- W empik go
Dwór w Czartorowiczach - ebook
Dwór w Czartorowiczach - ebook
Panny Ewa Jabłońska i Iga Branicka wychowały się we dworze w Czartorowiczach, od pokoleń należącym do rodziny Jabłońskich. Pomimo że sporo je różni, są ze sobą zaprzyjaźnione. Obie się zakochują. Splot wydarzeń doprowadzi je do konieczności dokonania trudnych wyborów. Co powinny uczynić, by spełniły się panieńskie marzenia?
Dwór w Czartorowiczach opowiada o losach jego mieszkańców od narodzin aż po grób, towarzysząc im w salonie i w kuchni, w alkowie i w ogrodzie, przy ołtarzu i nad mogiłą.
Nostalgiczna, barwna i lekko napisana historia miłosna rozgrywająca się po upadku powstania styczniowego na dalekim Podolu w czasach i miejscach, których nie ma, ale które rzewnie wspominamy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-49-3 |
Rozmiar pliku: | 712 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwór w Czartorowiczach jest w całości wytworem mojej wyobraźni. Pisząc książkę, opierałam się jednak na fachowej literaturze z zakresu historii kultury i rodziny polskiej oraz na wspomnieniach moich zabużańskich Dziadków, by w sposób jak najbardziej wierny i dokładny wskrzesić pamięć o fascynującym świecie płci niewieściej naszych prapraprababek.
Wszystkie postaci oraz niektóre nazwy geograficzne są fikcyjne, toteż jakiekolwiek podobieństwo do osób żywych lub umarłych jest całkowicie przypadkowe.
Przytoczone w powieści utwory polskich poetów oraz pieśni ludowe i kolędy należą do domeny publicznej.
M. Rz.
Dramatis personae
Dom Jabłońskich
Ewa Jabłońska – panna na Czartorowiczach, córka Blanki i Antoniego
Blanka z Halickich Jabłońska – matka Ewy, pani na Czartorowiczach
Antoni Jabłoński – ojciec Ewy, pan na Czartorowiczach
Marcjanna z Danguszków Jabłońska – babcia Ewy
Karol Jabłoński – mąż Marcjanny
Oleś Jabłoński – syn Blanki i Antoniego, dziedzic Czartorowicz
Franuś Jabłoński – brat Olesia i Ewy
Janusz Jabłoński – starszy brat Antoniego
Julita z Tomiłłów Jabłońska – żona Janusza
Iga Branicka – kuzynka Ewy
Klementyna z Halickich Branicka – starsza siostra Blanki, matka Igi
Jerzy Branicki – mąż Klementyny, ojciec Igi
Maciejka – piastunka
Władziowa – ochmistrzyni
Andrzejowa – kucharka
Teofila Różycka – guwernantka
Stanisław Trębiński – rezydent
Klara – pokojówka
Grzegorz – woźnica
Dom Sasickich
Marcin Sasicki – syn Emilii i Ignacego, dziedzic Olechowicz
Emilia z Działyńskich Sasicka – matka Marcina, pani na Olechowiczach
Ignacy Sasicki – ojciec Marcina, pan na Olechowiczach
Dom Świergiełłów
Alojzy Świergiełło – pan na Hajduliszkach
Terenia z Dworzyckich Świergiełłowa – żona Alojzego
Konstancja z Tumidajów Świergiełłowa – matka Alojzego, pani na Hajduliszkach
Maurycy Świergiełło – ojciec Alojzego
Eliza Mariola Świergiełłówna – córka Alojzego i Tereni
Albert Dworzycki – szwagier Alojzego, rezydent w Hajduliszkach
Rodzina Chruśników
Leon Chruśnik – syn ekonoma w Czartorowiczach
Bartłomiej Chruśnik – ekonom, ojciec Leona
Franciszka Chruśnikowa – ekonomowa
Mania Walusówna – synowa Chruśników
Pozostałe persony
Piotr Lisiecki – doktór
Klotylda Warecka – kuzynka Sasickich
Michał Konstanty Halicki – brat Blanki i Klementyny
Sigrid Björnsdotter – żona Michała
Björn Maksymilian Halicki – syn Michała i Sigrid
Katarzyna Oborska – daleka krewna Halickich
Henryk Oborski – syn Katarzyny
Maksym Kozakow – drugi mąż Julity
Tadeusz Kozakow – syn Julity
Zygmunt i Paweł Leśniakowie – bracia cioteczni Marcina
Azila – Ormianka, właścicielka kamienicy
Rittelowa – właścicielka pensji
Elwira Walewska – znajoma panny Jabłońskiej
Natalia Żmichowska – znajoma panny Jabłońskiej
Izabela Leszczyńska – druhna Ewy JabłońskiejRozdział 1. Rodowód
Panna Ewa Jabłońska obudziła się, kiedy cały dwór był już na nogach. Nie miała w zwyczaju wylegiwać się w łóżku o świtaniu, lecz tego dnia wyjątkowo zaspała. Zawstydzona, bo słońce stało wysoko, spojrzała na wiszący nad framugą zegar i zamarła z przerażenia. Dochodziła dziewiąta, więc pora śniadaniowa dawno minęła, a ona, o zgrozo, wciąż leżała w pościeli! Czym prędzej odszukała kapcie i nalawszy z białego blaszanego dzbanka wody do miski, która stała na nocnym stoliku obok łóżka, pospiesznie umyła twarz. Potem, wciąż w nocnej koszuli, lekkiej i tak delikatnej, że było niemal widać kształty jej ciała, stanęła obok otwartego okna. Spoglądając na kwitnący ogród, szczupłymi palcami zaczęła zaplatać warkocz. To był jej znak szczególny: gruby jasny warkocz sięgający aż po pas, identyczny jak za młodu nosiła jej ukochana babcia Marcjanna.
Upojona wonią barwnego kwiecia, odeszła od parapetu i otworzywszy wieko starego dębowego kufra – takie bowiem z dawien dawna po dworach dla przechowywania odzieży trzymano – wyjęła żółtą prostą suknię z cienkiego materiału, w sam raz na upalny dzień. Szybko się ubrała i wyszła z pokoju.
Ledwie zamknęła za sobą drzwi, gdy usłyszała hałas dobiegający z kredensu. Nie namyślając się wiele, ruszyła w stronę znajomych głosów.
W pomieszczeniu dla służby panował ruch jak zwykle.
– Będziemy mieli piękny dzień – mówiła pokojówka Klara do kucharki, wycierając talerze. – O, panna Ewa! – zawołała na widok dziewczyny. – Długo dziś panienka spała. Już po śniadaniu. Pani Blanka nie chciała czekać.
– Nie szkodzi, Klaro, zjem coś w kuchni. Gdzie mama?
– Pani czyta romans na ganku.
– A ty nie jesteś przy niej? – zdziwiła się Ewa.
– Nie, pani Blanka powiedziała, że chce zostać sama, toteż ja tu sprzątam.
Opuściwszy kredens, w którym przechowywano szkło, zastawy stołowe, srebrne sztućce, wazy na polewki i półmiski do sosów wraz z farfurami1 – a wszystkiego było na osiemdziesiąt osób – oraz wszelkie domowej roboty mikstury dla poratowania zdrowia, Klara przeszła przez pokój jadalny, teraz pusty, bo wszyscy domownicy porozchodzili się do swoich zajęć, i weszła do kuchni. Tam stara piastunka Maciejka siedziała na zydlu pod oknem ozdobionym doniczkami, w których kwitły pelargonie, i bujała na kolanach dwuletniego Olesia.
– Tu-tu-tu – śpiewała kobieta, trzymając dziecko za rączki – sroczka kaszkę wa-rzy-ła, na progu ją stu-dzi-ła, pierwszemu dała na łyżeczkę, drugiemu dała na miseczkę, trzeciemu dała w gar-nu-szku, czwartemu dała w dzbanuszku, a piątemu nic nie dała i fru-fru do lasu poleciała!
Ewa się uśmiechnęła. Maciejka zajmowała się Olesiem tak, jak niegdyś nią i Igą. Pamiętała, jak sama siedziała na jej kolanach i jak bardzo lubiła się wtulać w obszerne, kochane ramiona kobiety. To stara piastunka nauczyła ją pierwszych wierszyków i pacierza, to ona śpiewała jej kołysanki do snu. A teraz znów bawiła dziecko, chociaż jej ręce były wykrzywione ze starości, a plecy zgarbione.
Z szafki, na której obok porcelanowej cukiernicy stały słoiczki z pieprzem, szafranem, bazylią, imbirem i z goździkami, wyjęła młynek do kawy z wysuwaną szufladką. Zamierzała wsypać do niego brązowe ziarna, gdy nagle do kuchni weszła Andrzejowa.
– Pozwoli panna, że ja to zrobię – powiedziała kucharka, odbierając Ewie młynek.
Przyzwyczajona do tego, że w kuchni niepodzielnie władała Andrzejowa, Ewa usiadła na zydlu koło kaflowego pieca i delektując się słodkimi zamorskimi migdałami, spokojnie obserwowała poczynania starej służącej. Andrzejowa gotowała w Czartorowiczach jeszcze pod rządami babci Marcjanny i była dla wszystkich niemal jak członek rodziny.
Oleś tymczasem zsunął się z kolan Maciejki i chwiejąc się, podszedł do siostry. Ewa, odstawiwszy półmisek z migdałami na stół, chwyciła braciszka za rączkę i wolnym krokiem zaczęła spacerować z nim po kuchni.
– Kawa gotowa – oznajmiła kucharka. – Zaniosę pannie do pokoju jadalnego.
– Dziękuję.
Dziewczyna oddała dziecko Maciejce. W jadalnym, tuż obok okna, stał ogromny brązowy regał z szybami, za którymi pani Blanka z Halickich Jabłońska ustawiła porcelanowy serwis do herbaty. Naprzeciwko regału po obu stronach drzwi wisiały dwa portrety przedstawiające mężczyzn w kontuszach, a nad framugą zegar z wielkimi wagami i kukułką.
Ewa podeszła do stołu i wysunęła obite kremowym zamszem krzesło z wysokimi brązowymi poręczami. Tymczasem Andrzejowa postawiła na białym obrusie filiżankę z kawą. Nie zdążyła dojść do drzwi, gdy dziewczyna duszkiem dopiła ostatni łyk i wyminąwszy korpulentną postać w szerokim progu, wybiegła na ganek.
Pani Blanka czytała książkę, siedząc w fotelu na biegunach. Ewa zmartwiona zauważyła, że policzki matki były blade, a pod oczami widniały fioletowe cienie.
– Jak się czujecie, mamo? – zapytała cicho, siadając obok.
Matka zamknęła gruby tom.
– Całkiem nieźle – odparła. – Chociaż ciągle jestem słaba. Jadłaś już?
– Wypiłam kawę. – Ewa się uśmiechnęła. – Co czytacie? Mogę zobaczyć?
Blanka przesunęła dłonią po stronie tytułowej.
– To Kolloander wierny Leonildzie – westchnęła. – Bardzo stary romans, ale lubię do niego zaglądnąć. Moja matka Łucja z Pruskich Halicka opowiadała, że jej cioteczna praprababka go czytała. Miała na imię Wirydianna. Posiadała pokaźny księgozbiór, który przechodził w rodzinie Radolińskich i Pruskich z pokolenia na pokolenie. Z tego powodu zasłużyła sobie na miano sawantki2. Ponadto pisała pamiętniki, jak to dawnymi czasy po dworach powszechnie czyniono. Niestety większość książek i rękopisów spłonęła w pożarze przed urodzeniem mojej matki. Udało się uratować zaledwie kilka tomów. Mnie z całej spuścizny dostały się tylko Kolloander wierny i Piękna Dianea3 – mówiąc to, przymknęła oczy. – Doradź mi, co dziś zarządzić na obiad. Nic mi nie przychodzi do głowy.
Ewa wzruszyła ramionami.
– Cokolwiek. Na przykład barszcz ukraiński.
– Dobrze, powiem Andrzejowej, żeby ugotowała barszcz. Oleś zje ze smakiem, bo lubi.
– Pomogę wam – zaofiarowała się, widząc, że matka chce wstać. – Weźcie mnie pod ramię.
Obejmując się, przekroczyły szeroki próg dworu. Podwójne wejściowe drzwi z dębowego drzewa niedawno pomalowane przez pana Jabłońskiego na biało za dnia zawsze stały otworem, by każdy, kogo los sprowadzi, bez skrępowania mógł wejść do środka wedle starej maksymy, że gość w dom, to jak Bóg w dom. I tak rzeczywiście było: czy krewny, czy sąsiad, czy też obcy, zawsze był mile widziany w Czartorowiczach. Państwo witali go na ganku i prosili na pokoje.
Tymczasem w kredensie, który ustawiony był przy ścianie tuż obok drzwi wejściowych, Klara z Andrzejową nadal wycierały talerze.
– Dziś na obiad przyrządźcie barszczyk ukraiński. – Pani domu zwróciła się do kucharki i zaraz mocniej ścisnęła córkę za rękę. – Ewuniu, zaprowadź mnie do błękitnego pokoju.
Ta pomogła matce położyć się do łóżka, następnie otworzyła okno, przy którym stały doniczki z fiołkami, i podała jej książkę.
– Zajrzę do babci Marcjanny – powiedziała. – Jeszcze jej dziś nie widziałam.
Blanka pokiwała głową.
– Dobrze, idź już. Dam sobie radę.
Dochodziła dziesiąta.
Ewa szła niespiesznie przez ogród między klombami. Słońce rozświetlało jej płowe włosy, których kosmyki wymykały się z warkocza. Delikatny letni wietrzyk smagał jej twarz. Uśmiechnęła się, gdy na końcu ogrodu ujrzała sylwetkę babci.
Marcjanna z Danguszków Jabłońska siedziała na ławce pod olchami, przesuwając paciorki brązowego różańca. Ubrana była w czarną kamlotową suknię i tiulowy czepek bez ozdób. Ten żałobny strój nosiła bez przerwy od dwunastu lat, czyli od upadku powstania, w którym zginął jej starszy syn Janusz, a mąż za udział został zesłany na Sybir.
Ewa usiadła cicho obok babci. Miała stąd doskonały widok na cały dwór, teraz skąpany w słońcu i bielejący wśród otaczającej go zieleni. W jego progi zapraszały szerokie kamienne schody wydeptane stopami kolejnych pokoleń, prowadzące na ganek ocieniony dwiema kolumnami, wokół których pięły się kolorowe malwy. Przez otwarte prostokątne okna z małymi szybkami, pomiędzy którymi rosły pnącza bluszczu, wpadał na pokoje prześliczny zapach kwiecia niesiony przez wiatr poruszający muślinowymi firankami. To był jej świat – swojski, znany od dzieciństwa, ukochany.
Dziewczyna popatrzyła na babkę. Staruszka wciąż odmawiała modlitwę.
– Babciu – odezwała się cicho, dotykając jej ramienia. – To ja.
Stara kobieta otworzyła oczy i popatrzyła na wnuczkę.
– Ewunia! – zawołała, splatając ręce na podołku. – A ja myślałam, że Klementyna przy mnie usiadła…
– Cioci to ja dzisiaj nie widziałam. Może się przejdziemy? Taka ładna pogoda.
Pomogła babci wstać i wolnym krokiem ruszyły wydeptaną wśród klombów ścieżką w kierunku dworu.
– Za panieńskich czasów – zaczęła staruszka, podpierając się laską – przyjeżdżał do nas na Siedliska guwerner, co go w sąsiednim dworze zatrudnili do nauki. Młody był, przystojny i dobrze mu z oczu patrzyło. Zakochał się we mnie. Chciał się żenić. Ale ojciec nie pozwolił pójść za niego.
– Co się z nim stało? Z tym nauczycielem? – Ewa się uśmiechnęła. Bardzo lubiła opowieści babci.
– Niedługo po rekuzie4 wyjechał do Szarogródka, a mnie ojciec wydał za Karola na Czartorowiczach. Miałam wtedy osiemnaście lat.
– Pamiętasz go, babciu?
– A jakże! Pamięć, chwała Bogu, mi służy. Adam mu było, bo się w samiuteńką Wilię urodził. Czytał mi wiersze i jeździliśmy bryczką. A raz, gdy poszliśmy do lasu na grzyby, to mnie musiał z powrotem na rękach nieść, bo takam była pokąsana przez mrówki, że kroku zrobić nie mogłam!
– Szkoda, że teraz nie ma żadnego nauczyciela na Czartorowiczach. – Ewa westchnęła, zadowolona, że babcia tak się ożywiła. – Oleś jeszcze za mały do nauki.
– A chciałabyś, wnusiu?
– Może – powiedziała panienka z błyskiem w oku. – Byłoby wesoło! Mógłby mi czytać wiersze albo prowadzić na długie spacery.
– To nie te czasy, co kiedyś… – ze smutkiem stwierdziła babka. – Teraz już nie najmują nauczycieli na dwory. Do szkół jeżdżą.
Kobiety weszły na ganek. Staruszka, posapując, usiadła ciężko w bujanym fotelu.
– Przyniosę wody, babuniu – powiedziała wnuczka, znikając za progiem.
W kredensie Andrzejowa szykowała talerze obiadowe.
– Jeden, dwa, trzy… – liczyła. – Pięcioro w pokoju jadalnym, reszta w kuchni. Pani Klementyna to dużo dziś nie zje, bo coś chora.
– Co jej jest? – zaciekawiła się panna Jabłońska.
– Migrena i duszności – oświadczyła kucharka, wycierając wazę. – Leży w łóżku i sole trzeźwiące zażywa.
– Zajrzę do niej później. – To powiedziawszy, Ewa otworzyła szklane drzwiczki górnej szafki i wyjęła fioletową filiżankę, do której nalała wody z dzbanka.
Na ganku ostrożnie podała ją babci do rąk. Pocałowała staruszkę w policzek i udała się do swego pokoju, by przebrać się z porannej sukni oraz dokończyć toaletę, którą tego ranka wykonała zbyt pospiesznie.
Siedziała właśnie przed lustrem w samej tylko halce, gdy do pokoju niespodziewanie weszła Klara.
– Mówiłam, żebyś pukała! – upomniała ją Ewa.
– Przyszedł list do panienki.
Dziewczyna wyciągnęła dłoń, w której trzymała szczotkę do włosów.
– Daj mi go – zażądała.
Klara podała kopertę i widząc, że panienka schowała ją do szuflady, zamierzała, odejść.
– Przynieś wanienkę. Wezmę kąpiel.
Pokojówka, ukłoniwszy się lekko, wyszła i wróciła dopiero po kwadransie, wnosząc najpierw dzban gorącej wody, a dopiero później białe metalowe naczynie.
– Ustaw ją na środku i wlej wodę – poleciła panna Jabłońska. – Możesz już wrócić do mojej mamy! – dodała.
Gdy Klara opuściła pokój, Ewa zrzuciła halkę i weszła do wanienki. Przymknęła oczy i rozkoszowała się kąpielą. Zażywała jej częściej niż inni, a w lecie niemal codziennie. Woda odprężała i koiła zmysły. Dzięki temu nie cierpiała na żadne właściwe płci nadobnej tak zwane humory-wapory, czyli dolegliwości, które zatruwały organizm do tego stopnia, że niewiasta nie była władna panować ani nad swymi reakcjami, ani nad emocjami. Ciotka Klementyna, która wybornie znała się na owych nieznośnych waporach i po zachowaniu się kobiety potrafiła wskazać, czy w jej organizmie w danej chwili dominuje wzburzona krew czyniąca ją raz nadmiernie wesołą, raz bezgranicznie smutną, czy śluz, który doprowadzał do wybuchów histerii, albo nie daj Boże czarna żółć – przyczyna najgłębszej melancholii – twierdziła zawsze, że w ciele siostrzenicy płyny te pozostawały w podziwu godnej harmonii.
Gdy woda w wanience z gorącej przemieniła się w letnią, panienka wstała i wytarła się lnianym ręcznikiem, który wisiał na poręczy krzesła. Potem włożyła czystą bieliznę i wybrała suknię na porę obiadową. Tym razem zebrała swe długie włosy w kok. Na szyi zawiesiła srebrny wisiorek, który dostała czternastego marca od rodziców na osiemnaste urodziny. Była gotowa, by zejść do jadalni.
Obiad w Czartorowiczach podawano o trzynastej. Zwyczaj ten wprowadziła nieboszczka Zofia Delfina z Dziębłłów primo voto Wittowa secundo voto5 Jabłońska, babka Karola – męża Marcjanny z Danguszków Jabłońskiej – którego car zesłał na Sybir za udział w powstaniu. I tak już pozostało. Kolejne panie domu bez protestu poddały się tej rodzinnej tradycji i nikt nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej.
Gdy Ewa weszła do jadalnego pokoju, niemal wszyscy siedzieli już za stołem. Brakowało tylko ciotki Klementyny. Tak jak ją uczono od dzieciństwa, panienka pokłoniła się lekko i skinąwszy głową na znak szacunku wobec ojca i matki, zasiadła na swoim miejscu. Rozłożywszy na kolanach białą haftowaną serwetkę, położyła na nich dłonie i czekając na rozpoczęcie obiadu, dyskretnie się rozglądała. Przez uchylone okno, poruszając muślinową firanką, wpadał powiew świeżego powietrza. W szybach brązowego regału – jedynego mebla w pokoju – za którymi stały porcelanowe filiżanki, czajniczek oraz wazy, a między nimi stuletni dwulitrowy kielich do wina, kładł się głęboki cień. Mebel ów był równie stary jak zdobiąca go zastawa i Ewa nieraz wyobrażała sobie, jak wyglądały obiady w Czartorowiczach spożywane przez jej sarmackich przodków. Najbardziej ciekawiło i zarazem dziwiło ją to, w jaki sposób potrafili oni wlać w siebie jednym haustem całą zawartość olbrzymiego kielicha. Ona nie zdołałaby wypić nawet czwartej jego części, gdyż jej żołądek zwyczajnie by się zbuntował. Była pewna, że to właśnie dlatego, iż mogli tak wiele pomieścić w swych brzuchach, powstało powiedzenie, które tak często słyszała: „Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”.
Z chwilą gdy umilkł głos kukułki, w pokoju pojawiła się Klementyna z Halickich Branicka, rodzona siostra Blanki, wdowa i rezydentka na Czartorowiczach. Skinąwszy wszystkim głową, usiadła na swoim miejscu.
– Możemy zaczynać – powiedziała Blanka. – Niech Andrzejowa podaje.
Kucharka podniosła chińską wazę i podchodząc do każdego, nalewała barszczu na talerze. Półmisek z dymiącymi ziemniakami wędrował z rąk do rąk. Ewa jadła niewiele, podobnie ciotka wciąż blada po przebytej migrenie.
– Muszę zatrudnić gospodynię – oznajmiła nagle pani domu, odkładając łyżkę.
– Dlaczego? – zainteresował się jej mąż, pan Antoni Jabłoński, łysiejący już brunet o śniadej twarzy. – Nie dajesz sobie rady?
– Wiesz, że po ostatnim porodzie dotąd nie wydobrzałam. – Blanka spojrzała na małżonka zmęczonym wzrokiem. – Przez pół roku miałam anemię. Nie pamiętasz już? Ciężko mi wszystkim zarządzać.
– Popytam we dworach – powiedział Antoni, wycierając usta. – Może kogoś polecą.
– Najlepsza gospodyni będzie taka, co to była ochmistrzynią – odezwała się babcia Marcjanna. – Pamiętam, że świętej pamięci moja matka Leontyna z domu Narogatka taką zatrudniała. O ochmistrzynię trzeba pytać.
– Dobrze, zajmę się tym. – Antoni wstał od stołu. – Kandydatkę przyślę do ciebie – zwrócił się do żony. – Dziękuję za obiad. Wracam do gabinetu.
Ewa również odłożyła srebrne sztućce i ukłoniwszy się, wyszła na ganek. Po obiedzie, który wyjątkowo się przedłużył, miała zwyczaj spacerować, toteż udała się w stronę spiżarni i lamusa strzeżonego przez Dara i Cezara. Czujne psy przykute do bud długimi łańcuchami zastrzygły uszami na jej widok, lecz żaden nie zaszczekał na panienkę ze dworu. Ufna, że nie zrobią jej krzywdy, pogłaskała wierne zwierzęta po łbach i poszła tam, gdzie pani Jabłońska założyła ogród warzywny. Szła niespiesznym, wręcz leniwym krokiem po wydeptanej wśród trawy ścieżce, a promienie słoneczne igrały po jej białej sukni. Głęboko wciągała powietrze, szczęśliwa, że dzień jest tak piękny. Wszystko dokoła było wspaniałe.
Przechadzała się wśród równych rzędów jarzyn, które pani Blanka zasiała na wiosnę. Pietruszka, marchew, jarmuż, buraki i kalarepa wyrosły gęsto i dorodnie, a rozłożyste liście harbuzów zasłaniały ziemię. Wszystko było świeżo przeplewione, lecz tu i tam już wyglądały nowe chwasty. Zdecydowała, że przyjdzie tu później z motyką, żeby je wszystkie powyrywać.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, gdy postanowiła wrócić do dworu. Musiało być już późne popołudnie, ponieważ słońce zniżyło się na niebie. Tym razem przyspieszyła kroku, zależało jej bowiem na szczupłej figurze. Pod tym względem wrodziła się w matkę. Pani na Czartorowiczach odznaczała się smukłą sylwetką, w przeciwieństwie do swej starszej siostry Klementyny, która należała do osób otyłych i niskich. Ewa miała nadzieję, że nigdy taka nie będzie.
Gdy zbliżała się do ganku, zauważyła, że Maciejka podaje Olesiowi leguminę. Niewiele myśląc, podniosła sukienkę i lekko wbiegła na kamienne schody.
– Co to? Deser? – zapytała wesoło, całując braciszka w policzek.
– Je jak staryj! – cmoknęła piastunka z zadowoleniem. – Nawet śpiwać mu nie musiałam, aniołkowi jednemu.
– Bardzo dobrze. – Siostra pogłaskała umorusanego chłopca po płowej główce. – A jak było z obiadem? Zjadł?
– Ot, troszku pokaprysił, pokrzywił się, jako ono dziecko, alem go wykarmiła. Barszczyk to on ci lubi!
Ewa pokiwała głową i uśmiechnęła się do ukochanej prostodusznej piastunki. Pamiętała, że w dzieciństwie też nie zawsze chciała jeść, co jej podawano – a już zwłaszcza tranu pić nie znosiła – przeważnie jednak Maciejce udawało się wmusić w nią o kilka łyżek więcej. Stara niania miała swoje sposoby na oporne dzieci i wiedziała, jak z nimi postępować.
Zostawiła piastunkę z braciszkiem na ganku, a sama poszła do swego pokoju. Nadeszła bowiem odpowiednia pora, by przeczytać list, który przyniosła jej Klara.
Ewa wysunęła szufladę, w której schowała otrzymaną korespondencję, i usiadła w fotelu pod oknem. Otworzyła pachnącą kopertę i zaczęła czytać:
Kamieniec Podolski, 3 lipca 1876 r.
Najdroższa Kuzynko!
Oto dobiega końca mój pobyt na pensji u pani Rittelowej. Wierzyć mi się nie chce, że spędziłam tutaj trzy lata, ale nareszcie wracam do mego ukochanego domu i do Ciebie, droga Ewo. Zbyt długo już przebywałyśmy z dala od siebie, lecz trzeba mi było spełnić wolę naszych rodziców: ja, nie mając posagu, musiałam się uczyć, lecz Ty jako panna przy dworze masz zapewnione wiano.
Kochana moja, tak bardzo się cieszę, że Cię niedługo ujrzę! Jesteś nie tylko moją Kuzynką, ale i najdroższą memu sercu Przyjaciółką. Tutaj w Kamieńcu poznałam wielu interesujących ludzi, również mężczyzn, lecz żaden nie wzbudził we mnie afektu. Ty zresztą wiesz, do kogo należy moje serce.
Tutaj chciałabym Cię zapytać, czy widziałaś go. A może rozmawiałaś z nim przy jakiejś okazji? Tak bardzo za nim tęsknię i codziennie wspominam ten poranek Wielkanocny, kiedy widziałam go po raz ostatni.
Już za kilka dni będę z Wami w moich ukochanych Czartorowiczach. Cieszę się, że uściskam wszystkich, a zwłaszcza Ciebie i Ciocię Blankę. Oczywiście do Mamy też napisałam.
Trzymaj się mocno, moja kochana Ewo, i czekaj na mnie, jak i ja wyczekuję spotkania z Tobą.
Twoja kuzynka
Iga Branicka
Spoglądając w okno, złożyła list. Iga przyjeżdża! Cieszyła się, że kuzynka wkrótce przekroczy próg rodzinnego dworu. Znów będą mieszkały w jednym pokoju tak, jak to było za dziecinnych lat i później, gdy podrosły. Brakowało jej towarzystwa, chociaż przywykła do tego, że sąsiednie łóżko było puste, a kufry stały zamknięte.
Westchnęła i wyjęła z szuflady śnieżnobiały papier oraz ołówek do rysowania. Duchota panująca w pokoju zmusiła ją do wyjścia na dwór, więc schowała teczkę pod pachę i ponownie udała się na ganek.
Zastała tam ciotkę Klementynę, która również musiała odczuwać skutki upału, w jednej ręce bowiem trzymała chusteczkę, którą nieustannie ocierała policzki i czoło, a w drugiej złożoną kopertę.
– Iga przyjeżdża – powiedziała na widok siostrzenicy. – Dostałam korespondencję.
– Ja również – odparła Ewa, siadając w bujanym fotelu.
– Nareszcie będzie w domu – westchnęła ciotka, wyszywając serwetkę, którą trzymała na podołku. – Tak się wytęskniłam za córeczką najdroższą! Tylko ją jedną mam, odkąd mój świętej pamięci małżonek pomarł i zostawił mnie samą.
– Nie jest ciocia sama – sprostowała Ewa. – Ma ciocia nas, całą dużą rodzinę.
Pulchna kobieta pokiwała głową i przymrużyła oczy od słońca. Upał, mimo popołudniowej pory, bynajmniej nie zelżał. Chociaż nie była jeszcze stara, spod białego koronkowego czepka wystawało pasmo siwych włosów. Nagle wyprostowała się i wytężyła wzrok. Po żwirowej drodze w kierunku dworu jechała bryczka.
– A kogóż to do nas wiedzie? Spójrz no, Ewuniu, masz lepsze oczy.
Panienka odłożyła ołówek i zeszła ze schodów.
– Nie wiem – powiedziała wolno, przykładając dłoń do czoła, by uchronić się przed palącym słońcem. – Zdaje mi się, że to pan Świergiełło.
Po chwili bryczka zatrzymała się przed gankiem. Wysiadł z niej z galanterią młody jasnowłosy mężczyzna. Na jego widok ciotka Klementyna wstała pospiesznie, chociaż zawsze była ociężała w ruchach.
– Witamy pana Alojzego – powiedziała uprzejmie. – Cóż to pana do nas sprowadza?
– Ot! – roześmiał się przybysz, całując panią Branicką w wyciągniętą dłoń i zarazem kłaniając się stojącej obok Ewie. – Mam sprawę do omówienia z panem dziedzicem. Zastałem go?
– Tatko jest w gabinecie.
Alojzy ukłonił się ponownie.
– W takim razie wybaczą panie, ale pójdę do niego.
Ewa bez słowa usunęła się z drogi i przepuściła gościa, który bez skrępowania przekroczył szeroki, otwarty dla wszystkich próg starego dworu.
Antoni stał przy oknie z cygarem w ręku i spoglądał na zabudowania, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
– Proszę wejść! – zawołał gromkim głosem.
Drzwi się otworzyły i Alojzy Świergiełło wszedł do gabinetu.
– Witam! – Antoni wyciągnął dłoń. – Co pana do nas sprowadza?
Przybyły się ukłonił.
– Właściwie to dwie sprawy. Chłopak, którego pan przysłał do Hajduliszek, oznajmił, że poszukuje pan gospodyni…
– Proszę usiąść – przerwał mu dziedzic, podsuwając krzesło. – Zapali pan?
– Dziękuję, chętnie – odparł Alojzy, częstując się cygarem. – Wracając do sprawy… Tak się składa, że przed kilkoma dniami zmarł mąż ochmistrzyni, co to był fornalem w moim folwarku. Gdy powierzyłem jego funkcję innemu, wówczas wdowa wymówiła u mnie posadę.
Antoni słuchał z zainteresowaniem.
– Powodem był jakiś zatarg z żoną nowego fornala – kontynuował Alojzy, zaciągając się dymem. – Nie wnikałem w szczegóły, bo sprawami domowej służby zajmuje się moja matka. Bednarska na pewno będzie szukała miejsca gdzie indziej, bo to zaradna kobieta. Przybyłem, by poinformować pana o tym, jak to w dobrym sąsiedztwie.
– Jestem zaszczycony. Dziękuję – odparł pan na Czartorowiczach. – Bardzo sobie cenię pańską życzliwość. Odeślę ją do mojej żony, skoro ma pana referencje. A ta druga sprawa, o której pan wspomniał?
Alojzy wstał.
– Chciałbym państwa prosić na imieniny mojej małżonki, które odbędą się w niedzielę za dwa tygodnie.
– Z przyjemnością przyjdziemy – zapewnił Antoni. – Pozwoli pan, że przejdziemy teraz do salonu, by przekazać małżonce nowiny.
Blanka siedziała w bawialni, trzymając Olesia na kolanach, któremu pokazywała obrazki w książce. Ujrzawszy, kto wszedł, ułożyła dziecko na poduszkach i zaraz powstała z sofy.
– Jak miło pana widzieć! – Uśmiechnęła się. – Proszę. – Wskazała gościowi przeciwległą otomanę. – Powiem Andrzejowej, by postawiła samowar na herbatę i ukroiła sernika.
– Szkoda fatygi. Właśnie wychodziłem.
– Ależ musi pan zostać u nas na podwieczorku! – zaoponowała Blanka. – Proszę mi wybaczyć, pójdę na chwilę do kuchni, tymczasem mąż dotrzyma panu towarzystwa.
Do salonu weszła Ewa, niosąc naręcze hortensji.
– Zobaczcie, jakie piękne! – zawołała radośnie. – Zaraz je wstawię do wazonu.
Zgrabnie ustawiła flakon na środku okrągłego stołu, na którym postawiono już tacę z ciastem, i lekko opadła na otomanę.
– A cóż pan taki poważny, panie Alojzy? – zapytała, widząc smętną minę gościa.
Alojzy zapatrzony w białe kwiaty drgnął i nieznacznie uśmiechnął się do panny z Czartorowicz.
– Po prostu martwię się o zdrowie żony – wyjaśnił, częstując się sernikiem.
Miał krótko ostrzyżone blond włosy, które czesał z przedziałkiem pośrodku, brązowe oczy i zadbane wąsy. Ubrany był w jasnopopielaty garnitur. Prezentował się całkiem okazale, więc Ewa pomyślała, że nie wygląda na swoje dwadzieścia sześć lat.
Trochę się zdziwiła, usłyszawszy, że młoda pani Świergiełłowa niedobrze się czuje, ponieważ zawsze była okazem zdrowia i nigdy nie narzekała na żadne dolegliwości czy to nerwowe, wywołane przez drzemiące w ciele okropne wapory, czy te najgroźniejsze, bo pochodzące z samej macicy, spowodowane jej podnoszeniem się albo opadaniem. Jeździła wierzchem po okolicy, chociaż powszechnie uważano, że jazda konna nie przystoi kobiecie. Co innego bryczka. Lecz Terenia Świergiełłowa za nic miała opinie sąsiadów.
Zaraz po podwieczorku Alojzy wytarł usta serwetą i podniósł się z sofy.
– Dziękuję za wyśmienity deser – powiedział, kłaniając się. – Niestety muszę już wracać do domu.
– My również dziękujemy, że zechciał pan u nas gościć. – Blanka się uśmiechnęła. – Odprowadzę pana – dodała.
Zniknęli za progiem, konwersując przyjaźnie.
W dwie godziny po wyjeździe Alojzego do Czartorowicz przybyła nowa gospodyni.
Blanka powitała ją na ganku, a potem zaprowadziła do pokoiku obok garderoby, który od tej chwili stał się lokum ochmistrzyni. Andrzejowa, jako że od ponad dziesięciu lat była samotna, również miała tam swój kącik. Wcześniej mieszkała z mężem w obrębie majątku, lecz kiedy kredensowy spadł z drabiny podczas wymiany okien w głównym budynku i pożegnał się z życiem, kucharka przeniosła się na stałe do dworu. Obie wdowy były więc skazane na swoje towarzystwo. Pani na Czartorowiczach zdołała się już dowiedzieć, że przyczyną wymówienia posady w Hajduliszkach przez nową ochmistrzynię była kłótnia z żoną fornala, która na polecenie pani Konstancji Świergiełłowej wraz z mężem i dziećmi sprowadziła się do zajmowanego dotychczas przez Bednarskich lokum. Znając charakter Andrzejowej, miała nadzieję, że kobiety przypadną sobie do gustu.
Gospodyni miała na imię Irena, ale że jej mężowi, który dopiero co zmarł w majątku Świergiełłów, było Władysław, toteż i na Czartorowiczach zaczęli mówić do niej Władziowa. A jako że należała do osób nielubiących trawić czasu na błahostkach, z właściwą sobie energią bezzwłocznie obejrzała cały dwór, spiżarnię oraz lamus.
Słońce już gasło, malując niebo pasmami ciepłej, wróżącej kolejny słoneczny dzień pomarańczowej czerwieni, kiedy Ewa weszła do kuchni. Wcześniej pomagała Maciejce ukołysać Olesia do snu w błękitnym pokoju. Tymczasem w kuchni Andrzejowa z Władziową w blasku lampy naftowej pochylały się nad książką kucharską. Ewa od razu zauważyła, że kucharce nie podobało się, iż obca osoba instruuje ją, co nazajutrz gotować. Dotychczas to pani Blanka wydawała dyspozycje dotyczące posiłków.
– Jutro na obiad będzie chłodnik – orzekła Władziowa, zamykając książkę. – Pozostałe menu ustalimy rano. Tak będzie najlepiej. Muszę zobaczyć warzywnik! Chcę wiedzieć, coście posadzili. Pani na Hajduliszkach to ma ogród jak się patrzy! Jest z czego wybierać.
– U nas też niezgorszy. – Andrzejowa, wypinając bujną pierś, wzięła się pod boki. – Niczego nie braknie! A po cukier, kawę i inne produkty pan dziedzic jeździ co tydzień do miasta.
– Dobrze… – westchnęła gospodyni. – Teraz to by trochę odsapnąć się zdało. Napiłabym się czaju z pierzgą. Kto chce żyć sto lat, niechaj odstawi cukry i tym osładza napoje. To najzdrowsze, co może być!
– Zrobię herbatę – zaofiarowała się Ewa, sięgając po samowar. – Niech sobie Władziowa usiądzie i odpocznie.
Andrzejowa zdjęła fartuch i wyszła z kuchni. Jej dzień pracy dobiegł końca.
– O taką ładną panienkę – zagadnęła gospodyni, spoglądając na krzątającą się Ewę – to się pewnie niejeden kawaler stara.
– Nie, nie mam nikogo – odparła cicho i lekko się zarumieniła.
– Chodzą słuchy – gospodyni pochyliła się i ściszyła poufale głos – że młody pan na Olechowiczach zjeżdża na dniach zza granicy.
Dziewczyna, nieco zaskoczona tą wiadomością, zastanowiła się przez chwilę.
– Ma Władziowa na myśli pana Marcina Sasickiego?
– Ani chybi jego.
Ewa się roześmiała cokolwiek zakłopotana.
– Ostatni raz go widziałam, gdy miałam jedenaście lat. Więc już kończy naukę?
– Te zagraniczne szkoły to nic dobrego. Człowiek się tam tylko psuje, ot co!
– Może nie jest tak źle. Myślę sobie, jak by to było, gdybym wyjechała za granicę – zamyśliła się. – Chociaż bardzo kocham nasz dwór – dodała dziewczyna po chwili.
– Nie ma panienka za czym tęsknić. – Władziowa machnęła ręką. – Ja tam wiem, że na swoim najlepiej!
Ewa pokiwała głową. Przez chwilę zadumała się nad słowami gospodyni. Pożegnała się z nią i z zapaloną świecą udała się do swego pokoju.
Postawiła ogarek na skrzyni obok łóżka i zaczęła rozpinać suknię. Rozebrawszy się, włożyła swą ulubioną koronkową koszulę nocną, którą otrzymała na siedemnaste urodziny od ciotki Klementyny, i usiadła przy sekretarzyku. Rozczesując włosy, myślała o tym, co powiedziała Władziowa. Marcin Sasicki właściwie jej nie interesował. Ojciec nie utrzymywał stosunków z Olechowiczami, więc nigdy w tym majątku nie była, nie rozmawiała z dziedzicem, tym samym go nie znała. Wiedziała tylko, że był od niej starszy o jakieś pięć albo nawet sześć lat. Rodzice od czasu do czasu pozwalali sobie w jej obecności wspominać sąsiadów z Olechowicz. Zdarzało się niegdyś, że go widywała w kościele, ale było to tak dawno temu, że czas zupełnie wymazał z jej młodej pamięci obraz jego sylwetki. Bardzo wątpliwe, by on ją pamiętał.
Jedno było pewne: ojciec nie życzył sobie znajomości z Sasickimi. Dlaczego był do nich wrogo nastawiony, tego Ewa nie wiedziała. Właściwie nic ją to nie obchodziło.
Odmówiwszy pacierz, zdmuchnęła świecę i ułożyła się do snu.