Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwór w Haliniszkach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwór w Haliniszkach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 648 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Słoń­ce wze­szło nad je­zio­rem. Mgły po­ran­ne ule­cia­ły w górę i roz­wia­ły się. Za­po­wia­dał się praw­dzi­wie let­ni, skwar­ny dzień. Parę bia­łych chmu­rek pły­nę­ło jesz­cze tu i ów­dzie, ale wie­trzyk je roz­pę­dzał, bie­gły więc skryć się za la­sa­mi. Czy­ste i sza­fi­ro­we nie­bo ob­ję­ło wieś li­tew­ską, opar­ło się z jed­nej stro­ny na so­sno­wej ścia­nie lasu, z dru­giej na pa­gór­kach zie­le­nie­ją­cych w dali i sła­ło jej swe pro­mie­nie, swą ja­sność, swe cie­płe po­dmu­chy.

Dwór w Ha­li­nisz­kach stał bia­ły i ja­śnie­ją­cy w słoń­cu, ob­la­ny wo­da­mi je­zio­ra, w któ­rych od­bjał się ra­zem z za­bu­do­wa­nia­mi fol­warcz­ny­mi, sta­ry­mi drze­wa­mi ogro­du, ze strze­la­ją­cy­mi wy­so­ko to­po­la­mi. Ży­cie po­wo­li za­czy­na­ło się bu­dzić. Z fol­war­ku wy­je­cha­ły w pole skrzy­pią­ce wozy, pa­rob­cy i na­jem­ne ro­bot­ni­ce wy­cho­dzi­li gro­ma­da­mi gwa­rząc gło­śno. Koło obór i sta­jen uwi­jać się za­czę­li for­na­le i pa­stu­si. Gru­by głos eko­no­ma dźwię­czał do­no­śnie. W domu otwo­rzy­ły się drzwi od kre­den­su i wyj­rzał sta­ry lo­kaj, a po­tem chło­piec z dzba­nem wy­biegł po wodę. Koło gar­de­ro­by sły­chać było krzą­ta­ni­nę, wresz­cie sama pani mar­szał­ko­wa wy­szła na swą co­dzien­ną go­spo­dar­ską wę­drów­kę.

Wy­szła i za­trzy­ma­ła się na gan­ku. Była mała i bar­dzo zgar­bio­na. Ubra­na w czar­ną, kam­lo­to­wą suk­nię i w cze­pe­czek tiu­lo­wy bez żad­nej ozdo­by. Spod nie­go wy­su­wa­ły się dwa pa­sma si­wych, gład­ko przy­cze­sa­nych wło­sów, któ­re opa­sy­wa­ły zmarszcz­ka­mi po­ora­ne czo­ło i chu­dą zżół­kła twarz o du­żym or­lim no­sie, sza­rych, po­waż­nych, ro­zum­nych i spo­koj­nych oczach su­ro­wo pa­trzą­cych spod gę­stych brwi. Pod­nio­sła twarz ku nie­bu, po­pa­trzy­ła chwi­lę w jego go­rą­cy sza­fir, któ­ry się nad nią roz­ta­czał, i szep­nę­ła:

– Dzię­ko­wać Bogu, bę­dzie już ład­na po­go­da, żyto zwie­zie­my. – I po­wo­li, stu­ka­jąc la­ską o stop­nie, za­czę­ła zstę­po­wać z ga­necz­ka. – Ba­ro­metr od wczo­raj po­szedł w górę – do­da­ła po chwi­li. Po­wol­nym kro­kiem skie­ro­wa­ła się ku fol­war­ko­wi. Nie­da­le­ko domu, za­raz za ofi­cy­ną ku­chen­ną, sta­ły za­bu­do­wa­nia go­spo­dar­skie: obo­ry, chle­wy, ptasz­ni­ki, pie­kar­nia, miesz­ka­nia och­mi­strzy­ni, dzie­wek i pa­rob­ków, ale pani mar­szał­ko­wa umyśl­nie wy­bie­ra­ła za­wsze dro­gę dłuż­szą, na­oko­ło klom­bów. Idąc od­ma­wia­ła pa­cie­rze. I te­raz za­wró­ci­ła ku krza­kom ja­śmi­no­wym i za­czę­ła pół­gło­sem:

– Kie­dy ran­ne wsta­ją zo­rze, To­bie zie­mia, To­bie mo­rze, To­bie śpie­wa ży­wioł wszel­ki, bądź po­chwa­lon…

Ale tu pieśń zo­sta­ła prze­rwa­na. Na dę­bie, wzno­szą­cym się po­śród klom­bu, zro­bi­ło się wiel­kie za­mie­sza­nie, sły­chać było ło­pot skrzy­deł i kle­kot, szum i pi­ski mło­dych bo­cia­nią­tek, a z dala uka­zał się w po­wie­trzu bo­cian z roz­po­star­ty­mi skrzy­dła­mi, nio­są­cy w dzio­bie ja­kąś gru­bą zdo­bycz. Pani mar­szał­ko­wa sta­nę­ła i pod­nio­sła gło­wę.

– Ot, już wra­ca do dzie­ci. A ja­kie one już duże! Wkrót­ce wy­le­cą z gniaz­da. Naj­wy­raź­niej wi­dzę, jest ich czwo­ro, a dziew­czyn­ki sprze­cza­ły się, że tyl­ko tro­je.

Na drze­wie przez chwi­lę trwa­ła kłót­nia, od­zy­wa­ły się gło­sy i szu­mia­ły skrzy­dła, aż wresz­cie się uci­szy­ło i sta­rusz­ka po­szła da­lej, roz­po­czy­na­jąc na nowo:

– …To­bie śpie­wa ży­wioł wszel­ki, bądź po­chwa­lon, Boże wiel­ki! A czło­wiek, któ­ry bez mia­ry, ob­sy­pa­ny Twy­mi dary…

Szła te­raz obok ra­ba­tek kwia­to­wych, gdzie, skro­pio­ne rosą po­ran­ku, pod­no­si­ły głów­ki ja­skra­we pe­tu­nie, lew­ko­nie, gro­szek pach­ną­cy i ciem­ne brat­ki, a re­ze­da buj­nie roz­sy­ła­ła do­ko­ła prze­ni­kli­wą woń. Gdzie­nieg­dzie wy­ra­sta­ły ciem­ne krza­ki geo­r­gi­nii i wzno­si­ły się wy­so­ko cien­kie i sztyw­ne mal­wy, błysz­cząc de­li­kat­ny­mi, niby z pa­pie­ru wy­kro­jo­ny­mi, kwia­ta­mi.

– …Ob­sy­pa­ny Twy­mi dary, coś go stwo­rzył i oca­lił, jak­że by Cie­bie nie chwa­lił…

Od kwia­tów wio­nę­ło słod­kim za­pa­chem. Parę psz­czół przy­le­cia­ło z brzę­cze­niem i usia­dło na kie­li­chach. Sta­rusz­ka za­trzy­ma­ła się zno­wu, obie ręce opar­ła na la­sce i przy­glą­da­ła się ja­skra­wym bar­wom kwia­tów, ale nie prze­ry­wa­ła mo­dli­twy:

– Le­d­wie oczy prze­trzeć zdo­łam, już do mego Pana wo­łam, do mego Boga na nie­bie i szu­kam Go…

– A pój­dziesz! – za­wo­ła­ła na­gle, gdy wiel­ka wy­żli­ca, bia­ła w żół­te pla­my, wy­sko­czy­ła z bocz­nej ścież­ki i pę­dzi­ła pro­sto przed sie­bie po­szcze­ku­jąc ra­do­śnie na wi­dok pani.

– A pój­dziesz! – po­wtó­rzy­ła.

Ale Dian­ka wie­dzia­ła bar­dzo do­brze, że na sta­rusz­kę ska­kać nie moż­na, więc tyl­ko przy­pa­dła jej do nóg krę­cąc ogo­nem, skom­ląc ra­do­śnie i ocie­ra­jąc grzbiet o jej czar­ną suk­nię.

– …I szu­kam Go koło sie­bie. Wie­lu snem śmier­ci po­mar­li, co się wczo­ra spać po­kła­dli…

Wes­tchnie­nie wy­rwa­ło się z pier­si sta­rusz­ki.

Oj, nie­dłu­go tu już, nie­dłu­go na tym świe­cie prze­by­wać! Sie­dem­dzie­siąt lat to nie żar­ty. Już i nogi nie słu­żą, i sił z każ­dym dniem uby­wa, i pa­mięć słab­nie. Ko­niec się zbli­ża.

– …My się jesz­cze obu­dzi­li…

Wkrót­ce przyj­dzie taki dzień, że się nie obu­dzi, że spo­cznie na wie­ki na cmen­ta­rzu pa­ra­fial­nym, w cie­niu ka­mien­ne­go krzy­ża, któ­ry już tylu bli­skich osła­nia. Bo i czas po temu, oj, czas wiel­ki!

– …My się jesz­cze obu­dzi­li, by­śmy Cię, Boże, chwa­li­li. Amen.

– Nie­chaj pani oba­czy, ja­kie­go szczu­pa­ka dal Bóg dziś zła­pać – ode­zwał się tuż obok mę­ski głos.

Z prze­ciw­nej stro­ny nad­cho­dził wy­so­ki męż­czy­zna w dłu­gich bu­tach nio­sąc spo­ry ce­be­rek z wodą. Zdjął czap­kę, za­świe­cił w słoń­cu ły­si­ną, i mó­wił da­lej:

– Po­sze­dł­ja dziś sko­ro świt bu­czę wy­trzą­sać. W pierw­szym – same raki sie­dzą, w dru­gi pło­tek na­la­zło – pa­skudz­two! Wziął to, na­zad w je­zio­ro wrzu­cił. A w trze­cim – pa­trzę, co­ści du­że­go sie­dzi. Aż ot – ten szel­ma był wla­zł­szy. Ha, zdro­wy szczu­pak!

Pani mar­szał­ko­wa po­chy­li­ła się nad ce­ber­kicm.

– Pięk­na sztu­ka! – rze­kła. – I w samą porę, toż dziś pani An­to­nio­wa przy­jeż­dża.

– Aha, wiem. Ja za­raz i po­my­ślał, że damy ju­tro na obiad. A czy z nie­go le­piej ma­ry­na­tę zro­bić, czy tak, do ja­kie­go sosu?

– To zo­ba­czy­my, po­my­śli­my, jak do­go­dzić. Nie wia­do­mo, jaka tam za gra­ni­cą moda.

– Pój­dęż ja te­raz, do lo­dow­ni jego za­nio­sę. A czy u pani klu­cze? Pani mar­szał­ko­wa wy­ję­ła z kie­sze­ni wiel­ki pęk klu­czy.

– A po­wiedz, Alek­san­drze, niech We­ru­sia wcze­śnie ogień za­pa­li w ka­wiar­ni i niech śmie­tan­kę spa­rzy.

– A do­brze, po­wiem.

Ro­ze­szli się. Jó­zef po­brzę­ku­jąc klu­cza­mi ru­szył ku dwo­ro­wi. Dian­ka po­bie­gła za nim. Pani mar­szał­ko­wa okrą­ży­ła ku­chen­ną ofi­cy­nę i zna­la­zła się na fol­war­ku. Pół wie­ku już mi­nę­ło, jak co­dzien­nie swój go­spo­dar­ski spa­cer od­by­wa­ła. Przed pięć­dzie­się­ciu laty jako pięt­na­sto­let­nią dziew­czy­nę przy­wiózł ją tu, do tych sa­mych Ha­li­ni­szek mąż, od­dał jej wiel­ki pęk klu­czy i rzekł:

– Anu­lecz­ko, kró­lo­wo moja, w ręce two­je skła­dam moje bo­gac­twa. Rządź, roz­ka­zuj, pa­nią tu je­steś, a my wszy­scy twoi słu­dzy.

I wzię­ła wte­dy klu­cze w dzie­cin­ne jesz­cze rącz­ki, i do­tąd je dźwi­ga w ze­sta­rza­łej dło­ni. Pa­nią była w tym domu, ale też – jak to sama czę­sto lu­bi­ła po­wta­rzać – i słu­gą wszyst­kich sług swo­ich. I nie było człe­ka w ca­łym lud­nym dwo­rze, żeby nie miał do niej spraw i in­te­re­sów; nie było bie­dy, nie było fra­sun­ku, któ­rych by dzie­lić z nimi nie mu­sia­ła. Czy kto za­cho­ro­wał, czy były nie­sna­ski w ro­dzi­nie, czy pio­run cha­tę spa­lił lub za­ra­za by­dło wy­gu­bi­ła, czy nie wie­dzia­no, jak dziec­kiem po­kie­ro­wać, czy po­trze­bo­wa­no rady lub za­sił­ku – szło się wprost do pani mar­szał­ko­wej. Ona za­wsze była w domu, za­wsze „na służ­bie”. O każ­dej po­rze dnia przyj­mo­wa­ła, wsta­jąc od roz­po­czę­te­go li­stu, nie koń­cząc szklan­ki her­ba­ty, prze­ry­wa­jąc roz­mo­wę – wy­cho­dzi­ła do przed­po­ko­ju i słu­cha­ła.

Nikt, choć­by naj­bied­niej­szy, nie by­wał od jej drzwi od­trą­co­ny, nikt nie od­cho­dził od nich bez po­mo­cy lub po­cie­chy. Była su­ro­wa, ale spra­wie­dli­wa, a sąd jej uwa­ża­ny był w oko­li­cy za naj­wyż­szą in­stan­cję, od któ­rej już nie śni­ło się ni­ko­mu szu­kać ape­la­cji. Pierw­szy mąż gło­wę skła­niał przed jej zda­niem:

– Anu­lecz­ko, pani moja, co rze­kłaś, to świę­te – mó­wił. – Sa­lo­mo­nem je­steś, jak mi Bóg miły.

Na to jej po­waż­na twarz roz­ja­śnia­ła się uśmie­chem i gro­zi­ła mu pal­cem, mó­wiąc:

– Oj, ty, ty, po­chleb­co!

Wy­szła, ma­jąc lat pięt­na­ście, za pięk­ne­go Ste­fa­na Ha­lic­kie­go, któ­re­go wy­kształ­ce­nie, uro­da, for­tu­na, sto­sun­ki, a nade wszyst­ko wdzięk w obej­ściu i dar uj­mo­wa­nia so­bie lu­dzi czy­ni­ły pierw­szą par­tią w po­wie­cie. Wy­szła z go­rą­cej mi­ło­ści i od­da­ła mu się całą du­szą, dum­na, że jest żoną czło­wie­ka, któ­ry w ca­łym kra­ju zna­ny był ze swych cnót oby­wa­tel­skich, z po­pu­lar­no­ści, z go­to­wo­ści do służ­by pu­blicz­nej. Wi­dzia­ła w nim wiel­kie­go czło­wie­ka i, sza­nu­jąc tę wiel­kość, po­świę­ci­ła się jej pie­lę­gno­wa­niu.

Mąż jeź­dził z ze­bra­nia na ze­bra­nie, a ona sie­dzia­ła w domu, cho­wa­ła dzie­ci, do­glą­da­ła go­spo­dar­stwa, dba­ła o do­bro­byt i po­wo­li bra­ła w swe ręce za­rzą­dza­nie ca­łym do­mem. On ro­man­tyk, po­eta, fi­lo­zof, rad był po­zbyć się nie­zno­śnej tro­ski o byt, wstręt­ną mu ży­cio­wą pro­zę od­su­nąć da­le­ko od sie­bie. Więc co­raz chęt­niej po­wie­rzał jej go­spo­dar­stwo i in­te­re­sy i mie­szać się nie chciał do ni­cze­go, od­da­ny in­nym spra­wom. A ona, skrzęt­na i pra­co­wi­ta, za­po­bie­gli­wa i roz­trop­na, sil­ną dło­nią dzier­ży­ła swe ber­ło. For­tu­na ro­sła, pie­nią­dze się po­mna­ża­ły, do­sta­tek i ob­fi­tość pa­no­wa­ły w Ha­li­nisz­kach. Dba­jąc o przy­szłość sy­nów do­ku­pi­ła parę po­bli­skich wio­sek, po­tem otrzy­ma­ne w spad­ku po­le­skie do­bra, Ola­no­wi­cze, ogrom­ne, ale znisz­czo­ne do­szczęt­nie, upo­rząd­ko­wa­ła i oczy­ści­ła z dłu­gów. Na­wet wte­dy, gdy pan Ste­fan, ob­ra­ny mar­szał­kiem, prze­niósł się do Wil­na i za­czął tam pro­wa­dzić dom otwar­ty, zy­sku­jąc so­bie co­raz więk­szą po­pu­lar­ność i co­raz licz­niej­sze za­stę­py przy­ja­ciół, pie­nię­dzy star­cza­ło na jego wy­staw­ne ży­cie, nig­dy nie od­czuł ma­te­rial­nych bra­ków.

– Gdy­by nie ty, kró­lo­wo moja – po­wta­rzał nie­raz – z tor­ba­mi bym po­szedł, jak mi Bóg miły, z tor­ba­mi.

To­też i jej zna­cze­nie ro­sło i po­wa­ga w ro­dzi­nie sta­wa­ła się tak wiel­ka, że nie ustę­po­wa­ła w ni­czym mę­żow­skiej. Dla sy­nów każ­de jej sło­wo było roz­ka­zem i świę­to­ścią. Ro­śli w kar­no­ści, w czci dla ro­dzi­ców, pro­wa­dze­ni su­ro­wą, ale ko­cha­ją­cą dło­nią. Było ich pię­ciu: Ju­liusz, Ste­fan, Jó­zef, An­to­ni i Adam, jak pięć klej­no­tów w ko­ro­nie. Jó­zef oże­nił się i ob­jął w po­sia­da­nie od­le­głe Ola­no­wi­cze. Mar­sza­łek z cza­sem wró­cił do ro­dzi­ny, ze­sta­rza­ły i zła­ma­ny, szczę­śli­wy już tyl­ko, że ma kąt wła­sny, z je­dy­nym pra­gnie­niem: spo­ko­ju. Wdo­wa po An­to­nim, któ­rej cha­rak­ter wiecz­nie żąd­ny wra­żeń na­ra­żał czę­sto na przy­kro­ści całą ro­dzi­nę, wy­je­cha­ła za gra­ni­cę ze star­szą có­recz­ką, zo­sta­wia­jąc młod­szą Zo­się pod opie­ką dziad­ków i od­da­jąc Ada­mo­wi w za­rząd mę­żow­ski ma­ją­tek, ślicz­ny Bia­ły Dwór. Adam też po­my­ślał o ożen­ku. Wy­brał na żonę ko­bie­tę mło­dą i pięk­ną i po­ko­chał ją go­rą­co. Ale szczę­ście mu nie do­pi­sa­ło, na­rze­czo­na umar­ła nie­dłu­go przed ślu­bem, a on już na za­wsze po­zo­stał sa­mot­ny. Nie od­da­lał się od­tąd z Ha­li­ni­szek. Za­jął się pil­nie go­spo­dar­stwem, po­ma­gał mat­ce, za­rzą­dzał Bia­łym Dwo­rem, pra­co­wał i krzą­tał się, nie my­śląc wię­cej o wła­snym szczę­ściu.

I ży­cie szło na­przód zwy­kłą ko­le­ją. Sta­rzy co­raz bar­dziej chy­li­li się ku mo­gi­le, mło­dzi ro­śli har­to­wa­ni przez ży­cie. Roz­kwi­ta­ły uczu­cia nowe, męż­nia­ły ser­ca, dło­nie wy­cią­ga­ły się do pra­cy, umy­sły zwra­ca­ły się ku skar­bom na­uki. Ży­cie, pra­wie wstrzy­ma­ne przez chwi­lę, zno­wu za­czy­na­ło tęt­nić.

W Ha­li­nisz­kach, pod opie­ką ba­bu­ni, ro­sły dwie mło­de ga­łąz­ki i roz­wi­ja­ły się prze­ślicz­nie: Zo­sia – zdro­wa, peł­na sił i we­so­ło­ści – była pro­mie­niem sło­necz­nym w ro­dzi­nie, i Ania – sie­ro­ta, któ­rą mar­szał­ko­wa przy­gar­nę­ła i wy­cho­wa­ła, a któ­ra dziś pła­ci­ła za do­zna­ne do­bro­dziej­stwa mi­ło­ścią, wdzięcz­no­ścią, po­świę­ce­niem. Była cór­ką pięk­nej Ce­li­ny Ha­lic­kiej, stry­jecz­nej sio­stry tu­tej­szych Ha­lic­kich, któ­ra w mło­do­ści za­ko­cha­ła się w ja­kimś pięk­nym ofi­ce­rze i wbrew woli ca­łej ro­dzi­ny wy­szła za nie­go. Była to ciem­na hi­sto­ria – gdzie, jak i z cze­go żyli, nikt nie wie­dział, dość, że po kil­ku la­tach smut­nej włó­czę­gi Ce­li­na wró­ci­ła do kra­ju jako wdo­wa, z ma­lut­ką có­recz­ką, bez środ­ków do ży­cia i z po­cząt­kiem su­chot. Nie śmie­jąc się po­ka­zać ro­dzi­nie, osia­dła w War­sza­wie, pró­bu­jąc za­ra­biać na swe utrzy­ma­nie. Ale szczę­śli­wy traf zrzą­dził, że pan Adam przy­pad­ko­wo ją spo­tkał, a wi­dząc, w ja­kim jest po­ło­że­niu, za­brał i przy­wiózł do Ha­li­ni­szek. Wpraw­dzie pani mar­szał­ko­wa skrzy­wi­ła się dość ostro na jej wi­dok, bo­wiem w le­gal­ność ślu­bu Ce­li­ny nie wie­rzy­ła nig­dy, i wszel­kie jej ży­cio­we przej­ścia trak­to­wa­ła za­wsze po­gar­dli­wie jako skan­dal ro­dzin­ny. Ale te­raz Ce­li­na była taka za­bie­dzo­na, a przy tym tak cho­ra, że trze­ba było za­po­mnieć o wsty­dzie, jaki przy­nio­sła ro­dzi­nie. Zo­sta­ła więc. Ci­cha, bla­da, zła­ma­na, do­go­ry­wa­ła w ką­ci­ku, aż na ko­niec zga­sła, nie ro­biąc ni­ko­mu kło­po­tu i po­szła od­po­cząć w ro­dzin­nym gro­bie po swym burz­li­wym i gorz­kim ist­nie­niu. Na­zwi­ska mę­żow­skie­go na ka­mie­niu na­grob­nym nie wy­ry­to.

Po­zo­sta­ła po niej sze­ścio­let­nia Ania wy­glą­da­ła tak, jak­by też nie­dłu­go za­mie­rza­ła na tym Bo­żym świe­cie prze­by­wać. Jej drob­na twa­rzycz­ka świe­ci­ła tyl­ko dziw­nym i tro­chę go­rącz­ko­wym ogniem ol­brzy­mich, czar­nych oczu. Jej za­pa­dłe pier­si, drob­ne rącz­ki, jej krót­ki od­dech, jej ner­wo­wość, wraż­li­wość, ja­kaś przed­wcze­sna uczu­cio­wość – to wszyst­ko nie da­wa­ło na­dziei na przy­szłość.

– I co my z nią zro­bi­my? – spy­tał pan Adam mat­ki, gdy wie­czo­rem, po po­grze­bie Ce­li­ny, mała, zmę­czo­na pła­czem, za­snę­ła na jego ko­la­nach.

– A cóż, ko­cha­nie moje, wy­cho­wa­my – od­par­ła pani mar­szał­ko­wa.

I wy­cho­wa­li. Od­tąd obce dziec­ko, zra­zu nie­uf­nie po­wi­ta­ne, wcie­li­ło się w ten dom. Za­po­mnia­no ojej nie­pew­nym po­cho­dze­niu, o prze­szło­ści. Mała wkrót­ce też sama o tym za­po­mnia­ła. Zna­la­zła ro­dzi­nę, dom i naj­czul­szą opie­kę. Zna­la­zła ba­bu­nię, u któ­rej za pa­ra­wa­nem spa­ła w łó­żecz­ku, a któ­ra jej cza­sem ro­bi­ła san­ki z kart albo la­taw­ce z dłu­gi­mi ogo­na­mi, a wkrót­ce też bra­ła na ko­la­na i w wiel­kiej ga­ze­cie po­ka­zy­wa­ła li­te­ry. Zna­la­zła stry­ja, któ­re­go mia­ła pra­wo cią­gnąć za wąsy i roz­wią­zy­wać mu kra­wat. Mia­ła swo­ją Fra­nu­się, swo­je­go pie­ska Ami­sia na dzie­dziń­cu i wó­zek mały, a z cza­sem i ogró­dek swój do­sta­ła, a w nim wła­sne rzod­kiew­ki, ogór­ki i tro­chę kwia­tów. Wresz­cie i sio­strę dał jej los, zsy­ła­jąc do Ha­li­ni­szek Zo­się. I od­tąd dziew­czyn­ki nie roz­sta­wa­ły się wca­le.

Zo­sia, młod­sza o rok od Ani, była wyż­sza, sil­niej­sza, żywa i ru­chli­wa jak chło­piec. Ale za to Ania, pil­na w na­ukach, roz­mi­ło­wa­na w czy­ta­niu, im­po­no­wa­ła Zosi i roz­bu­dza­ła w niej am­bi­cję. Z la­ta­mi zdro­wie Ani po­pra­wi­ło się co­kol­wiek, tyl­ko ani gwał­tow­nych ru­chów, ani zmę­cze­nia, ani sil­niej­szych wra­żeń nie mo­gła zno­sić bez­kar­nie.

Buj­na mło­dość Zosi i wdzięcz­ne ser­ce Ani opro­mie­nia­ły sta­ry dom i ogrze­wa­ły sko­ła­ta­nych ży­ciem jego miesz­kań­ców. Mar­sza­łek nie mógł się obejść bez ran­nych od­wie­dzin obu wnu­czek, któ­re co­dzien­nie mu­sia­ły go ba­wić pod­czas pi­cia kawy. Pan Adam na ich wi­dok roz­ja­śniał chmur­ną zwy­kle twarz. Ba­bu­nia wo­dzi­ła wzro­kiem peł­nym za­chwy­tu za Zo­sią, a nad Anią ki­wa­ła smut­no gło­wą, mar­twiąc się jej złym zdro­wiem. Na­wet sta­ry słu­żą­cy Grze­gorz i pan­na Bor­sa­ków­na ap­tecz­ko­wa wstrzy­my­wa­li się od gde­ra­nia na pa­nien­ki. Były one uko­cha­ny­mi dzieć­mi ca­łe­go dwo­ru, mło­dy­mi ga­łąz­ka­mi, któ­re strza­ska­ny pień zdo­bi­ły świe­żo­ścią i zie­le­nią.

Gdy pani mar­szał­ko­wa we­szła na dzie­dzi­niec fol­warcz­ny, zbli­ży­ła się jed­na z go­spo­dyń i po­ca­ło­waw­szy ją w rękę, mó­wi­ła dłu­go o ja­kimś wła­snym in­te­re­sie. Obok zaś stał już sta­ry owczarz, przy­by­ły tak­że z proś­bą do pani.

Za­ła­twiw­szy się z nimi, po­szła da­lej. Na fol­war­ku było już spo­koj­nie. Pa­rob­cy i ro­bot­ni­cy daw­no wy­szli w pole, by­dło przed świ­tem wy­pę­dzo­no na pa­stwi­sko. Pani mar­szał­ko­wa zaj­rza­ła do kur­ni­ka, ka­za­ła wy­pę­dzić mło­de in­dy­ki i po­chwa­li­ła, że się do­brze cho­wa­ją; we­szła do chle­wu i wy­zna­czy­ła parę sztuk na pod­kar­mie­nie, spy­ta­ła o ran­ny udój i o tę kro­wę, co to wczo­raj­sze­go dnia za­ku­la­ła wra­ca­jąc z pa­stwi­ska. A że cie­lę­tom nio­sły wła­śnie dziew­ki ja­dło, więc za­szła do ich za­gro­dy i, opar­ta na kij­ku, pa­trzy­ła z przy­jem­no­ścią na ich ład­ne, bia­łe łeb­ki, za­nu­rzo­ne w ko­ry­tach, na ich uszy od­sta­ją­ce, któ­ry­mi co chwi­la po­trzą­sa­ły od­pę­dza­jąc mu­chy, na tłu­ste ich cia­ła, po­kry­te pło­wą sier­ścią.

– Jak wy­li­za­ne – rze­kła och­mi­strzy­ni – a strach, ja­kie żar­łocz­ne, co im nic dać, za­wsze mało.

– Dzię­ko­wać Bogu, te­go­rocz­ne uda­ły się – od­par­ła pani i zwró­ci­ła się ku wyj­ściu.

Z pie­kar­ni do­le­ciał za­pach świe­że­go chle­ba, więc za­trzy­ma­ła się jesz­cze i spy­ta­ła, z ja­kiej ilo­ści roz­czy­nio­no, a och­mi­strzy­ni sko­rzy­sta­ła ze spo­sob­no­ści i roz­po­czę­ła dłu­gą skar­gę na pi­sa­rza, że nie­god­ną mąkę daje, same ple­wy, i to nic do­wa­ża, a po­tem łaje sie­ją, że chleb kiep­ski, tak że ona z tej przy­czy­ny i zdro­wie stra­ci­ła, i przez to ludz­kie ga­da­nie dłu­żej nie może wy­trzy­mać, ale pani mar­szał­ko­wa prze­rwa­ła:

– Daj po­kój, Mar­ci­no­wo, już ja znam two­je skar­gi. Pi­sarz daje, co ka­za­no, a ty masz nie­spo­koj­ny cha­rak­ter.

I za­wró­ci­ła ku dwo­ro­wi. Och­mi­strzy­ni zo­sta­ła na dro­dze z roz­po­czę­tym opo­wia­da­niem i otwar­ty­mi usta­mi.

Wi­dząc prze­cho­dzą­cą sta­rusz­kę, kil­ko­ro dzie­ci, któ­re do­tąd sie­dzia­ły na gan­ku od pie­kar­ni, pu­ści­ło się pę­dem za nią. Były bose, z roz­wia­ny­mi lnia­ny­mi czu­pry­na­mi, młod­sze w ko­szu­lach tyl­ko, a star­szych parę w spoden­kach i w oj­cow­skich czap­kach. Za nimi szła sied­mio­let­nia może dziew­czyn­ka nio­sąc na ręku duże dziec­ko i ugi­na­jąc się pod jego cię­ża­rem. Spie­szy­ła się bar­dzo, aby nie zo­stać w tyle. Dzie­ci za­bie­gły dro­gę pani i sta­nę­ły nie­ru­cho­mo zbi­te w gro­ma­dę. Nic nie mó­wi­ły, tyl­ko oczy ich, błę­kit­ne jak nie­za­po­mi­naj­ki, pa­trzy­ły py­ta­ją­co, jak­by na coś cze­ka­ły. Pani mu­sia­ła do­brze znać te oby­cza­je, bo sta­nę­ła, chwi­lę tak­że na nie pa­trzy­ła, a po­tem za­czę­ła szu­kać cze­goś w kie­sze­ni. Po­wo­li wyj­mo­wa­ła z niej po ka­wał­ku cu­kru i po­da­wa­ła dzie­ciom, a one przy­ty­ka­ły brud­ne bu­zie do jej ręki i pręd­ko nio­sły cu­kier do ust.

– A cóż mat­ka, cho­dzi już? – spy­ta­ła du­że­go, py­za­te­go chło­pa­ka.

– Jesz­cze nie cho­dzi. Wczo­raj z nogą było le­piej, ale dziś zno­wu ha­nieb­nie boli.

– Przyjdź do dwo­ru po po­łu­dniu, to pa­nien­ka zno­wu ma­ści przy­pra­wi. Zwró­ci­ła się te­raz do star­szej dziew­czyn­ki, dźwi­ga­ją­cej dziec­ko:

– A cze­muż to jego no­sisz? Czy to on cho­dzić nie umie?

– Kie­dy pła­cze.

– Po­pła­cze i prze­sta­nie. Nie wol­no go no­sić. No, masz. Cze­muż wczo­raj nie przy­szłaś do pa­nien­ki?

Dziew­czyn­ka spu­ści­ła gło­wę za­wsty­dzo­na, bo mu­sia­ła mieć grzech na su­mie­niu.

– Przyjdź­że dzi­siaj, taka duża, a jesz­cze czy­tać nie umie! Fe!

Pani mar­szał­ko­wa ru­szy­ła w swo­ją stro­nę, a kil­ka kro­ków za nią szły i dzie­ci. Co dzień tak było i co dzień, po otrzy­ma­niu przy­sma­ku, od­pro­wa­dza­ły ją aż pod kuch­nię. Da­lej, do pa­ła­cu, wol­no było cho­dzić tyl­ko w nie­dzie­lę na pa­cie­rze i to tyl­ko star­szym. Koło ofi­cy­ny za­trzy­mał mar­szał­ko­wa nad­cho­dzą­cy pan Adam.

– Dzień do­bry mam­ci – rzekł schy­la­jąc się do ręki sta­rusz­ki, a ona po­gła­dzi­ła go po gło­wie. Był to męż­czy­zna ogrom­ne­go wzro­stu i oka­za­łej tti­szy. Miał opa­lo­ną twarz i nie­rów­ne, twar­de wą­si­ska opusz­czo­ne w dół me­lan­cho­lij­nie. W ogó­le wy­raz jego twa­rzy, po­mi­mo okrą­gło­ści i ja­skra­wej cery, był smut­ny, fra­so­bli­wy, przy­gnę­bio­ny, jak­by mar­twy. Tyl­ko sza­re oczy, do oczu mat­ki po­dob­ne, pa­trzy­ły ro­zum­nie.

– Jak­że ty, ko­cha­nie moje, ze zdro­wiem? – spy­ta­ła mat­ka. Mar­szał­ko­wa mó­wi­ła gło­śno i wy­raź­nie, a on ucho prze­chy­lał i ocza­mi sta­rał się zga­dy­wać sło­wa. Słuch miał tępy od dzie­ciń­stwa, a te­raz, po róż­nych przej­ściach, nie­szczę­ściach i cho­ro­bach, któ­re prze­był, po­gor­szył się jesz­cze i cięż­ko było z nim roz­ma­wiać. Był to naj­młod­szy z pię­ciu sy­nów mar­szał­ko­stwa i może naj­uko­chań­szy, cho­ciaż pani mar­szał­ko­wa nig­dy się do tego nie przy­zna­wa­ła. Ale gdy pa­trzy­ła na nie­go, oczy jej wil­got­nia­ły z roz­rzew­nie­nia, uśmiech uka­zy­wał się na za­pa­dłych ustach i wy­gła­dzał zmarszcz­ki. Cza­sem wzdy­cha­ła cięż­ko i gło­wą ki­wa­ła nad jego dolą.

– Jak­że ty, ko­cha­nie moje, ze zdro­wiem! – po­wtó­rzy­ła gło­śniej.

– A nic, mam­ciu. Do­brze. To głup­stwo! Ale ład­ną po­go­dę mamy na ko­niec.

– Chwa­ła Bogu.

– Bę­dzie­my mo­gli żyto zwo­zić na­resz­cie.

Chwi­lę mil­cze­li obo­je, pa­trząc na za­la­ne słoń­cem po­dwó­rze, na dom bie­le­ją­cy w głę­bi, na zie­leń i kwia­ty i na błysz­czą­cą ta­flę je­zio­ra, któ­re le­ża­ło tam w dali błę­kit­ne i prze­zro­cze.

– Pięk­nie dziś! – rze­kła pani mar­szał­ko­wa.

– Pięk­nie, mam­ciu. Nie ma nic na świe­cie nad na­sze Ha­li­nisz­ki. Uśmiech­nę­ła się do syna i za­uwa­ży­ła:

– A ot, An­to­nio­wej nie w gu­ście. Woli za­gra­ni­cę. On za­sę­pił się, ścią­gnął brwi i rzekł krót­ko:

– Bo głu­pia.

I zno­wu sta­li mil­cząc obok sie­bie, a oczy ich z lu­bo­ścią oglą­da­ły ota­cza­ją­ce przed­mio­ty.

– A wy­sła­łeś ko­nie?

– A jak­że, wy­szły ran­kiem. Fa­eton i bry­ka.

– Zo­ba­czy­my, ja­kie to te nowe pro­jek­ty An­to­nio­wej. Może tu osią­dzie? Ale on, choć sły­szał, tyl­ko ręką mach­nął lek­ce­wa­żą­co, jak­by o ta­kich rze­czach i mó­wić nie było war­to, a spo­strze­gł­szy opo­dal łow­cze­go, ku nie­mu się zwró­cił. Pani mar­szał­ko­wa też skie­ro­wa­ła się w swo­ją stro­nę, ku lo­dow­ni, spi­żar­ni i ap­tecz­ce, gdzie Alek­san­der z ron­dla­mi cze­kał na wy­da­nie obia­du, a rudy Ży­dek na opła­ce­nie mię­sa, i gdzie ten i ów za­czął krą­żyć z róż­ny­mi in­te­re­sa­mi. Je­den przy­szedł po pie­nią­dze na pen­sję, dru­gie­mu wy­pa­dło dać le­kar­stwo, ten przy­niósł jaja i kur­czę­ta do sprze­da­nia, tam­ten pro­sił o przy­ję­cie dziew­czyn­ki na służ­bę, le­śni­czy przy­niósł parę sztuk zwie­rzy­ny, a pro­sił o sok dla cho­rej żony, eko­no­mo­wa z dru­gie­go fol­war­ku przy­sy­ła­ła ogór­ki, a eko­nom skar­żył się na pach­cia­rza; ogrod­ni­ko­wa przy­cho­dzi­ła py­tać, ile tru­ska­wek ze­brać na kon­fi­tu­ry, a przy tym do­no­si­ła, że chło­pa­ki ze wsi plą­dro­wa­li w nocy po ogro­dzie, wkradł­szy się przez dziu­rę w pło­cie. Na­gle przy­biegł chło­pak kre­den­so­wy z oznaj­mie­niem, że Mar­ce­la ku­chen­na wy­la­ła so­bie na nogę cały gar­nek go­rą­ce­go mle­ka, a te­raz ję­czy i krzy­czy wnie­bo­gło­sy.

Pani mar­szał­ko­wa od jed­ne­go do dru­gie­go szła spo­koj­nie, mia­ro­wym kro­kiem. Tu we­szła do gar­de­ro­by i wy­da­ła ja­kiś roz­kaz, tu wró­ci­ła do biur­ka i za­pi­sa­ła coś do księ­gi, z ap­tecz­ki coś wy­da­ła, tego wy­słu­cha­ła, tam­te­mu zro­bi­ła wy­mów­kę, temu wy­pła­ci­ła na­leż­ność. To się schy­li­ła do szaf­ki z le­kar­stwa­mi, to wy­cią­gnę­ła z szu­fla­dy re­je­stry go­spo­dar­skie, ob­ra­cho­wa­ła coś, upo­rząd­ko­wa­ła to i owo. I jak czó­łen­ko w kro­snach, tak krą­ży­ła tam i na po­wrót, od swe­go ga­bi­ne­tu do przed­po­ko­ju, od gar­de­ro­by do spi­żar­ki, nie spie­sząc się ani nie­cier­pli­wiąc, za­wsze ta sama, spo­koj­na i dru­gim na usłu­gi od­da­na.

I tak było co dzień, przez dłu­gie lata.III

Pa­nien­ki wy­je­cha­ły wkrót­ce po śnia­da­niu. W taki upał nie moż­na było zbyt­nio pę­dzić ku­ców, a na­le­ża­ło w porę wró­cić na obiad, ba­bu­nia bo­wiem nic cier­pia­ła spóź­nia­nia się.

Tak zwa­na ka­ła­masz­ka był to wy­god­ny wó­zek re­so­ro­wy, umyśl­nie spo­rzą­dzo­ny przez pana Ada­ma, aby Ania mo­gła, nie mę­cząc się, uży­wać prze­jaż­dżek. Kuce spo­koj­ne były jak ba­ran­ki, tak że nie mo­gło być mowy o żad­nym nie­bez­pie­czeń­stwie. Zresz­tą Zo­sia nie ta­ki­mi ku­ca­mi po­wo­zi­ła, od dzie­ciń­stwa mia­ła pa­sję do koni, a że była na przy­ja­ciel­skiej sto­pie ze wszyst­ki­mi stan­gre­ta­mi, więc nie­raz już na koź­le od fa­eto­nu sia­dy­wa­ła i po­wo­zi­ła całą czwór­ką. A do kon­nej jaz­dy też się jej ser­ce rwa­ło. Ale o tym i wspo­mi­nać nie war­to przed ba­bu­nią, któ­ra po­wia­da, że ko­bie­ta na ko­niu tak wy­glą­da, jak pies na pło­cie. Do­sia­da­ła, co praw­da, cza­sem ko­nia i ha­sa­ła, sie­dząc choć­by na mę­skim sio­dle, ale to było pół przy­jem­no­ści. No, ale z ba­bu­nią nie było rady.

Pa­nien­ki je­cha­ły sło­necz­ną dro­gą przez dwor­skie pola, gdzie po jed­nej stro­nie doj­rze­wał jęcz­mień wą­sa­ty, a po dru­giej żyto zżę­te sta­ło w sno­pach. Wła­śnie ko­rzy­sta­jąc z ład­nej po­go­dy skła­da­no je na wozy i zwo­żo­no do gu­mien, więc ruch pa­no­wał wiel­ki – na żół­tym ścier­ni­sku ja­śnia­ły spód­ni­ce per­ka­lo­we i bia­łe ko­szu­le, skrzy­pia­ły wozy, krzy­cze­li sto­ją­cy na nich pa­rob­cy, ko­nie sku­ba­ły wy­ra­sta­ją­cą spo­śród sło­my tra­wę, eko­nom pod­jeż­dżał to tu, to tam na swo­jej si­wej szka­pie, po­pę­dza­jąc i stro­fu­jąc, a po­nad tym wszyst­kim pły­nę­ła przez pola pieśń smęt­na, prze­cią­gła.

Gdy pa­nien­ki prze­jeż­dża­ły obok pra­cu­ją­cej gro­ma­dy, wy­chy­la­ły się i wo­ła­ły do lu­dzi: „Boże do­po­móż!” A oni pod­no­si­li czap­ki, ko­bie­ty ki­wa­ły gło­wa­mi okrę­co­ny­mi w chust­ki i od­po­wia­da­li: „Bóg za­płać!”, i sta­li przez chwi­lę, pa­trząc za od­da­la­ją­cym się wóz­kiem, i zno­wu spo­co­ne kar­ki po­chy­la­ły się ku zie­mi, a ręce czar­ne i zgru­bia­łe za­głę­bia­ły się mię­dzy sno­py. Gdzieś wy­so­ko na nie­bie świer­go­ta­ły skow­ron­ki.

Za po­la­mi ha­li­ni­ski­mi był la­sek, gdzie wśród bia­ła­wych pni i zie­lo­no­ści brzóz czer­nia­ły z rzad­ka so­sny. Zie­mia była po­kry­ta wrzo­sem, a gdzie­nieg­dzie strze­la­ły w górę ku słoń­cu bia­łe, ane­micz­ne ru­mian­ki, i de­li­kat­ne dzwon­ki li­lio­we. Dzi­kie krza­ki ma­lin roz­rzu­ca­ły wy­so­ko swe gir­lan­dy, a słoń­ce przy­ćmio­ne prze­sie­wa­ło przez ga­łę­zie jak­by deszcz zło­ty, mie­nią­cy się i ru­cho­my. Pa­no­wał tam cień i chłód.

Więc Zo­sia zwol­ni­ła ku­com bie­gu, a sama opu­ści­ła lej­ce na ko­la­na i wy­cią­gnę­ła się.

– Ach, do­brze na świe­cie! – rze­kła. – Taki ślicz­ny dzień, tak ład­nie, tak we­so­ło! Zo­bacz, Aniu, na­wet mu­chy są w do­brym ho­mo­rze, wi­dzisz, jak się lam krę­cą i tań­cu­ją w słoń­cu. Tyl­ko szko­da, że­śmy nie wzię­ły ogór­ków, pić się chce.

– Szko­da, ale pew­nie znaj­dzie­my coś do pi­cia w Pasz­ni. Sta­ry Ni­ko­dem mie­wa do­sko­na­ły kwas brzo­zo­wy.

– Może się coś znaj­dzie. – Zo­sia wes­tchnę­ła. – Ale wiesz, Aniu, że mi się ja­koś dziw­nie robi, gdy po­my­ślę, że dziś mama przy­je­dzie… i Te­re­nia…

– Prze­cież – za­czę­ła Ania – rada je­steś?

– O, na­tu­ral­nie! Bar­dzo rada. Ale za­wsze… to tak… ja­koś… I co bę­dzie da­lej? Mama przy­jeż­dża z ja­ki­miś pro­jek­ta­mi, bo w li­stach cią­gle o tym pi­sze, jak­by nas chcia­ła na coś przy­go­to­wać. Co to za pro­jek­ty?

Zo­sia za­my­śli­ła się. Kuce szły wol­no, ma­cha­jąc ogo­na­mi i opę­dza­jąc się od much.

– Zda­je mi się – rze­kła Ania – że Te­re­nia już wstę­pu­je do klasz­to­ru, a cio­cia gdzieś z tobą za­miesz­ka.

– Może – od­par­ła Zo­sia i zno­wu za­mil­kły.

Nie­pew­ność ju­tra mą­ci­ła im chwi­lę obec­ną, i wno­si­ła w ich jed­no­staj­ne do­tąd ży­cie ja­kiś za­męt, wa­ha­nie się i nie­smak, ale i cie­ka­wo­ści tro­chę.

– Naj­le­piej w Bia­łym Dwo­rze! – na­resz­cie rze­kła Zo­sia, koń­cząc swe dłu­gie roz­my­śla­nia.

Ale Ania tym­cza­sem my­śla­ła o czym in­nym i tak da­le­ko od­bie­gła my­śla­mi od po­przed­niej roz­mo­wy, że już się po­ła­pać nie mo­gła.

– Co – rze­kła jak zbu­dzo­na ze snu – co naj­le­piej? Zo­sia ro­ze­śmia­ła się.

– Gdzie ty by­łaś? Bu­dzę cię! Po­wiedz, o czym my­śla­łaś, co?

– My­śla­łam… że może… że ona ma ra­cję.

– Kto ma ra­cję? W czym?

– Te­re­nia.

Zo­sia spoj­rza­ła py­ta­ją­co.

– Nie dziw się, ale może le­piej, na­praw­dę i szczę­śli­wiej, wy­rzec się od razu wszyst­kie­go, nie chcieć ni­cze­go dla sie­bie, za­po­mnieć o so­bie, a od­dać się Bogu zu­peł­nie, zu­peł­nie! Po­świę­cić wszyst­ko, a w za­mian mieć spo­kój, szczę­ście i tę bło­gość nie­wy­sło­wio­ną, któ­rej świę­ci do­zna­ją.

Na bla­dą twarz Ani wy­stą­pił ru­mie­niec i oczy jej za­świe­ci­ły, gdy to mó­wi­ła, i wzrok wzno­si­ła przed sie­bie, ku ciem­ne­mu sza­fi­ro­wi nie­ba, prze­bi­ja­ją­ce­mu przez ko­ron­kę li­ści.

– Bo my szu­ka­my szczę­ścia na tym świe­cie, a tu nie ma szczę­ścia, nie ma ra­do­ści! Po cóż mamy się sza­mo­tać i rwać się na próż­no do tego, cze­go nig­dy nie mo­że­my po­siąść. Więc le­piej, le­piej raz so­bie po­wie­dzieć: nic nie chcę, ni­cze­go się nie spo­dzie­wam, ni­cze­go nie cze­kam tu na zie­mi. I nie przy­wią­zy­wać się do ni­cze­go, zro­bić ofia­rę zu­peł­ną i żyć tyl­ko dla tam­te­go świa­ta… i może uto­nąć w mi­ło­ści Bo­żej…

– Ale, Aniu, to le­piej od razu pójść do klasz­to­ru.

– Do klasz­to­ru? Może…

Za­mil­kły zno­wu i my­śla­ły. Ania z ocza­mi zwró­co­ny­mi ku nie­bu, Zo­sia ze spusz­czo­nej gło­wą. Słoń­ce świe­ci­ło zło­ty­mi pla­ma­mi, musz­ki brzę­cza­ły w po­wie­trzu, kuce stą­pa­ły po­wo­li. Pach­nia­ły tra­wy i zio­ła, i so­sno­wa ży­wi­ca – świat się uśmie­chał, owia­ny lip­co­wym ża­rem, tyl­ko one sie­dzia­ły za­my­ślo­ne i po­waż­ne. Sło­wa Ani wy­wo­ła­ły świat inny ja­kiś, za­ziem­ski, nie­zna­ny, wzbu­dzi­ły ja­kiś smu­tek, ja­kąś wiel­ką tę­sk­no­tę, ja­kąś gro­zę.

Tu nic ma szczę­ścia, nie ma ra­do­ści. Tyl­ko tam… Gdzie? Za że­la­zną kra­tą klasz­to­ru, czy w ci­chym gro­bie, czy w kra­inie du­chów – w mi­stycz­nej kra­inie mi­ło­ści nad­ludz­kiej?

I po­mi­mo słoń­ca i upa­łu, ja­kiś po­wiew z owej kra­iny zda­wał się prze­la­ty­wać nad ich gło­wa­mi i ogar­nia­ła je trwo­ga.

Zo­sia za­czę­ła nie­śmia­ło:

– Aniu zło­ta, ja wiem, dla­cze­go ty tak mó­wisz, ale wierz mi… – tu za­wa­ha­ła się chwi­lę – wierz mi, on nie jest wart tego…

Ania spło­nę­ła gwał­tow­nym ru­mień­cem, spu­ści­ła gło­wę i przez chwi­lę mil­cza­ła, a po­tem ci­chut­ko za­czę­ła mó­wić:

– Ja to wiem sama, wiem i wy­rzu­ci­łam go z mo­je­go ser­ca od daw­na. Tak, praw­dę ci mó­wię świę­tą, nie ko­cham go już, ani tro­chę nie ko­cham. Tyl­ko mi go żal! Ach Zo­siu, jaki żal!

Głos jej się za­ła­mał i ser­ce wi­dać moc­niej za­bi­ło, bo po­ło­ży­ła obie ręce na pier­siach.

– Nikt z was nie wie, jaki on jest na­praw­dę, ile w nim skar­bów. co to za ser­ce, co za zdol­no­ści… Jaki by on mógł być, gdy­by…

– Gdy­by nie był próż­ny jak bań­ka my­dla­na, za­ro­zu­mia­ły, gdy­by nie hu­lał, nie tra­cił wszyst­kich zdol­no­ści swo­ich i pie­nię­dzy, i zdro­wia na głup­stwa. Prze­cież, Aniu dro­ga, wszy­scy ko­cha­li­śmy go i chcie­li­śmy wie­rzyć w te jego wiel­kie pla­ny, ale cóż! Wa­riat jest, bla­gier, na­rwa­niec, a te­raz to na­wet go­rzej. Prze­cież ta jego spra­wa z Tom­kiem – to wprost nie­uczci­wość.

– Wiem – szep­nę­ła Ania – wiem i szcze­rze ci po­wia­dam, dziś już go nie ko­cham. Ale po­zo­stał żal… ach, Zo­siu, jaki żal okrop­ny. Więc cóż dziw­ne­go, że szu­kam u Boga ra­tun­ku i dla nie­go, i dla sie­bie. Bo już nikt inny po­ra­to­wać mnie nie może – praw­da? Cóż dziw­ne­go, że po ta­kim za­wo­dzie my­ślę o tym, aby gdzieś się schro­nić, gdzie­bym mo­gła za nie­go się mo­dlić i po­ku­to­wać. Bo na świe­cie nie ma szczę­ścia, ach, nie ma. Same tyl­ko za­wo­dy, i wal­ki, i cier­pie­nia…

Zo­sia obu­rzy­ła się:

– Mój Niucz­ku dro­gi – rze­kła – czy­tasz i czy­tasz ja­kieś świę­te rze­czy i tro­chę za­czy­nasz wa­rio­wać. Prze­cie Pan Bóg wca­le nie jest taki zły i okrut­ny, jak mó­wisz, i na­wet na tym świe­cie daje nam mnó­stwo chwil przy­jem­nych i za cier­pie­nia nie­raz po­tem wy­na­gra­dza szczę­ściem. A ty chcesz wmó­wić i we mnie… i w sie­bie, że w tym ży­ciu są tyl­ko nie­szczę­ścia. No… po­wiedz, czy po­mi­mo tego nie­szczę­sne­go Wa­cia, nie czu­jesz się cza­sa­mi szczę­śli­wa?

I tak pro­szą­co po­pa­trzy­ła na nią, że Ania za­czę­ła się tłu­ma­czyć. Ależ nic, prze­cie nie­szczę­śli­wa nie jest wca­le i tyl­ko Bogu po­win­na dzię­ko­wać za to wszyst­ko, co jej dał. Nie o so­bie tyl­ko mó­wi­ła, ale tak, w ogó­le – czy nie le­piej za­wcza­su wy­rzec się szczę­ścia i tych ludz­kich przy­wią­zań, i tej mi­ło­ści do czło­wie­ka, zro­bić z sie­bie ofia­rę Bogu i żyć na tym świe­cie jak­by na po­pa­sie tyl­ko.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: