rosji. Niejedno się przeżyło, prawda? Daj nam, Stasjenka, wódki i coś przetrącić, bo inżynier spóźnił się na pociąg, jedzie towarowym i zmarzł strasznie.
Pani Wiertkiewiczowa zaczęła w milczeniu przesuwać talerze i przekładać jakieś zakąski i wędliny z jednego na drugi. Kiedy Wiertkiewicz nalał dwa duże kieliszki wódki, spojrzała na niego z wyrzutem i po chwilowem wahaniu odezwała się nieśmiałym głosem.
– Ty masz jeszcze służbę dzisiaj. Może już nie pij lepiej.
Wiertkiewicz roześmiał się hałaśliwie.
– Ot, co to jest mieć rozkochaną żonę – zwrócił się do Dołguckiego, trącając się z nim równocześnie kieliszkiem. – Zdaje jej się, że wszystko człowiekowi zaszkodzi. Nie bój się, Stasjenka, nic mi nie będzie, przecież prawie nic dziś nie piłem – ciągnął, zmieniając ton z rubasznego na niezwykle serdeczny. I odrazu sięgnął po butelkę, żeby na nowo napełnić kieliszki.
– Ja dziękuję – odezwał się Dołgucki. I mimowoli powiedział to ostro, prawie opryskliwie. W rzeczywistości miał ogromną ochotę na wódkę i dziękował tylko dlatego, że go Wiertkiewicz rozdrażnił. – To bydlę jest przecież zupełnie pijane – myślał, żałując, że przyjął zaproszenie. Ma się rozumieć odmowa jego nie wywarła najmniejszego wrażenia na Wiertkiewiczu. Napełnił oba kieliszki i tym razem nie czekał już na Dołguckiego, tylko swój wypił odrazu.
– Dlaczego pan nie pije? Skoro panu tak zimno… – odezwała się Wiertkiewiczowa nieśmiało.
Dołgucki wypił. I, spojrzawszy machinalnie wbok, dostrzegł nagle, że na pudło z suknią dla narzeczonej, które ustawił na małym stoliku przy drzwiach, Wiertkiewicz rzucił swoją ciężką burkę. Zgroza go zdjęła na myśl, że do wszystkich nieszczęść tej feralnej drogi mogło się jeszcze dołączyć i pogniecenie sukni. Szybko zerwał się z krzesła i, wyciągnąwszy z pod palta pudło, zaczął się rozglądać, gdzieby je bezpiecznie umieścić.
– Suknię pan wiezie? – uśmiechnęła się Wiertkiewiczowa, która wprawnem kobiecem okiem poznała odrazu zawartość pakunku.
– Tak – odparł z mimowolnym uśmiechem, który był jakby tylko odbiciem uśmiechu Wiertkiewiczowej.
– Pan pozwoli. Ja to tak położę, że nic się sukni nie stanie.
Odebrała pudło z rąk Dołguckiego i położyła je na szafie.
– Pan żonaty? – ciągnęła, nie przestając się uśmiechać.
– Dopiero narzeczony.
– Winszuję, winszuję – wybuchnął hałaśliwie Wiertkiewicz.
– Bydlę – pomyślał znów Dołgucki. – Ciężki los musi mieć z nim ta kobiecina.
I zabiedzona pani Stasieńka wzbudziła w nim nagle sympatję. Zaczął jej się przyglądać z zaciekawieniem. W miarę, jak patrzył, zmieniało mu się pierwsze powierzchowne wrażenie, w którem widział właśnie tylko jakąś zbiedzoną, zahukaną istotę. Wiertkiewiczowa nie była może ładna na pierwszy rzut oka, ale posiadała pewien wdzięk w twarzy, który pociągał i zwracał uwagę. Była to zgrabna, ciemna blondynka, średniego wzrostu, ze srebrzysto-szaremi oczami. Miała duże, mocno rozwinięte czoło, usta drobne, ładnie wykrojone i niewypowiedzianą słodycz w uśmiechu. Oczywiście, to zabiedzenie, które przedewszystkiem uderzyło Dołguckiego, leżało jak cień na jej urodzie.
Bardzo ładne, kształtne ręce, nosiły ślady zniszczenia od domowych robót. Na lewej dłoni miała czerwony, świeży ślad oparzenia. Jedyną jej biżuterję, oprócz obrączki ślubnej, stanowiła marna, złota broszeczka z pławionym rubinem. Dołgucki zauważył też, że… wbrew modzie, nosiła długie włosy. I w chwili, gdy zwrócił na to uwagę, usłyszał nagle głos Wiertkiewicza, który jakgdyby czytał w jego myślach.
– Ja nie pozwalam żonie obcinać włosów. Idjotyczna moda. Nie rozumiem. Jak mężczyzna, to mężczyzna! Jak kobieta – to kobieta! Zresztą mojej żonie ładniej z długiemi włosami. Taka dziewczyneczka.
Ostatni wyraz wypowiedział z akcentem uderzającej lubieżności. Dołguckiego tak irytowało każde odezwanie się Wiertkiewicza, że wciąż miał ochotę odpowiedzieć mu jakąś impertynencją i wyjść. Powstrzymywał go tylko wzgląd na panią Stasieńkę. Czuł, że skrupiłoby się to na niej. Ale nie mógł zapanować nad wstrętem do Wiertkiewicza i zaczął się zachowywać tak, jakgdyby tylko pani Stasieńka była w pokoju.
– Państwo dawno tu mieszkają?
– Dwa lata. Od czasu ślubu.
– Ach, to pani dopiero dwa lata za mężem? Coprawda mogłem się był odrazu tego domyśleć.
– Dlaczego? – wtrącił chrapliwym głosem Wiertkiewicz.
– Bo pani tak młodo wygląda… Wiertkiewiczowa pochyliła głowę i nic nie odpowiedziała.
– Ja także stary nie jestem – wybuchnął nagle Wiertkiewicz. – Tylko Rosja mnie zmarnowała. – I jednym tchem zaczął obszernie opowiadać o swojej karjerze przed wojną w Rosji. Był dyrektorem fabryki i doszedł już do tego, że zarabiał po osiemdziesiąt tysięcy rubli rocznie. Szczegółowo opowiadał o apartamencie, jaki zajmował, o wspaniałem urządzeniu, dywanach, obrazach, automobilach własnych i fabrycznych, jakie miał na każde zawołanie, o szalonych kolacjach w "Jarze" podczas przyjazdów do Moskwy i mówił to wszystko takim nieprzerwanym pędem, że niepodobna było ani jednego wyrazu utracić. Dołgucki widział bezgraniczną nudę w oczach pani Stasieńki, której twarz raz po raz wykrzywiała się konwulsyjnie przy tłumieniu ziewania. Znać było, że te opowiadania męża musiała już setki razy słyszeć. Dołgucki nie miał zresztą ani chwili wątpliwości, że połowę, jeżeli nie trzy czwarte fantastycznej karjery Wiertkiewicza w Rosji, należało złożyć na karb imaginacji.
Wiertkiewicz umilkł nagle i znów nalał sobie kieliszek wódki, nie zapraszając już tym razem Dołguckiego.
– Było – niema – westchnął, wpadając w śpiew prawie. – Ale nie żałuję. Cóż mi apartamenty i automobile, i szampan z kupcami. Żeby nie wojna w Rosji, do dziś dnia bym siedział, miał miljon, dwa miljony, dziesięć miljonów, ale nie poznał Stajenki, skarbu mojego najdroższego. Chodź, Stajanka, niech cię ucałuję.
W oczach Wiertkiewiczowej odbiło się uczucie przerażenia. Szybko odwróciła głowę, jakgdyby nie chcąc spotkać się ze wzrokiem Dołguckiego.
– No chodź, Stasjenka – powtórzył Wiertkiewicz głosem, w którym pod akcentami błagania i serdeczności kryła się już drapieżna groźba.
Wiertkiewiczowa jak automat zbliżyła się do męża. Pochwycił ją olbrzymiemi rękami za ramiona i, przycisnąwszy do siebie, hałaśliwie ucałował w usta. Dołguckiego ta pijacko – małżeńska czułość przejęła takim niesmakiem, że odwrócił się, żeby na nią nie patrzeć. I odrazu postanowił odejść. Cmoktanie pocałunków ucichło nagle, i po chwili rozległ się cichy, groźny mruk Wiertkiewicza.
– No tak, tak. Ma się rozumieć. Dołgucki podszedł do Wiertkiewiczowej.
– Dziękuję pani serdecznie za gościnę, ale widzę, że pani nieludzko zmęczona, i nie chcę już dłużej nadużywać uprzejmości państwa.
– Wcale pan nie nadużywa – odparła, wciąż unikając wzroku Dołguckiego.
– A dokądże pan pójdzie? – wtrącił Wiertkiewicz.
– Do wagonu. Spać.
– W towarówce? Także pomysł!
– Jadąc tutaj, spałem, i bardzo dobrze mi było. – To i w naszej "tiepłuszce" dobrze panu było.
Ale co za sens chodzić do wagonu, jak jest mieszkanie. Niech pan już do rana poczeka i pojedzie pan osobowym. Od biedy może się pan w tym pokoju na kanapie przespać.
– Towarowym będę prędzej.
– Najwyżej dwie godziny pan wygra.
– Mnie i na dwóch godzinach zależy.
– Nie, nie, nie. Nie puścimy pana. Stasjenko, bądźże gościnna. Poproś, żeby pan został.
W ostatnich słowach Wierkiewicza dźwięczał jakiś akcent bolesnej ironji. Dołgucki spojrzał na niego ze zdziwieniem. I uderzył go przedewszystkiem zmieniony wyraz twarzy męża pani Stasieńki. Nie wyglądał już na pijanego, tylko raczej na warjata. Usta miał zaciśnięte, a w zmrużonych oczach jakiś błysk bólu.
– Niech pan zostanie – ciągnął, chwytając Dołguckiego za ręce. – Ja muszę teraz znów iść na stację. Dyżur. Służba – niema rady. Ale Stasjenka nie będzie spała. Ona zawsze czeka na mnie, jak mam dyżur. Ona jest kobieta inteligentna! Czuła, wrażliwa. Z innej gliny – niż ja. Pan taki sam. Przynajmniej będzie miała z kim porozmawiać przyjemnie. Tu brak jej towarzystwa. Dusi się. Pan powie – późna noc na rozmowę. Trudno. Na takiem odludziu, jak u nas, nie można gościom pory wyznaczać. Trzeba czekać, aż Pan Bóg sam ześle. A Panu Bogu wszystko jedno, dzień czy noc. On nad słońcem. I ma zawsze dzień.
– Warjat – pomyślał Dołgucki.
– Ależ pańska żona ledwo na nogach się trzyma ze zmęczenia.
– Ona śpiąca? – wykrzyknął z udawanem zdumieniem Wiertkiewicz. – Wcale jej się spać nie chce. Przy starym mężu tylko kobieta może być śpiąca. Ale tu niema starego męża. Jest miły gość. Ja za godzinkę wrócę.
I, chwyciwszy palto, gwałtownie wybiegł z pokoju.
Dołgucki pytającym wzrokiem spojrzał na Wiertkiewiczową, na której twarzy odbijały się uczucia zmieszania i zażenowania. Oczy ich spotkały się nareszcie, i Wiertkiewiczowa znowu szybko pochyliła głowę. Równocześnie odezwała się tonem, któremu starała się nadać jak najwięcej naturalności, a który mimo to jednak naturalny nie był.
– Przecież panu wygodniej czekać na pociąg u nas, niż na stacji.
– Temu zaprzeczyć nie mogę. Ale to późna noc.
– Oh, wielka rzecz. Może się pan herbaty napije?
– Nie, nie. Dziękuję.
Wiertkiewiczowa nie zwróciła jednak na to podziękowanie uwagi i, szepnąwszy cicho – zaraz wrócę – wysunęła się do sąsiedniego pokoju. Dołgucki zaczął się rozglądać po mieszkaniu Wiertkiewiczów. Pokój, w którym go przyjmowali, stanowił połączenie saloniku z jadalnią. Uderzyło go na ścianach mnóstwo fotografij. Wiertkiewicza w najrozmaitszych pozach, między któremi jedna, przedstawiająca go w uroczystym tużurku z cylindrem w ręce, opartego o balustradę jakiegoś grobu. Z sąsiedniego pokoju dolatywał głośny syk primusa. Dołgucki nie mógł się powstrzymać nagle od uśmiechu.
– Wszystkiego mogłem się spodziewać, tylko nie tej gościny – pomyślał. I, zaintrygowany dziwacznością małżeństwa Wiertkiewiczów, znów zaczął się rozglądać po pokoju z nieokreślonem uczuciem, które może najbardziej było podobne do uczuć detektywa, starającego się z drobnych i nic napozór nieznaczących szczegółów odtworzyć sobie obraz całości życia. W pokoju jednak, prócz fotografij Wiertkiewicza, nie było ani jednego szczegółu, któryby nadawał charakterystyczne piętno. Wszystkie meble były nowe i tanie, widocznie kupione odrazu, jednego dnia. Z zabawy w detektywa Dołgucki mógł ostatecznie wyciągnąć tylko dwa wnioski. Że pani domu była bardzo porządna i dbała o wzorową czystość, oraz że nudę pobytu na opuszczonej stacji zabijała czytaniem. W kącie pokoju nawprost okna, obok sosnowej etażerki, zapełnionej książkami, piętrzył się jeszcze cały ich stos na podłodze.
W tej samej chwili do pokoju wróciła Wiertkiewiczowa, niosąc na blaszanej tacce, okrytej białą serwetką, dwie szklanki herbaty. Dołgucki zerwał się z krzesła i podszedł ku niej.
– O, najmocniej pani dziękuję. Widzę, że pani dużo czyta – dodał odrazu, wskazując wzrokiem na książki.
– To moja jedyna rozrywka – uśmiechnęła się melancholijnie Wiertkiewiczowa.
– A co pani czyta?
I, zapominając o herbacie, Dołgucki zbliżył się do kąta z książkami.
– Eh, niech pan nie ogląda – zaprotestowała żywo Wiertkiewiczowa.
– Dlaczego?
– Ja kupuję książki najtańsze, a nie takie, na jakie miałabym ochotę, więc dobór mojej bibljoteczki jest bardzo przypadkowy.
Rzeczywiście Dołgucki, przerzuciwszy powierzchu kilka tomów, przekonał się, że były to przeważnie groszowe wydawnictwa i stare naukowo-popularne broszury.
– To pani i naukowe rzeczy czyta?
– Oh, naukowe! – uśmiechnęła się Wiertkiewiczowa. – Tym książczynom, co pan je ogląda, daleko chyba do naukowości. Ale wolę to, niż te głupie powieści, które dają przeważnie w tanich wydawnictwach.
– No, no – pomyślał Dołgucki, doznając, niewiadomo czemu, uczucia jakiegoś przyjemnego zdziwienia. I, ponieważ miał w domu dość duży zasób książek, postanowił odrazu przysłać Wiertkiewiczowej z Warszawy całą paczkę, żeby w ten sposób spłacić dług wdzięczności za uprzejme przyjęcie. Wesoło spojrzał na Wiertkiewiczową, ciesząc się już tą niespodzianką, jaką jej sprawi, i odrazu go zastanowiła pewna zmiana w wyrazie jej twarzy. Nie umiał określić tej zmiany, ale najbliższe wrażenie, iakie się nasuwało, było takie, jakgdyby Wiertkiewiczową odtajała. Przygotowywając w sąsiednim pokoju herbatę, zdążyła poprawić włosy i kokieteryjniej przepiąć swoją lichą broszeczkę z topionym rubinem, która przyozdabiała koronkę pod szyją. Twarz jej wyjaśniała, i wszystkie ruchy stały się pewniejsze.
– Pani tu się bardzo musi nudzić – odezwał się nagle Dołgucki.
Wiertkiewiczowa zawahała się chwilę.
– Nie.
Oczywiście była to nałogowa odpowiedź, którą z urzędu Wiertkiewiczowa musiała dawać przy mężu i odruchowo odpowiedziała tak, jakgdyby mąż był obecny. Dołgucki doskonale zdał sobie z tego sprawę. Bystro popatrzył na Wiertkiewiczowa i odezwał się nagle zlekka rubasznie.
– No, niech pani powie prawdę.
Z wyrazu twarzy pani Stasieńki można było dokładnie odgadnąć przebieg jej myśli. Uświadomiała sobie brak potrzeby kłamania w chwili, kiedy była sama z kulturalnym człowiekiem, który prowadził rozmowę poprostu i szczerze. I odpowiedziała poważnie:
– Ma pan rację. Strasznie mi ciężko.
W akcencie, którym powiedziała tę skargę, było coś, jakby przełamanie się duszy. Dołgucki wiedział, że od tej chwili ma przed sobą już inną istotę, wyzwoloną z lęku i zahukania, jakie narzuciło na nią samotne życie z mężem alkoholikiem. Żal mu jej się zrobiło, i z żalu zrodziło się zaciekawienie.
– Pani jest bardzo młoda?
W powiedzeniu tem nie było ani cienia komplementu, tylko raczej stwierdzenie faktu. Pani Stasieńka odpowiedziała uśmiechem, który, przetłumaczony na wyrazy, mógł znaczyć – czyż to moja wina.
– Jak pani wychodziła zamąż, była pani jeszcze dzieckiem.
– O, tak.
– Ale chyba… – Dołgucki umilkł. Chciał powiedzieć – ale chyba nie wyszła pani z miłości? – i już w pierwszych dwóch wyrazach zaakcentował wyraźnie ironję. Nie dokończył zdania, bo wydało mu się, że byłoby to zbyt brutalne wdzieranie się w tajemnicę. Ale Wiertkiewiczowa zrozumiała.
– Nie wiedziałam, co robię – odezwała się po chwili. – Czy to warto o tem mówić – dodała, spoglądając, jakby z wyrzutem, na Dołguckiego.
– Przepraszam panią. Ale to tak samo się jakoś złożyło.
– To prawda. Mogłam się była panu nie skarżyć.
Umilkli. Dołgucki dopił powoli herbatę i odsunął się trochę od stołu. Piec był rozpalony, i wpokoju panowało niemożliwe gorąco. Dookoła wiszącej lampy smugi dymu tytoniowego snuły się, jak obłoki. Tani budzik, ustawiony na szafie, tykotał monotonnie. Dołgucki doznał uczucia, jakie ogarnia czasami w podróży, przy dużem zmęczeniu na stacjach, albo w hotelach, kiedy przez chwilę trudno uwierzyć w realność otaczającej rzeczywistości. Z zadumy wyrwał go nagle głos Wiertkiewiczowej.
– Ja skończyłam gimnazjum i mam maturę.
Było to tak niespodziewane, że się nie mógł powstrzymać od uśmiechu. – Jak dziecko, które się chwali, że umie wierszyki – pomyślał. Wiertkiewiczowa, zapatrzona przed siebie, nie zwróciła uwagi na jego uśmiech i ciągnęła dalej.
– Chciałam zostać nauczycielką ludową. Ale do tego potrzebne jeszcze było seminarjum. Rozchorowałam się.
– Na co? – wtrącił szybko Dołgucki.
– Na zapalenie płuc. Byłam wycieńczona… ach, bo te ostatnie lata na pensji…
Machnęła ręką, jakby nie chcąc już odświeżać w sobie tych ciężkich wspomnień. Dołgucki spojrzał na nią ze współczuciem.
– To pani z płucami niedobrze?
– O nie – zaprotestowała żywo. – Przeszło mi bez śladu. Ja mam żelazne zdrowie.
– Żelazne?
Dołgucki uśmiechnął się powątpiewająco, patrząc na jej drobną postać.
– Tak… Jestem napozór wątła, ale cóż to znaczy. Jakbyśmy tak stanęli do konkursu na wytrzymałość, kto wie, kto z nas dwojga więcej by wytrzymał, pan – czy ja?
– Ja – roześmiał się Dołgucki. – Ale wierzę, że pani może dużo wytrzymać.
W oczach pani Stasieńki błysnęło żywe zadowolenie, jakgdyby usłyszała najmilszy komplement.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Ach, żeby pan znał moje życie.
I odrazu zaczęła mu je opowiadać. Widać było, że potrzeba wyskarżenia się przed kimś wybuchnęła w niej z żywiołową siłą, łamiąc wszystkie względy, konwenanse i obyczaje. Mówiła spokojnym, równym głosem, i zdenerwowanie jej wyrażało się tylko w ruchu ręki, którą wciąż odpinała i zapinała broszkę pod szyją. Nic ciekawego zresztą w tem życiu nie było. Szara, smutna historją ludzi, przytłoczonych niedostatkiem do codzienności. Ojciec umarł, została matka z gromadą dzieci, wśród których ona była najstarsza. Byli już prawie skazani na śmierć głodową, i uratowali ich Wiertkiewiczowie. Mieli po powrocie z Rosji pieniądze, bo przywieźli trochę ze sobą, i dopiero potem Wertkiewicz wszystko stracił. Wiertkiewicz był kolegą szkolnym ich ojca i potem nieraz nawet z Rosji pisał, namawiając ojca, żeby się przeniósł do Saratowa. Ojciec nie chciał z kraju wyjechać. Może byłoby lepiej, gdyby się przeniósł, chociaż, czy to można wiedzieć, jakby się znów wszystko ułożyło przy bolszewikach? Matka zwróciła się do Wiertkiewicza, i pomogli im. Właściwie, głównie pomagała im pierwsza żona Wiertkiewicza, która sama nie miała dzieci. Była bardzo dobra i nieszczęśliwa kobieta. Jak mogła, tak starała się to ukryć, że Wiertkiewicz był pijak. Niespodziewanie umarła. I po kilku tygodniach Wiertkiewicz oświadczył się o rękę pani Stasieńki. Szalał, awanturował się, mówił, że sobie życie odbierze. Matka wzięła jego stronę. W nocy ją budziła i tłumaczyła – wyjdź zamąż, wielka rzecz, że trochę starszy człowiek, skoro cię kocha i dobry. Wszystkim nam będzie lżej. – No i wyszła zamąż. Czy to się można oprzeć, jak się jest po ciężkiej chorobie, wycieńczoną, bez grosza, a tu od rana do wieczora i od wieczora do rana ktoś jedno i to samo wciąż kładzie w głowę. Może lepiej było uciec z domu. Pracować i pomagać rodzinie. Bo teraz i tak nie pomagają. Wiertkiewicz wszystko przepija. Gdyby nie jeden zacny człowiek, który z łaski wypłacił matce sumkę, jaką miała na hipotece, znów tamtym groziła śmierć głodowa.
Pani Stasieńka umilkła i odetchnęła głęboko. Na twarz wystąpiły jej rumieńce. Chwilę siedziała nieruchomo i nagle odezwała się przyciszonym tonem już jakby nie do Dołguckiego, ale do siebie.
– Ale dzieciaki się nie zmarnują i wyjdą na ludzi. Wyjdą – powtórzyła z mocą, chcąc siebie samą najwidoczniej utwierdzić jeszcze mocniej w tej wierze.