- W empik go
Dwór w Czartorowiczach. Nowe pokolenie - ebook
Dwór w Czartorowiczach. Nowe pokolenie - ebook
Ewa Sasicka po przeprowadzce do Olechowicz wiedzie szczęśliwe życie u boku Marcina. Szybko przejmuje obowiązki żony dziedzica i przyzwyczaja się do warunków oraz zasad panujących we dworze. Nie zapomina o rodzicach i ukochanych Czartorowiczach. Tymczasem jej kuzynka Iga przeżywa osobiste dramaty, których nie jest w stanie przesłonić udany związek z Leonem.
Obie kobiety – jako mężatki i matki – muszą wziąć losy swych rodzin we własne ręce. Dorasta bowiem kolejne pokolenie, krystalizują się jego marzenia i rozczarowania, plany i nadzieje, miłości oraz zdrady.
Życie na dalekim Podolu toczy się swoim rytmem, z dala od miejskiego zgiełku, w oczekiwaniu na wielkie wydarzenia…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-77-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dom Sasickich
Adelajda Marcjanna Sasicka – panna na Olechowiczach
Sebastian Błażej Sasicki – brat Adelajdy, dziedzic Olechowicz
Ewa z Jabłońskich Sasicka – pani na Olechowiczach
Marcin Sasicki – pan na Olechowiczach
Emilia z Działyńskich Sasicka – matka Marcina
Ignacy Sasicki – ojciec Marcina
Feliks Dionizy Sasicki – protoplasta rodu Sasickich
Matylda Krzysztańska – kucharka
Róża i Nela – pokojówki w Olechowiczach
Tekla Zawistowska – nowa kucharka
Dom Jabłońskich
Blanka z Halickich Jabłońska – matka Ewy z Jabłońskich Sasickiej i Aleksandra
Antoni Jabłoński – ojciec Ewy z Jabłońskich Sasickiej i Aleksandra
Aleksander Jabłoński – dziedzic Czartorowicz
Klementyna z Halickich p.v. Branicka s.v. Trębińska – matka Igi i rezydentka w Czartorowiczach
Stanisław Trębiński – drugi mąż Klementyny
Julita z Tomiłłów p.v. Jabłońska s.v. Kozakowa – bratowa Antoniego
Tadeusz Kozakow – syn Julity
Maciejka – piastunka
Władziowa – ochmistrzyni
Andrzejowa – kucharka
Klara – pokojówka
Honorata Zawistowska – nowa pokojówka
Dom Świergiełłów
Eliza Mariola Świergiełłówna – panna na Hajduliszkach
Alojzy Świergiełło – ojciec Elizy, pan na Hajduliszkach
Maria z Olszewskich Świergiełłowa – macocha Elizy
Rodzina Chruśników
Iga z Branickich p.v. Dworzycka s.v. Chruśnikowa – kuzynka Ewy z Jabłońskich Sasickiej
Leon Chruśnik – mąż Igi
Leonard Chruśnik – syn Igi i Leona, kuzyn Adelajdy i Sebastiana
Helcia Białkowska – przybrana córka Igi i Leona
Pozostałe persony
Piotr Lisiecki – doktor
Klotylda z Wareckich Lisiecka – doktorowa
Fabiola Lisiecka – doktorówna
Zygmunt i Paweł Leśniakowie – bracia cioteczni Marcina
Azila – Ormianka, właścicielka kamienicy
Rittelowa – właścicielka pensji
Gustaw Gliński – przyjaciel Marcina
Izabela z Leszczyńskich Glińska – przyjaciółka Ewy, żona Glińskiego
Leokadia Glińska – doktorówna
Zbigniew Baliński – daleki kuzyn Adelajdy i Sebastiana
Józefina z Tomiłłów Balińska – matka Zbigniewa
Apolonia Wrońska – przyjaciółka Adelajdy
Karolina Wargulska – przyjaciółka Adelajdy
Gregoriana – matka przełożona
Konstancja – zakonnica
Rozalka Szpunarówna – dziewczyna ze wsi
Franek Sitarz – chłopak ze wsiRozdział 1. Podróż poślubna
Do alkowy nowożeńców w Czartorowiczach, którą pani Blanka Jabłońska kazała przygotować w dawnym pokoju swej świętej pamięci świekry Marcjanny z Danguszków Jabłońskiej, wpadły pierwsze promienie słońca. Przez uchylone okno, w którym powiewała muślinowa firanka obszyta seledynową nicią tak, by komponowała się z kolorem ścian, dochodziły zapachy i dźwięki letniego świtu. Rześki czerwcowy poranek tysiąc osiemset siedemdziesiątego siódmego roku zapowiadał cudowny dzień, tak piękny, jak wspaniała była noc poślubna państwa Ewy i Marcina Sasickich.
Pierwsza obudziła się młoda żona. Zaledwie uniosła ozdobione ciemnymi rzęsami powieki, westchnęła cichutko. Leżała w pościeli haftowanej w złociste lilie, mięciutkiej jak puch, którą z niezwykłą pieczołowitością matka z ciotką Klementyną szyły specjalnie na tę noc. Materiał był delikatny i bielutki jak opłatek, podobnie jak koronkowa halka wisząca u wezgłowia łóżka.
Ewa leżała obok męża zupełnie naga, szczęśliwa jak aniołowie w niebie, przepełniona słodką rozkoszą, że należy do ukochanego ciałem i duszą po kres żywota. Tylko śmierć mogłaby ich rozłączyć! Przymknęła na chwilę swe zielone oczy i wróciła myślami do tego momentu, gdy Marcin w pełni uczynił ją swą żoną. Cofnęła się tylko odrobinę, nieznacznie, ponieważ ból, który poczuła, szybko minął i przemienił się w błogie, cudne doznania. Nawet nie marzyła, że robienie „tych” rzeczy może być aż tak przyjemne!
Włożywszy dłonie pod policzek, zerknęła na męża z ciekawością, a stwierdziwszy, że śpi głęboko, powiodła wzrokiem po jego nagim wysportowanym ciele przykrytym haftowaną pościelą tylko tam, gdzie znajdowały się lędźwie.
Delikatnie dotknęła zmierzwionych czarnych włosów, powiek, które przykrywały podobne do węgli oczy, potem policzka zacienionego nieznacznym zarostem i zmysłowych ust, które całowały ją gorąco i zachłannie. A kiedy zbliżyła ku nim swe delikatne wargi, omiótł ją zaspanym wzrokiem i natychmiast przyciągnął do siebie. Niewiele myśląc, rozchyliła uda i ponownie stali się jednością.
– Niech mi Bóg wybaczy, ale kocham cię jak szaleniec – szepnął jej do ucha żarliwie. – Cały świat bym za ciebie oddał!
– A ja życie za ciebie – odpowiedziała młoda małżonka cichutko. – Całe życie!
Gdy nasyceni odsunęli się od siebie, Ewa sięgnęła po halkę, którą Marcin zawiesił na poręczy łóżka. Drżąc na całym ciele, zgrabnie narzuciła ją na szczupłą figurę. Odwróciła się w stronę wybranka, gdy ten właśnie zapinał jasne spodnie, a potem z uwagą spojrzał na puste łoże. Kiedy powiodła za jego wzrokiem, zauważyła niewielką plamę krwi na bielusieńkim prześcieradle. Wiedziała, że tak się stanie w noc poślubną. Matka uświadomiła ją, że będzie wówczas krwawiła jak przy periodzie. Leciutko zmarszczyła brwi, mąż zaś uśmiechnął się ciepło. Patrzyła na jego szerokie ramiona, owłosiony tors, wyrzeźbiony niczym grecki posąg brzuch i zatrzymała wzrok niżej, na genitaliach okrytych spodniami. Ta część jego ciała nie stanowiła już dla niej tajemnicy. Nie mogła wyjść ze zdumienia, że ten szaleńczo przystojny mężczyzna jest jej mężem! Pragnęła przytulić się do niego tak, jak dziecko przytula się do matki, lecz obrócił się w stronę okna. Stał przy nim przez chwilę, wciągając w nozdrza zapach kwiatów. Ewa nieoczekiwanie przypomniała sobie tamten odległy dzień, gdy uciekając znad Czarnego Potoku przed burzą, schronili się w samotnej, krytej strzechą chacie. Wtedy również stał w milczeniu obok niewielkiego okienka, ona zaś zerkała na niego nieśmiało. Dziś natomiast patrzyła nań z zupełną otwartością, a wodząc wzrokiem po jego ramionach, uświadomiła sobie, że mogłaby zmieścić się w nich po dwakroć, a on i tak, przytuliwszy ją mocniej, mógłby pogruchotać jej kości.
Nic nie mówili. Kontynuowali toaletę. Marcin ubrał się pierwszy, bez zbędnych ceregieli. Ewa wciąż miała na sobie tylko halkę. Z ogromną dbałością rozczesywała swe długie jasne włosy, które teraz musiała upinać w kok, gdyż nie uchodziło, by jako mężatka zaplatała dziewicze warkocze. Szło jej to z niejakim trudem, jako że w babcinym pokoju nie było lustra. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego matka nie kazała przygotować na noc poślubną jej panieńskiego pokoju, tylko poleciła wnieść do babcinego wielkie łoże, lecz natychmiast skarciła się za bezsensowne myśli. Przecież dawny pokój na tę noc zajęła Iga z dzieckiem!
– Cudownie wyglądasz. – Marcin pochylił się nad żoną, dotykając jej ucha. A potem z łobuzerskim uśmiechem zajrzał pod staniczek i wargami musnął jej nabrzmiałe sutki. – Czuję się jak Beduin na pustyni – zażartował.
Gdy wyszedł z seledynowego pokoju, Ewa sięgnęła po suknię. Matka i o tym pomyślała. Młoda małżonka miała pod ręką strój, w którym mogła zasiąść do śniadania. Marcin do posiłku włożył ślubny strój, lecz zamiast białej koszuli – kremową, która czekała na niego w alkowie zawieszona na poręczy krzesła pod oknem.
Czartorowicze tętniły życiem. Domownicy, goście i służba od rana byli na nogach, toteż tego dnia śniadanie podano wcześniej niż zazwyczaj.
Marcin usiadł obok Ewy, mając po prawej stronie teścia. Na jego twarzy nie znać było bodaj najlżejszego zakłopotania.
– Poprawiny urządzimy w ogrodzie – zdecydował Antoni, unikając wzroku zięcia. – Nie ma potrzeby kryć się w stodole przy tak pięknej pogodzie.
– Cudownie, wujaszku! – ucieszyła się Iga. – Leoś będzie mógł pospać w cieniu.
– To naprawdę wspaniały pomysł – poparła panią Dworzycką matka panny Leszczyńskiej. – Zarówno ja, jak i moja córuchna doskonale bawiłyśmy się na weselu. Oby mojej Izabeli tak się poszczęściło, jak młodziutkiej pani Sasickiej!
– Z pewnością tak będzie – stwierdziła Blanka, biorąc do ręki kaftyrek. – Pan Gliński nie mógł wzroku oderwać od panny Izabeli. Jaka szkoda, że po oczepinach musiał natychmiast wracać do Zbaraża!
– Właśnie o tym pragnąłbym powiedzieć – wtrącił Marcin, krojąc szynkę. – Chciałbym zabrać żonę w podróż poślubną. Jeszcze przed weselem zapewniłem sobie miesięczny urlop, żebyśmy mogli udać się do Zbaraża, a potem do Wilna.
Ewa spojrzała na męża szeroko otwartymi oczami. Jeszcze nigdy nie była tak daleko od domu!
– Dlaczego nic o tym nie wspomniałeś?
– Chciałem sprawić ci niespodziankę. – Uśmiechnął się, widząc jej oszołomienie. – Po powrocie osiądziemy na Olechowiczach.
– Cóż – rzekł Antoni, ocierając usta serwetą. – Macie prawo udać się w podróż poślubną!
– Jestem tego samego zdania. – Pani Jabłońska poparła męża. – Młodzi powinni spędzić miesiąc miodowy z dala od domu i codzienności. Tej będą mieli aż nadto po przeprowadzce do Olechowicz.
– Oj tak, tak – westchnął pan Stanisław Trębiński, trzymając żonę za rękę.
Ewa, słysząc słowa matki, uśmiechnęła się lekko, natomiast Iga dziwnie posmutniała. Zachmurzenie jednak szybko zniknęło z jej bławych oczu zdobiących twarz w kształcie serca, gdyż cieszyła się szczęściem kuzynki.
– Muszę nakarmić Leosia – rzekła i wstała od stołu. – Jeszcze dziś po poprawinach wracam z dzieckiem do Kamieńca!
– Ależ Iguniu! – zawołała zawiedziona matka. – Dlaczego chcesz tak szybko od nas uciekać? Źle ci w Czartorowiczach?
– A wam, mamo, dlaczego tak źle patrzy z oczu, gdy widzicie Leona? – odparła córka pytaniem i zaraz dodała: – Jestem wdową, więc mam prawo decydować o sobie. Skoro postanowiłam, że wracamy dzisiaj, to tak będzie i już. Nie chcę słyszeć żadnych wymówek!
Blanka, słysząc ostre słowa siostrzenicy, zacisnęła usta. Iga zawsze była pewna siebie, a niedawno zyskany status wdowy uczynił ją osobą nadzwyczaj niezależną.
– Proponuję zakończyć śniadanie – zadecydowała pani Jabłońska, gdy młoda matka opuściła jadalnię. – Poprawiny zaczną się po południu.
Do obiadu czas ciągnął się leniwie. Małżonkowie spacerowali po ogrodzie w towarzystwie pań Leszczyńskich, zrywali owoce w sadzie, a potem wsiedli do bryczki i udali się na objazd swoich włości. Był to ogląd bardzo pobieżny, gdyż Marcin nie zamierzał tracić czasu. Pragnął czym prędzej udać się w podróż poślubną. Młodą małżonkę miał zamiar wprowadzić do Olechowicz dopiero po powrocie z miodowego miesiąca.
Słońce już gasło, malując niebo ciepłą czerwienią, gdy Iga wsiadła z Leosiem do bryczki, by udać się do Kamieńca Podolskiego. Niemal w tym samym momencie zakończyły się poprawiny, o wiele skromniejsze od hucznego wesela. Chociaż było na nich znacznie mniej gości, zjedzono wszystko, co pozostało z ośmiu stołów. Państwo Emilia i Ignacy Sasiccy przepijali do Jabłońskich, Marcin wkładał Ewie do ust smakołyki, a ona odwdzięczała się mężowi tym samym. Oleś, który ze względu na swój dziecięcy wiek jadał dotychczas tylko w towarzystwie piastunki albo matki, teraz biegał między klombami i wpychał do buzi wszystko, co tylko mu podano. Dopiero na wyraźny sprzeciw Blanki goście zaprzestali częstowania chłopca. Dzięki matczynej stanowczości mały dziedzic Czartorowicz uniknął poważnej niestrawności.
Dwa dni później, spakowawszy walizki, młodzi państwo Sasiccy udali się do Zbaraża, starego kresowego miasteczka, które w wyniku rozbiorów znalazło się w zaborze austriackim, wcześniej jednak, nim Rzeczpospolita dostała się w ręce zaborców, położony był w województwie wołyńskim, w piętnastym wieku natomiast należał do Litwy. Była to niewielka, lecz urokliwa mieścina. Właśnie tam pan Gustaw Gliński prowadził prywatną praktykę lekarską, która jednak nie dawała mu wielkich dochodów.
Doktor wynajmował dwupokojowe mieszkanie w pobliżu klasztoru Bernardynów, który został wzniesiony w Zbarażu w osiemnastym wieku. Skromne lokum w zupełności mu wystarczało, ponieważ wciąż był kawalerem i nie miał, przynajmniej na razie, zbyt wielkich wymagań. Jeden pokój zamienił na gabinet lekarski z kozetką i wszelkim sprzętem medycznym, w drugim mieszkał. Jako że nie miał żony, która dopilnowałaby porządku, zatrudniał służącą. Kobieta dwa razy w tygodniu sprzątała mieszkanie. Jadał na mieście. Kawalerskie życie bardzo mu odpowiadało.
– Siadajcie, siadajcie – witał państwa Sasickich. Mówił jowialnie, podając dłoń Marcinowi i jednocześnie kłaniając się Ewie. – Kawaler ja, ale jest na czym spocząć i brudu też żadnego nie ma, gdyż pewna wdowa dobrze sprząta. Rozgośćcie się jak u siebie! – Zaraz też zaczął wysuwać krzesła spod okrągłego stolika i rozejrzał się za winem. Postawiwszy na stole butelkę oraz trzy kieliszki, zawołał: – Wznoszę toast za zdrowie młodej pary!
Wychylili trunek do dna i wszyscy troje wdali się w tak ożywioną rozmowę, że nawet nie spostrzegli, kiedy zapadł zmrok. Wciąż jeszcze byli pod wrażeniem minionego wesela i mieli wiele tematów do rozmowy.
Ewa dyskretnie wodziła wzrokiem po pokoju. Pomieszczenie było raczej ciemne, co musiało licować z charakterem pana Glińskiego. W oknach wisiały ciężkie brązowe kotary, które doskonale harmonizowały z ciemnoorzechowymi meblami, natomiast na podłodze leżał zielony dywan. Tradycyjnie pod ścianą stało łóżko, nad nim zaś wisiał kilim z Matką Boską z Dzieciątkiem.
– Oj, drużba, drużba, ciężka twoja służba – westchnął Gustaw, gdy wspominali oczepiny. – Ano tak to jest, że chorąży ma więcej obowiązków niż młody!
– Zatem się ożeń – zażartował Marcin, częstując się cygarem. – Jako młodego będą czekały cię same przyjemności.
– Może i się ożenię, kto wie – przytaknął przyjaciel. – Nie pytałem na weselu, bo nie wypadało, ale chciałbym wiedzieć, czy panna Leszczyńska jest wolna.
– Nic nie wiem o tym, by ktokolwiek jej się oświadczył – odparła Ewa z uśmiechem, chociaż czuła się nieco skrępowana, mówiąc o osobistych sprawach znajomej panny w towarzystwie młodego doktora.
– Słyszałeś? – zaśmiał się Marcin. – Będziesz mógł uderzyć w konkury! – To powiedziawszy, podniósł się z krzesła i podał ramię małżonce. – Czas miło płynie na pogawędce, ale musimy się już pożegnać. Wynajęliśmy pokoik w niewielkim hotelu. Dorożkarz czeka, by nas tam zawieźć.
– Ależ nie musicie jechać! – zaoponował Gliński. – Możecie przenocować u mnie.
– Dzięki, przyjacielu, ale nie chcemy zawracać ci głowy. Zostaniemy w Zbarażu tylko przez kilka dni, żeby zwiedzić miasteczko, a później jedziemy do Wilna.
Gdy zamykali za sobą drzwi hotelowego pokoju, ciepły czerwcowy wieczór przemienił się w równie przyjemną, magiczną noc świętojańską.
Ewa nigdy nie przebywała tak daleko od rodzinnego gniazda. Wszystko, co widziały jej oczy, było dla niej nowością, a kiedy wydawała okrzyki zdumienia, kroczący obok mąż musiał zagryzać wargi, by nie wybuchnąć śmiechem nad jej dziecinnym entuzjazmem. Chociaż reakcje żony bardzo go bawiły, rozumiał doskonale, że dla dziewczyny wychowanej w obrębie niewielkiej parafii prowincjonalne Wilno było centrum świata. Podobnie zachowywał się pan Gliński, gdyż i on wybrał się z młodą parą na Litwę, by dowiedzieć się, czy w tamtejszym szpitalu znajdzie się posada dla młodego, wykształconego na Zachodzie doktora. Marcin gorąco wspierał przyjaciela w jego staraniach i chętnie zgodził się, by ten im towarzyszył.
Sasicki bywał w świecie i dobrze wiedział, jacy potrafią być ludzie. Mimo to ogromnie się cieszył, że jego ukochana jest tak prostolinijna. Niemożliwe było nie zepsuć się bodaj odrobinę, przebywając w zagranicznych szkołach. Chociaż nigdy nie miał wśród znajomych opinii uwodziciela, to znał wiele kobiet. Niejedna wodziła za nim powłóczystym spojrzeniem. Pod względem moralnej niewinności nie dorównywał swojej małżonce. Już wówczas gdy zobaczył ją kąpiącą się w Czarnym Potoku, pozwalał sobie popuszczać wodze fantazji, a owego dnia, gdy przyszedł tam nazrywać bazi na wielkanocny stół, ogarnęła go taka namiętność, że gdyby panna Jabłońska go nie powstrzymała, zrobiłby coś, czego nie można cofnąć, a czego oboje ogromnie by żałowali. Bardzo się więc cieszył, że wykazała się wtedy zarówno lękiem, jak i rozsądkiem, i od tej chwili jeszcze bardziej za nią tęsknił, śnił o niej po nocach i pragnął jej. Marzenia te były tak realistyczne, że nieraz pytał sam siebie, czy to jeszcze sen, czy jawa. A kiedy przywoływał na pomoc cały swój rozsądek, by przestać myśleć o pięknej zielonookiej panience, stawał się niespokojny i wściekły, toteż nie dziwiło go wcale, że rodzice namawiali go na długie konne przejażdżki.
Marcin od dziecka był znakomitym jeźdźcem i nie skłamałby, powiedziawszy, że wcześniej siedział w siodle, niż nauczył się chodzić. Miał dar do koni, czego nie można było już rzec o strzelbie. W rodzie Sasickich niewielu było wyborowych myśliwych, chociaż w salonie w Olechowiczach wisiało wielkie poroże jelenia, trofeum zdobyte przez przodka na polowaniu. Sasiccy mieli mocarne ramiona, lecz sokole oczy niekoniecznie.
Młody mąż wiedział, że Ewa nie potrafi jeździć konno. Sama mu o tym powiedziała. Siedziała wraz z Igą w siodle zaledwie kilka razy, a od czasu kiedy kuzynka spadła i tylko cudem się nie połamała, pani Jabłońska zakazała obydwu panienkom konnej jazdy. Żadna na tym szczególnie nie ucierpiała, ponieważ powszechnie uważano, że kobiecie nie przystoi taka frywolność. Blanka sama nie potrafiła się utrzymać dłużej niż pięć minut w siodle, więc uważała, że córka i siostrzenica również nie muszą posiadać takowej umiejętności.
Marcin miał zupełnie inne zdanie od teści. Postanowił, że gdy powrócą z podróży poślubnej, nauczy małżonkę konnej jazdy. Pragnął, by umiała dosiadać wierzchowca, żeby potrafiła poradzić sobie w różnych sytuacjach, gdyby jego z jakiegoś powodu nie było we dworze. Ponadto Klotylda Lisiecka jeździła konno niemal tak dobrze jak on sam. Jego ukochana żona nie powinna w niczym ustępować kuzynce Sasickich.
Dzień mijał za dniem. Ewa przywykła do nowych widoków i już nie okazywała tak jawnie entuzjazmu na widok ulic czy zabytków, które zwiedzali. Dziewiętnastowieczne Wilno było piękne. Przesiąknięte romantycznym klimatem, który jednak stopniowo ustępował przed nową rzeczywistością, czyli przed tym, o czym na temat nauki i pracy pisano w prasie. Dobro społeczeństwa, jego rozwój na drodze pokojowej, dzięki której Polacy będą mogli wybić się na niepodległość, było na ustach wszystkich. Powstania upadły, nikt więc już nie myślał poważnie, że poprzez walkę zbrojną kraj odzyska wolność. Wszyscy marzyli o tej chwili, a jednocześnie zdawali sobie sprawę, że wiele wody upłynie, nim marzenia staną się faktem.
Oglądali w kaplicy obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, zwiedzili kościół pod wezwaniem Trójcy Przenajświętszej i jeszcze kilka innych, ponadto teren dawnego Uniwersytetu Wileńskiego, który po upadku powstania listopadowego w tysiąc osiemset trzydziestym drugim roku został zlikwidowany przez cara Mikołaja I.
Pod koniec miodowego miesiąca udali się we trójkę do teatru.
Ewa siedziała w loży zupełnie opanowana, jakby przebywała w rodzinnym dworze w Czartorowiczach. Wystawiano czwartą część Dziadów. Młoda pani Sasicka pamiętała ów dramat, gdyż guwernantka, Teofila Różycka, czytywała tę sztukę i kazała swym uczennicom wykuwać na pamięć znaczne fragmenty. Lecz czytanie było niczym w porównaniu z oglądaniem! Ewa raz po raz ściskała dłoń małżonka, a on odpowiadał tym samym. Obydwoje byli bardzo wzruszeni, śledząc grę na scenie, podobnie jak pan Gliński, który tego popołudnia wyjątkowo milczał. Okazało się bowiem, że na razie nie było wolnej posady w szpitalu. Młodego doktora zapewniono jednak, że w razie wakatu zostanie niezwłocznie powiadomiony.
Ewa ukradkiem zerkała na niego i doszła do wniosku, że chociaż był przystojny, pod żadnym względem nie dorównywał Marcinowi. Podobnie jak jej mąż był ciemnowłosy, lecz nad czołem zaczęły mu się przerzedzać zakola, miał brązowe oczy i był znacznie niższy. Mimo iż bywał jowialny, jego poczucie humoru było zupełnie odmienne od tego, jakim charakteryzował się dziedzic Olechowicz.
Aktorzy schodzili ze sceny obdarowywani ogłuszającymi brawami, kiedy Ewa nieoczekiwanie poczuła się słabo. Chciała wyjść z loży, gdy z jękiem opadła na siedzenie. Marcin zaniepokoił się ogromnie, ale skoro przyjaciel natychmiast pochylił się nad zemdloną, nie okazał lęku.
– Zasłabła – oznajmił doktór. – Nie dziwię się, że zemdlała, gdyż zaduch tu niezgorszy!
– Oby to nic poważnego! – rzekł Marcin, przyklękając przy małżonce. Odgarnął z czoła jasne kosmyki, a kiedy otworzyła oczy, uśmiechnął się uspokajająco.
– Co się stało? – zapytała Ewa oszołomiona, widząc nad sobą obydwu mężczyzn.
– Zasłabłaś – wyjaśnił Marcin. – Na szczęście mamy tu doktora, który cię ocucił.
– Czy przedstawienie już się skończyło?
– Tak, wracamy do hotelu – zdecydował pan Sasicki, podając żonie ramię. – Teraz musisz odpocząć, a jutro rano Gustaw cię zbada. Trzeba dmuchać na zimne!
Gliński pokiwał głową i ruszył za małżonkami do wyjścia. Wynajmował pokój w tym samym hotelu, więc nie widział problemu w zbadaniu żony przyjaciela. Mógłby to właściwie zrobić od razu, ale że Marcin zaproponował poranną porę, nie wypadało się narzucać z pomocą.
Po powrocie młoda żona natychmiast zapadła w sen.
Minęła dziewiąta, nim doktór Gliński wszedł do pokoju państwa Sasickich, by zbadać Ewę. Marcin musiał opuścić pomieszczenie. Zaniepokojony chodził tam i z powrotem. Kiedy po dłuższym czasie drzwi się uchyliły i ukazała się w nich lekarska torba Glińskiego, a dopiero później wychylił się on sam, młody małżonek przystanął i z wyczekiwaniem spojrzał na przyjaciela.
– Moje gratulacje! – zawołał doktor. – Ród Sasickich nie wyginie, a Olechowicze będą miały dziedzica.
– Już?! Tak szybko? – wypalił Marcin.
– A już, już – zaśmiał się przyjaciel. – Nie traciłeś czasu, chłopie!
Marcin był oszołomiony. Mimo to zachował na tyle przytomności umysłu, by wyminąć Glińskiego i pospieszyć do żony, która wciąż leżała w łóżku.
Chwycił jej dłoń i złożył na niej pocałunek.
– Dziękuję ci, najdroższa! Poza twoją miłością to najwspanialszy dar, jaki mogłaś mi ofiarować.
– Co teraz? – zapytała Ewa cichutko.
– Wracamy do domu – oświadczył. – Zwiedziliśmy w Wilnie już niemal wszystko. Czas przejąć dziedzictwo!
Jeszcze tego dnia wsiedli do dyliżansu, by powrócić na Podole.Rozdział 2. Dziedzictwo
Olechowicze były starym majątkiem pamiętającym jeszcze czasy przedrozbiorowe. Pobudował je Feliks Dionizy Sasicki, szlachcic przybyły na Podole z klucza horyszowskiego położonego w Ordynacji Zamojskiej. Sasicki opuścił rodzinne strony wbrew woli ojca, pozostawiając na Zamojszczyźnie rodzinę. Po prostu udał się w nieznane. Tyle obecni mieszkańcy dworu o nim wiedzieli, ponieważ nie zachowały się żadne pamiątki rzucające bodaj cień światła na przeszłość protoplasty.
W Olechowiczach kuchnia stała osobno, tak jak bywało w szlacheckich majątkach, zanim Rzeczpospolita utraciła niepodległość. Był więc to bardzo stary budynek, lecz mimo to zadbany, gdyż pani Emilia Sasicka włożyła w wyremontowanie kuchni oraz spiżarni znaczną część swojego posagu. Zaraz też, tuż po ślubie, przejęła rządy w mężowym majątku, co bardzo nie spodobało się jej świętej pamięci świekrze Adelajdzie z Nieświeżów Sasickiej.
Chociaż pani Emilia była energiczna, a świekra odznaczała się nieustępliwym charakterem, po czterech latach rywalizacji starsza z kobiet złożyła broń i młoda pani Sasicka została prawdziwą panią na Olechowiczach. Trzymała dwór silną ręką i była sprawiedliwa dla służby, a jedynego syna kochała niemal zaborczą miłością. Nie zmieniło się to także po jego ślubie, lecz Sasicka miała na tyle rozsądku, by wiedzieć, że mężczyzna opuszcza ojca i matkę po to, by złączyć się ze swoją żoną, aby stać się z nią jednością nie tylko cielesną, a również duchową. Sam Bóg na kartach Pisma Świętego zjednoczył małżonków dozgonną miłością. Kimże była ona, by sprzeciwiać się woli Boga?
Myśli te towarzyszyły jej już od wesela, lecz dopiero na trzeci dzień po powrocie młodych z miodowego miesiąca i poinformowaniu o rychłych narodzinach potomka starsza pani Sasicka zdecydowała się na wiążącą rozmowę.
– Musimy ustalić, co i jak będzie – zagaiła, siedząc w bawialni w towarzystwie syna, synowej i męża, który czuł się już znacznie lepiej niż przed miesiącem. – Od tego, co dziś ustalimy, będą zależały stosunki w tym domu. Proponuję…
– Matko, proszę was, niech Ewa mówi jako pierwsza – wtrącił Marcin, popijając lemoniadę.
Pani Emilia w odpowiedzi uśmiechnęła się nieznacznie, Ewa natomiast zaczęła z niejakim zakłopotaniem.
– Dobrze, ja pierwsza wyrażę swe zdanie – zgodziła się. – Skoro jestem młodą panią we dworze, mam do tego prawo. Otóż obejmę nadzór nad całym majątkiem. Zarówno nad domem, jak i obejściem. Pozostawię Matyldę Krzysztańską na posadzie kucharki, to samo uczynię z pokojówkami, Nelą i Różą, lecz nie mam zamiaru zatrudniać gospodyni. Jestem młoda i silna, więc na pewno poradzę sobie ze wszystkim!
Pan Ignacy, słysząc przemowę synowej, zaczął klaskać, Marcin uśmiechnął się z uznaniem, natomiast pani Emilia spokojnym głosem wyznała:
– Zbyt dobrze wiem, co to znaczy, gdy stara wtrąca się w rządy następczyni. Niech będzie tak, jak postanowisz.
– Czas nam już spocząć – wtrącił pan Ignacy, podkręcając siwego wąsa. – Niech młodzi zostaną dziedzicami dworu.
– Owszem, ale ja nie zamierzam rezygnować z posady – oświadczył Marcin. – Budowa cukrowni jest dalekosiężnym projektem, a w zaborach będzie powstawać ich coraz więcej. Po to kończyłem studia, by zrobić coś dobrego dla ojczyzny, chociaż od kilkudziesięciu lat nie ma jej na mapie!
Pan Ignacy, słysząc te słowa, westchnął cicho, natomiast jego żona nic nie powiedziała. Oboje jednak pomyśleli o tym samym. Mianowicie, że nie będzie im dane dożyć upragnionej wolności, a Bóg raczy wiedzieć, kiedy Rzeczpospolita odzyska niepodległość, skoro kolejne powstania upadały. W jednym z nich wziął udział sam pan Ignacy i doskonale pamiętał tamten czas, gdy pomimo wysiłków powstańców upadł styczniowy zryw.
Ewa cieszyła się ogromnie, że została panią we własnym dworze, dla którego niedługo powije dziedzica. Spodziewała się rozwiązania w marcu, a jeśli dziecko przyszłoby na świat czternastego, oboje świętowaliby urodziny tego samego dnia. Maleństwo urodzi się w trzecim miesiącu następnego roku. Ona będzie miała wtedy dostojne dwadzieścia lat. Za kilka miesięcy będzie kobietą w kwiecie wieku.
Jeszcze tego samego dnia, tuż po podwieczorku, na którym Marcin nie mógł być, udała się w stronę spiżarni, wozowni i stajni, by zapoznać się z nowymi włościami. Za spiżarnią rósł rząd kwitnących lip, których słodki zapach delikatnie drażnił nozdrza. Nieco dalej znajdował się niewielki staw, w którym hodowano przeważnie karpie. W Czartorowiczach nie było stawu, gdyż matka nie znosiła oporządzania ryb, a na wigilię zamawiała tradycyjnego karpia u Świergiełłów. Ewa postanowiła, że właśnie tam, za lipy, przeniesie altankę z ogrodu, ponieważ pragnęła, by jej świątynia dumania znajdowała się w otoczeniu drzew. Nieboszczka babcia Marcjanna miała swoją ulubioną ławeczkę pod olchami w Czartorowiczach. Szum liści sprzyja rozmyślaniom.
Gdy dzień z wolna przemieniał się w mrok, postanowiła ponownie porozmawiać ze świekrą. Miała to być bardzo osobista rozmowa. Gdyby Ewa nadal mieszkała w Czartorowiczach, poszłaby ze swym zmartwieniem do matki, lecz była już mężatką i panią na swoim, a to oznaczało, że rodzice Marcina byli również jej rodziną.
Zastała świekrę w salonie przy okrągłym stole. W blasku lampy naftowej pisała zapewne jakąś korespondencję. Przez chwilę Ewa wahała się, czy powinna w ogóle zaczynać jakąkolwiek rozmowę i już miała odejść do sypialni, gdy pani Emilia nagle podniosła wzrok i utkwiła w synowej pytające spojrzenie.
– Nie możesz spać, Ewuniu? – zapytała pani Sasicka życzliwie.
– Ja… hm, właściwie chciałam porozmawiać, świekro, ale skoro jesteście zajęta…
– Właśnie skończyłam pisać list do mojej siostry Walentyny. – Emilia pospieszyła z odpowiedzią, wskazując synowej miejsce na otomanie. – I byłabym bardzo rada – dodała – gdybyś zamiast „świekro”, mówiła do mnie „matko”. Jak mój syn.
– Oczywiście – szepnęła Ewa i usiadła na sofie.
Przez chwilę patrzyła na swe dłonie. Gdy była zmieszana, zawsze wyłamywała palce. Dopiero kiedy doliczyła się dziesiątego pstryknięcia, oznajmiła:
– Mam pewien kłopot…
– Słucham – zachęciła pani Sasicka.
– Tyczy się on mojego stanu. Otóż słyszałam, że niewiasta przy nadziei źle się czuje i często ma poranne mdłości, a ja nie doświadczam żadnej z tych dolegliwości. Może doktór się pomylił i wcale nie jestem w błogosławionym stanie?
– Nie sadzę, by postawił błędną diagnozę – orzekła świekra. – Pamiętam, że moja najmłodsza siostra Małgorzata, gdy Bóg pobłogosławił ją Klotyldą, ani razu w ciąży nie zwymiotowała. Jednak lepiej, gdy kobieta ma poranne mdłości, gdyż one wróżą łatwiejszy poród, chociaż nie wiem dlaczego. To jedna z tajemnic natury.
Ewa, słysząc te słowa, przeraziła się, że umrze, wydając dziecko na świat, skoro tak łagodnie znosi objawy ciąży. Pobladła straszliwie i byłaby osunęła się na podłogę, gdyby pani Sasicka nie skoczyła do otomany.
– Marcin! – wrzasnęła matka. – Ewa zasłabła! Jesteśmy w salonie!
Przybiegł niemal natychmiast, porwał żonę na ręce i pobiegł z nią do sypialni, w której również płonęła lampa naftowa. Ułożył ją na łóżku. Miał już posłać po doktora, gdy Ewa otworzyła oczy.
– Już mi lepiej – szepnęła. – To od ciężkiego powietrza zasłabłam.
Otworzył na oścież okno i zsunął delikatną firankę, by jak najwięcej tlenu wpadło do alkowy, chociaż powszechnie uważano, że nocne powietrze jest szkodliwe.
– Co właściwie się stało? – zapytał zaniepokojony.
– Och, nie wiem. Przeraziłam się, że umrę przy porodzie i…
– Na pewno nie umrzesz – oświadczył z mocą. – Gustaw będzie przy tobie. Pozostaniesz w dobrych rękach. Klotylda Lisiecka zawiadomi męża o tym, że spodziewamy się dziecka.
Ewa chwyciła jego dłonie.
– Nie chcę Lisieckiego przy sobie… Pani Świergiełłowa wykrwawiła się przy nim! Poza tym on mi się oświadczał, a teraz należy do rodziny. Nie mogłabym mu spojrzeć w oczy, gdyby to on odbierał poród!
– Zapewniam cię, najdroższa, że przy tobie będzie Gustaw!
– Ale on mieszka aż w Zbarażu – szepnęła. – To bardzo daleko.
– Pojadę nawet na koniec świata po doktora dla ciebie. Wszystko zrobię! Nawet krokodyla zdobędę, jeśli zajdzie taka potrzeba!
– A ja dla ciebie! – Ewa się uśmiechnęła.
Małżonek zaczął ją rozbierać z sukni, a kiedy pozostała tylko w halce, ściągnął swoje ubranie i wsunął się do łóżka. Tej nocy nie zamknął jej w namiętnym uścisku, lecz przytuliwszy do swej piersi, pozwolił, by spokojnie zasnęła.
Przy śniadaniu, które rozpoczęło się o ósmej, rozmowa zeszła na temat babci Adelajdy.
– Bardzo ją kochałem – mówił Marcin, popijając kawę. – Z Darunią układała mnie do snu i to ona opowiedziała piastunce legendę o Soni Dołogorukiej, którą następnie Darunia przekazała mnie.
Ewa uśmiechnęła się na wspomnienie cudownej nocy sprzed roku, gdy stała nad urwiskiem wpatrzona w niezwykły krajobraz, a Marcin opiekuńczo otaczał ją ramionami. To była ich wspólna słodka tajemnica i nie zamierzała jej nikomu zdradzać. Mąż myślał podobnie, gdyż nie podjął już tego tematu.
– Jeśli urodzi się dziewczynka, chciałbym wybrać dla niej imię. W przypadku chłopca decyzja będzie należała do ciebie. – Uśmiechnął się do żony. – Zgadzasz się na to?
– Owszem, ale nie bardzo rozumiem – odparła Ewa zdziwiona. – Zawsze mi się zdawało, że ojciec wolałby wymyślić imię dla syna.
– Nie mam nic przeciwko synowi i cieszyłbym się ogromnie, gdyby to chłopiec był najstarszy z naszej gromadki. Myślę, że będziemy mieli dużo dzieci! Jeśli jednak na świat przyjdzie najpierw córka, chciałbym nadać jej imię.
– A wymyśliłeś już jakie? – zainteresowała się jego matka.
– Być może – odparł Marcin zdawkowo, na co pan Ignacy tylko pokiwał głową.
Nie minęło wiele czasu, a śniadanie się zakończyło.
Ewa musiała się przyzwyczaić do jeszcze jednej zmiany w nowym życiu. Mianowicie obiad w Olechowiczach spożywano o godzinie czternastej. Zdecydowała, że w tym zakresie nie będzie wprowadzać nowych reguł, gdyż Krzysztańska była równie stara jak Andrzejowa, a wiadomą rzeczą jest, jak uciążliwe były dla wiekowych ludzi wszelkie zmiany, które wyrywały ich z codziennej rutyny. Zresztą Ewa zaprzyjaźniła się już z kucharką i chociaż była panią na swoich włościach, wcale nie uważała, że do niej należy ostatnie słowo. Matylda Krzysztańska miała poczucie humoru, które ogromnie ułatwiało wzajemne kontakty.
– Pan Marcin to je za dwóch, ale w ogóle tego po nim nie widać – zagaiła, gdy młoda pani weszła do kuchni.
Nim dotarła do budynku, kucharka zdążyła już pomywać większą część naczyń. Teraz ociekały obok okna, przy którym ustawiono metalową suszarkę na talerze, szklanki, kubki i kaftyrki.
– Mam nadzieję, że pokaże mi Krzysztańska, gdzie jest wszystko poukładane – rzekła Ewa, rozglądając się ciekawie po pomieszczeniu. – Bardzo lubię porządek i chciałabym go w moim nowym domu utrzymywać. Tutaj jest nieco inaczej niż w Czartorowiczach.
– Oczywiście, psze pani – odparła siwowłosa Matylda. – Tera wszytko będzie się kręciło wedle paninej woli, no bo jakże mogłoby być inaczej? Młoda pani doma, nowa moda.
– Czy macie w Olechowiczach książki kucharskie? Na przykład Ćwierczakiewiczowej?
– A jakże! Pani Emilia zakupiła. Cosik to trzysta sześćdziesiąt pięć obiadów w tej książce napisano…
– Owszem. Chciałabym teraz ustalić menu na jutro. Proszę przygotować rybę w sosie greckim, bo to piątek. W Czartorowiczach zawsze przestrzegano postu i tutaj też tak będzie, jeśli wcześniej panowały inne obyczaje.
– Nie, psze pani, my w Olechowiczach też pościm – odparła kucharka urażonym głosem. – Przecie my chrześcijany, nie pogany!
Gdy nie miała już nic do roboty w kuchni, Ewa udała się do altany pod lipami. Wysokie drzewa dawały upragniony cień i młoda pani Sasicka pomyślała, że tam właśnie będzie w letniej porze przyjmować przyjaciół albo niespodziewanych gości. Również Igę chciałaby tu zaprosić. Pragnęła spotkać się z kuzynką i przekazać jej radosną nowinę o swoim stanie. Byłoby wspaniale, gdyby powiła córkę, skoro Iga urodziła syna! Między kuzynami dość daleko spokrewnionymi kiedyś może by zaiskrzyło!
Natychmiast zbeształa się za te niedorzeczne myśli. Jej dziecko jeszcze się nie urodziło, a ona już układa plany co do jego przyszłości. Czy tak postępuje dobra matka?
Wstała z ławeczki i podążyła w stronę dworu. Pragnęła porozmawiać z mężem o odwiedzinach pani Dworzyckiej. Wiedziała, że Marcin zgodzi się zaprosić Igę z dzieckiem oraz Leona do Olechowicz, ale chciała usłyszeć to z jego ust.
Zastała go w bocznym pokoju, w którym siedział zawalony papierami z rysunkami i projektami mającej powstać cukrowni, a który teraz, gdy objął dziedzictwo, przerobił na swój gabinet.
– O co chodzi, skarbie? – zapytał, gdy żona weszła bez pukania.
– Kiedy mogłabym ugościć u nas Igę?
– Kiedy chcesz – rzekł.
– W takim razie jutro wyślę zaproszenie – zdecydowała Ewa. – Pójdę teraz się położyć, bo osłabłam od tego upału.
– Tak, skarbie, musisz na siebie uważać – odparł troskliwym głosem.
W niedzielę do Olechowicz przyjechała Iga z Leosiem i swym ukochanym. Leon czuł się cokolwiek nieswojo we dworze Sasickich, toteż obiad gościom podano w altance zamiast w jadalni. Pani Emilia nic na to nie powiedziała, Ewa wiedziała jednak, że zarówno świekra, jak i świekier, byli tym ogromnie zdumieni. Młoda pani Sasicka nie miała zamiaru tłumaczyć się ze swego postępowania.
Tylko Marcin i rodzina w Czartorowiczach wiedzieli, kto jest prawdziwym ojcem Leonarda. Iga pragnęła ogłosić to światu dopiero wówczas, gdy poślubi Leona. Dziecko będzie nosiło nazwisko Chruśnik zamiast Dworzycki. Do tego było jednak jeszcze daleko, ponieważ wdowa i wdowiec wciąż pozostawali w żałobie po swych małżonkach.
Tak jak Ewa oczekiwała, kuzynka ogromnie uradowała się z dobrej nowiny.
– Nie masz pojęcia, jak się cieszę! – Ściskała ją raz po raz. – Urodzisz tak śliczną córeczkę, że Marcin będzie musiał zaczaić się ze strzelbą za węgłem, by odstraszać konkurentów!
– Daj spokój! – roześmiała się Ewa i pochyliła nad śpiącym w wózku Leosiem. – Rośnie jak na drożdżach – stwierdziła.
Leon uśmiechnął się nieznacznie. Był dumny z syna. Zaraz też powrócił wspomnieniami do tego dnia, gdy Iga wróciła z pensji do domu i oboje dali się porwać namiętności pod starą jabłonią w sadzie w Czartorowiczach.
– Wiesz co, Ewuś? – mówiła Iga, ocierając usta serwetką. – Kiedy już urodzisz swoją córeczkę, przekażę ci kołyskę Leosia.
– Nie wiadomo, czy urodzę dziewczynkę – zaoponowała pani domu.
– Będziesz miała córkę, mówię ci to tak, jak ty wywróżyłaś mi syna!
– Bardzo bym się cieszyła!
– Ja również – poparła kuzynkę Iga i zaraz dodała: – Jaka szkoda, że Marcin nie mógł zjeść z nami obiadu! Chętnie bym się z nim poprzekomarzała.
– Niestety, musiał wyjechać w sprawie cukrowni nawet w niedzielę – westchnęła Ewa. – Ta praca pochłania go niemal bez reszty!
– Tak, pan Sasicki jest bardzo zapracowany – odezwał się Leon. – No, ale mężczyzna musi zarabiać na rodzinę!
– Kobieta również – wtrąciła Iga przekornie.
Leoś zaczął się kręcić i młoda matka pochyliła się nad wózkiem. Sprawdziła, czy synek ma sucho, a potem przystawiła dziecko do piersi.
– Ssie jak smok! – zażartowała, wodząc palcem po delikatnym jasnym puszku wystającym spod białej czapeczki. – Będzie kiedyś z niego chłop jak dąb!
Przez całe popołudnie dyskutowali jeszcze o tym i owym, aż nadszedł czas podwieczorku. Tym razem Ewa zaprosiła gości do jadalni, gdyż Marcin powrócił z objazdu. Przywitał się z Igą, podał dłoń Leonowi i ucałował Leonarda.
– Jak sobie radzisz w Kamieńcu? – zapytał Chruśnika, częstując go cygarem.
– Całkiem nieźle. Pracuję u szklarza. Kto wie, może z czasem pomyślę o zakładzie.
– Nie byłoby to głupie – stwierdził Marcin, zaciągając się dymem. – Świat zmierza ku temu, że przemysł i nauka zdominują nasze życie, a wszelkie usługi będą pożądane i konieczne.
– I obyśmy wszyscy dobrze na tym wyszli – skwitowała Ewa.
– Na pewno! – stwierdziła Iga. – Jestem tego najlepszym przykładem. Pracuję jako nauczycielka i dzięki temu utrzymuję niezależność. – Powiedziawszy to, zerknęła na Leona, który uśmiechnął się do niej ciepło.
Doskonale rozumiał jej pragnienie wolności, ponieważ sam o tym marzył. Nie chciał już wracać do porzuconego życia na wsi, gdzie pracował na folwarku u pana Jabłońskiego. Być może ciągnęłoby go do roboty w polu, gdyby ojciec z matką żyli. Lecz oni pomarli, podobnie jak jego małżonka Mania. Z tą trójką pochował dotychczasowe życie. Teraz był szklarzem i sam planował otworzyć zakład, gdy tylko zdobędzie niezbędną praktykę. Życie stało przed nim otworem.
Gdy nadeszła pora pożegnania, Iga serdecznie wyściskała kuzynkę, jej męża oraz świekrów. Leon tymczasem wyjął syna z wózka i podawszy go matce, usadowił obydwoje w bryczce. Wózek schował pod kozła, potem sam na niego wskoczył i chwyciwszy lejce, zmusił konie do drogi. Do wieczora było daleko, toteż nie obawiał się, że nie zdąży zawieźć swych najbliższych przed zmrokiem do Kamieńca Podolskiego. W ogóle przestał zamartwiać się o wiele spraw, składając los swój, dziecka i ukochanej w ręce Pana Boga.
Jeszcze tego samego dnia młodzi państwo Sasiccy pojechali do Czartorowicz.
Ewa, przekraczając próg rodzinnego dworu, który opuściła ponad miesiąc temu, poczuła się cokolwiek dziwnie. Dokładnie jak gość, nie domownik, gdyż tym ostatnim już tu nie była i nigdy nie będzie. Rodzice wyszli na ganek, by ich powitać, gdy bryczka zatrzymała się przed ocienionymi malwami schodami. Zaraz też powiedli młodych na pokoje, by rozsiedli się wygodnie na sofach w bawialni.
– Przybywamy z radosną nowiną – zaczęła Ewa, wygładzając suknię.
– Tak? A z jaką? – Blanka wysoko uniosła brwi.
Zanim Ewa zdążyła ponownie otworzyć usta, do rozmowy wtrącił się Marcin:
– Zostaniecie, teścio i teściu, babcią i dziadkiem. Oto radosna nowina!
Zaskoczona matka przyłożyła dłoń do szeroko otwartych ust, Antoni chrząknął, ciotka Klementyna pobladła z wrażenia, natomiast Trębiński zaklaskał.
Pani Jabłońska powstała i podeszła do jedynaczki.
– Tak bardzo się cieszymy – wypowiedziała się w imieniu wszystkich, przytulając córkę. – Nie mogę uwierzyć, że tak szybko zostaniesz mamą, a my dziadkami!
Ewa oddała uścisk, lecz zamiast odpowiedzieć, uśmiechnęła się tylko.
Marcin powstał.
– Czas na nas – rzekł. – Zmierzcha już. Jeśli macie taką wolę, przybywajcie do Olechowicz! – Podał ramię żonie i powiódł ją ku drzwiom.
Pozostali członkowie rodziny również opuścili salon.
Gdy słońce zaszło i mrok wypełnił cały dwór, młodzi państwo Sasiccy udali się do swej sypialni. Tego dnia nikt z domowników nie jadł już kolacji. Ewa rozebrała się i w samej halce stanęła przed lustrem. W alkowie płonęła tylko jedna świeca. Marcin również zrzucił z siebie ubranie i półnagi stanął za żoną.
Sięgała mu ledwie do piersi. Otoczywszy ją ramionami, przesunął dłonie na jej brzuch. Potem ściągnął ramiączka halki i pozwolił, by bezszelestnie opadła na podłogę. Wziął żonę na ręce i zaniósł do łoża. Oboje uczynili znak krzyża. Dopiero wówczas małżonek zdmuchnął świecę.