- W empik go
Dwór w Haliniszkach - ebook
Dwór w Haliniszkach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 648 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce wzeszło nad jeziorem. Mgły poranne uleciały w górę i rozwiały się. Zapowiadał się prawdziwie letni, skwarny dzień. Parę białych chmurek płynęło jeszcze tu i ówdzie, ale wietrzyk je rozpędzał, biegły więc skryć się za lasami. Czyste i szafirowe niebo objęło wieś litewską, oparło się z jednej strony na sosnowej ścianie lasu, z drugiej na pagórkach zieleniejących w dali i słało jej swe promienie, swą jasność, swe ciepłe podmuchy.
Dwór w Haliniszkach stał biały i jaśniejący w słońcu, oblany wodami jeziora, w których odbjał się razem z zabudowaniami folwarcznymi, starymi drzewami ogrodu, ze strzelającymi wysoko topolami. Życie powoli zaczynało się budzić. Z folwarku wyjechały w pole skrzypiące wozy, parobcy i najemne robotnice wychodzili gromadami gwarząc głośno. Koło obór i stajen uwijać się zaczęli fornale i pastusi. Gruby głos ekonoma dźwięczał donośnie. W domu otworzyły się drzwi od kredensu i wyjrzał stary lokaj, a potem chłopiec z dzbanem wybiegł po wodę. Koło garderoby słychać było krzątaninę, wreszcie sama pani marszałkowa wyszła na swą codzienną gospodarską wędrówkę.
Wyszła i zatrzymała się na ganku. Była mała i bardzo zgarbiona. Ubrana w czarną, kamlotową suknię i w czepeczek tiulowy bez żadnej ozdoby. Spod niego wysuwały się dwa pasma siwych, gładko przyczesanych włosów, które opasywały zmarszczkami poorane czoło i chudą zżółkła twarz o dużym orlim nosie, szarych, poważnych, rozumnych i spokojnych oczach surowo patrzących spod gęstych brwi. Podniosła twarz ku niebu, popatrzyła chwilę w jego gorący szafir, który się nad nią roztaczał, i szepnęła:
– Dziękować Bogu, będzie już ładna pogoda, żyto zwieziemy. – I powoli, stukając laską o stopnie, zaczęła zstępować z ganeczka. – Barometr od wczoraj poszedł w górę – dodała po chwili. Powolnym krokiem skierowała się ku folwarkowi. Niedaleko domu, zaraz za oficyną kuchenną, stały zabudowania gospodarskie: obory, chlewy, ptaszniki, piekarnia, mieszkania ochmistrzyni, dziewek i parobków, ale pani marszałkowa umyślnie wybierała zawsze drogę dłuższą, naokoło klombów. Idąc odmawiała pacierze. I teraz zawróciła ku krzakom jaśminowym i zaczęła półgłosem:
– Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze, Tobie śpiewa żywioł wszelki, bądź pochwalon…
Ale tu pieśń została przerwana. Na dębie, wznoszącym się pośród klombu, zrobiło się wielkie zamieszanie, słychać było łopot skrzydeł i klekot, szum i piski młodych bocianiątek, a z dala ukazał się w powietrzu bocian z rozpostartymi skrzydłami, niosący w dziobie jakąś grubą zdobycz. Pani marszałkowa stanęła i podniosła głowę.
– Ot, już wraca do dzieci. A jakie one już duże! Wkrótce wylecą z gniazda. Najwyraźniej widzę, jest ich czworo, a dziewczynki sprzeczały się, że tylko troje.
Na drzewie przez chwilę trwała kłótnia, odzywały się głosy i szumiały skrzydła, aż wreszcie się uciszyło i staruszka poszła dalej, rozpoczynając na nowo:
– …Tobie śpiewa żywioł wszelki, bądź pochwalon, Boże wielki! A człowiek, który bez miary, obsypany Twymi dary…
Szła teraz obok rabatek kwiatowych, gdzie, skropione rosą poranku, podnosiły główki jaskrawe petunie, lewkonie, groszek pachnący i ciemne bratki, a rezeda bujnie rozsyłała dokoła przenikliwą woń. Gdzieniegdzie wyrastały ciemne krzaki georginii i wznosiły się wysoko cienkie i sztywne malwy, błyszcząc delikatnymi, niby z papieru wykrojonymi, kwiatami.
– …Obsypany Twymi dary, coś go stworzył i ocalił, jakże by Ciebie nie chwalił…
Od kwiatów wionęło słodkim zapachem. Parę pszczół przyleciało z brzęczeniem i usiadło na kielichach. Staruszka zatrzymała się znowu, obie ręce oparła na lasce i przyglądała się jaskrawym barwom kwiatów, ale nie przerywała modlitwy:
– Ledwie oczy przetrzeć zdołam, już do mego Pana wołam, do mego Boga na niebie i szukam Go…
– A pójdziesz! – zawołała nagle, gdy wielka wyżlica, biała w żółte plamy, wyskoczyła z bocznej ścieżki i pędziła prosto przed siebie poszczekując radośnie na widok pani.
– A pójdziesz! – powtórzyła.
Ale Dianka wiedziała bardzo dobrze, że na staruszkę skakać nie można, więc tylko przypadła jej do nóg kręcąc ogonem, skomląc radośnie i ocierając grzbiet o jej czarną suknię.
– …I szukam Go koło siebie. Wielu snem śmierci pomarli, co się wczora spać pokładli…
Westchnienie wyrwało się z piersi staruszki.
Oj, niedługo tu już, niedługo na tym świecie przebywać! Siedemdziesiąt lat to nie żarty. Już i nogi nie służą, i sił z każdym dniem ubywa, i pamięć słabnie. Koniec się zbliża.
– …My się jeszcze obudzili…
Wkrótce przyjdzie taki dzień, że się nie obudzi, że spocznie na wieki na cmentarzu parafialnym, w cieniu kamiennego krzyża, który już tylu bliskich osłania. Bo i czas po temu, oj, czas wielki!
– …My się jeszcze obudzili, byśmy Cię, Boże, chwalili. Amen.
– Niechaj pani obaczy, jakiego szczupaka dal Bóg dziś złapać – odezwał się tuż obok męski głos.
Z przeciwnej strony nadchodził wysoki mężczyzna w długich butach niosąc spory ceberek z wodą. Zdjął czapkę, zaświecił w słońcu łysiną, i mówił dalej:
– Poszedłja dziś skoro świt buczę wytrząsać. W pierwszym – same raki siedzą, w drugi płotek nalazło – paskudztwo! Wziął to, nazad w jezioro wrzucił. A w trzecim – patrzę, cości dużego siedzi. Aż ot – ten szelma był wlazłszy. Ha, zdrowy szczupak!
Pani marszałkowa pochyliła się nad ceberkicm.
– Piękna sztuka! – rzekła. – I w samą porę, toż dziś pani Antoniowa przyjeżdża.
– Aha, wiem. Ja zaraz i pomyślał, że damy jutro na obiad. A czy z niego lepiej marynatę zrobić, czy tak, do jakiego sosu?
– To zobaczymy, pomyślimy, jak dogodzić. Nie wiadomo, jaka tam za granicą moda.
– Pójdęż ja teraz, do lodowni jego zaniosę. A czy u pani klucze? Pani marszałkowa wyjęła z kieszeni wielki pęk kluczy.
– A powiedz, Aleksandrze, niech Werusia wcześnie ogień zapali w kawiarni i niech śmietankę sparzy.
– A dobrze, powiem.
Rozeszli się. Józef pobrzękując kluczami ruszył ku dworowi. Dianka pobiegła za nim. Pani marszałkowa okrążyła kuchenną oficynę i znalazła się na folwarku. Pół wieku już minęło, jak codziennie swój gospodarski spacer odbywała. Przed pięćdziesięciu laty jako piętnastoletnią dziewczynę przywiózł ją tu, do tych samych Haliniszek mąż, oddał jej wielki pęk kluczy i rzekł:
– Anuleczko, królowo moja, w ręce twoje składam moje bogactwa. Rządź, rozkazuj, panią tu jesteś, a my wszyscy twoi słudzy.
I wzięła wtedy klucze w dziecinne jeszcze rączki, i dotąd je dźwiga w zestarzałej dłoni. Panią była w tym domu, ale też – jak to sama często lubiła powtarzać – i sługą wszystkich sług swoich. I nie było człeka w całym ludnym dworze, żeby nie miał do niej spraw i interesów; nie było biedy, nie było frasunku, których by dzielić z nimi nie musiała. Czy kto zachorował, czy były niesnaski w rodzinie, czy piorun chatę spalił lub zaraza bydło wygubiła, czy nie wiedziano, jak dzieckiem pokierować, czy potrzebowano rady lub zasiłku – szło się wprost do pani marszałkowej. Ona zawsze była w domu, zawsze „na służbie”. O każdej porze dnia przyjmowała, wstając od rozpoczętego listu, nie kończąc szklanki herbaty, przerywając rozmowę – wychodziła do przedpokoju i słuchała.
Nikt, choćby najbiedniejszy, nie bywał od jej drzwi odtrącony, nikt nie odchodził od nich bez pomocy lub pociechy. Była surowa, ale sprawiedliwa, a sąd jej uważany był w okolicy za najwyższą instancję, od której już nie śniło się nikomu szukać apelacji. Pierwszy mąż głowę skłaniał przed jej zdaniem:
– Anuleczko, pani moja, co rzekłaś, to święte – mówił. – Salomonem jesteś, jak mi Bóg miły.
Na to jej poważna twarz rozjaśniała się uśmiechem i groziła mu palcem, mówiąc:
– Oj, ty, ty, pochlebco!
Wyszła, mając lat piętnaście, za pięknego Stefana Halickiego, którego wykształcenie, uroda, fortuna, stosunki, a nade wszystko wdzięk w obejściu i dar ujmowania sobie ludzi czyniły pierwszą partią w powiecie. Wyszła z gorącej miłości i oddała mu się całą duszą, dumna, że jest żoną człowieka, który w całym kraju znany był ze swych cnót obywatelskich, z popularności, z gotowości do służby publicznej. Widziała w nim wielkiego człowieka i, szanując tę wielkość, poświęciła się jej pielęgnowaniu.
Mąż jeździł z zebrania na zebranie, a ona siedziała w domu, chowała dzieci, doglądała gospodarstwa, dbała o dobrobyt i powoli brała w swe ręce zarządzanie całym domem. On romantyk, poeta, filozof, rad był pozbyć się nieznośnej troski o byt, wstrętną mu życiową prozę odsunąć daleko od siebie. Więc coraz chętniej powierzał jej gospodarstwo i interesy i mieszać się nie chciał do niczego, oddany innym sprawom. A ona, skrzętna i pracowita, zapobiegliwa i roztropna, silną dłonią dzierżyła swe berło. Fortuna rosła, pieniądze się pomnażały, dostatek i obfitość panowały w Haliniszkach. Dbając o przyszłość synów dokupiła parę pobliskich wiosek, potem otrzymane w spadku poleskie dobra, Olanowicze, ogromne, ale zniszczone doszczętnie, uporządkowała i oczyściła z długów. Nawet wtedy, gdy pan Stefan, obrany marszałkiem, przeniósł się do Wilna i zaczął tam prowadzić dom otwarty, zyskując sobie coraz większą popularność i coraz liczniejsze zastępy przyjaciół, pieniędzy starczało na jego wystawne życie, nigdy nie odczuł materialnych braków.
– Gdyby nie ty, królowo moja – powtarzał nieraz – z torbami bym poszedł, jak mi Bóg miły, z torbami.
Toteż i jej znaczenie rosło i powaga w rodzinie stawała się tak wielka, że nie ustępowała w niczym mężowskiej. Dla synów każde jej słowo było rozkazem i świętością. Rośli w karności, w czci dla rodziców, prowadzeni surową, ale kochającą dłonią. Było ich pięciu: Juliusz, Stefan, Józef, Antoni i Adam, jak pięć klejnotów w koronie. Józef ożenił się i objął w posiadanie odległe Olanowicze. Marszałek z czasem wrócił do rodziny, zestarzały i złamany, szczęśliwy już tylko, że ma kąt własny, z jedynym pragnieniem: spokoju. Wdowa po Antonim, której charakter wiecznie żądny wrażeń narażał często na przykrości całą rodzinę, wyjechała za granicę ze starszą córeczką, zostawiając młodszą Zosię pod opieką dziadków i oddając Adamowi w zarząd mężowski majątek, śliczny Biały Dwór. Adam też pomyślał o ożenku. Wybrał na żonę kobietę młodą i piękną i pokochał ją gorąco. Ale szczęście mu nie dopisało, narzeczona umarła niedługo przed ślubem, a on już na zawsze pozostał samotny. Nie oddalał się odtąd z Haliniszek. Zajął się pilnie gospodarstwem, pomagał matce, zarządzał Białym Dworem, pracował i krzątał się, nie myśląc więcej o własnym szczęściu.
I życie szło naprzód zwykłą koleją. Starzy coraz bardziej chylili się ku mogile, młodzi rośli hartowani przez życie. Rozkwitały uczucia nowe, mężniały serca, dłonie wyciągały się do pracy, umysły zwracały się ku skarbom nauki. Życie, prawie wstrzymane przez chwilę, znowu zaczynało tętnić.
W Haliniszkach, pod opieką babuni, rosły dwie młode gałązki i rozwijały się prześlicznie: Zosia – zdrowa, pełna sił i wesołości – była promieniem słonecznym w rodzinie, i Ania – sierota, którą marszałkowa przygarnęła i wychowała, a która dziś płaciła za doznane dobrodziejstwa miłością, wdzięcznością, poświęceniem. Była córką pięknej Celiny Halickiej, stryjecznej siostry tutejszych Halickich, która w młodości zakochała się w jakimś pięknym oficerze i wbrew woli całej rodziny wyszła za niego. Była to ciemna historia – gdzie, jak i z czego żyli, nikt nie wiedział, dość, że po kilku latach smutnej włóczęgi Celina wróciła do kraju jako wdowa, z malutką córeczką, bez środków do życia i z początkiem suchot. Nie śmiejąc się pokazać rodzinie, osiadła w Warszawie, próbując zarabiać na swe utrzymanie. Ale szczęśliwy traf zrządził, że pan Adam przypadkowo ją spotkał, a widząc, w jakim jest położeniu, zabrał i przywiózł do Haliniszek. Wprawdzie pani marszałkowa skrzywiła się dość ostro na jej widok, bowiem w legalność ślubu Celiny nie wierzyła nigdy, i wszelkie jej życiowe przejścia traktowała zawsze pogardliwie jako skandal rodzinny. Ale teraz Celina była taka zabiedzona, a przy tym tak chora, że trzeba było zapomnieć o wstydzie, jaki przyniosła rodzinie. Została więc. Cicha, blada, złamana, dogorywała w kąciku, aż na koniec zgasła, nie robiąc nikomu kłopotu i poszła odpocząć w rodzinnym grobie po swym burzliwym i gorzkim istnieniu. Nazwiska mężowskiego na kamieniu nagrobnym nie wyryto.
Pozostała po niej sześcioletnia Ania wyglądała tak, jakby też niedługo zamierzała na tym Bożym świecie przebywać. Jej drobna twarzyczka świeciła tylko dziwnym i trochę gorączkowym ogniem olbrzymich, czarnych oczu. Jej zapadłe piersi, drobne rączki, jej krótki oddech, jej nerwowość, wrażliwość, jakaś przedwczesna uczuciowość – to wszystko nie dawało nadziei na przyszłość.
– I co my z nią zrobimy? – spytał pan Adam matki, gdy wieczorem, po pogrzebie Celiny, mała, zmęczona płaczem, zasnęła na jego kolanach.
– A cóż, kochanie moje, wychowamy – odparła pani marszałkowa.
I wychowali. Odtąd obce dziecko, zrazu nieufnie powitane, wcieliło się w ten dom. Zapomniano ojej niepewnym pochodzeniu, o przeszłości. Mała wkrótce też sama o tym zapomniała. Znalazła rodzinę, dom i najczulszą opiekę. Znalazła babunię, u której za parawanem spała w łóżeczku, a która jej czasem robiła sanki z kart albo latawce z długimi ogonami, a wkrótce też brała na kolana i w wielkiej gazecie pokazywała litery. Znalazła stryja, którego miała prawo ciągnąć za wąsy i rozwiązywać mu krawat. Miała swoją Franusię, swojego pieska Amisia na dziedzińcu i wózek mały, a z czasem i ogródek swój dostała, a w nim własne rzodkiewki, ogórki i trochę kwiatów. Wreszcie i siostrę dał jej los, zsyłając do Haliniszek Zosię. I odtąd dziewczynki nie rozstawały się wcale.
Zosia, młodsza o rok od Ani, była wyższa, silniejsza, żywa i ruchliwa jak chłopiec. Ale za to Ania, pilna w naukach, rozmiłowana w czytaniu, imponowała Zosi i rozbudzała w niej ambicję. Z latami zdrowie Ani poprawiło się cokolwiek, tylko ani gwałtownych ruchów, ani zmęczenia, ani silniejszych wrażeń nie mogła znosić bezkarnie.
Bujna młodość Zosi i wdzięczne serce Ani opromieniały stary dom i ogrzewały skołatanych życiem jego mieszkańców. Marszałek nie mógł się obejść bez rannych odwiedzin obu wnuczek, które codziennie musiały go bawić podczas picia kawy. Pan Adam na ich widok rozjaśniał chmurną zwykle twarz. Babunia wodziła wzrokiem pełnym zachwytu za Zosią, a nad Anią kiwała smutno głową, martwiąc się jej złym zdrowiem. Nawet stary służący Grzegorz i panna Borsakówna apteczkowa wstrzymywali się od gderania na panienki. Były one ukochanymi dziećmi całego dworu, młodymi gałązkami, które strzaskany pień zdobiły świeżością i zielenią.
Gdy pani marszałkowa weszła na dziedziniec folwarczny, zbliżyła się jedna z gospodyń i pocałowawszy ją w rękę, mówiła długo o jakimś własnym interesie. Obok zaś stał już stary owczarz, przybyły także z prośbą do pani.
Załatwiwszy się z nimi, poszła dalej. Na folwarku było już spokojnie. Parobcy i robotnicy dawno wyszli w pole, bydło przed świtem wypędzono na pastwisko. Pani marszałkowa zajrzała do kurnika, kazała wypędzić młode indyki i pochwaliła, że się dobrze chowają; weszła do chlewu i wyznaczyła parę sztuk na podkarmienie, spytała o ranny udój i o tę krowę, co to wczorajszego dnia zakulała wracając z pastwiska. A że cielętom niosły właśnie dziewki jadło, więc zaszła do ich zagrody i, oparta na kijku, patrzyła z przyjemnością na ich ładne, białe łebki, zanurzone w korytach, na ich uszy odstające, którymi co chwila potrząsały odpędzając muchy, na tłuste ich ciała, pokryte płową sierścią.
– Jak wylizane – rzekła ochmistrzyni – a strach, jakie żarłoczne, co im nic dać, zawsze mało.
– Dziękować Bogu, tegoroczne udały się – odparła pani i zwróciła się ku wyjściu.
Z piekarni doleciał zapach świeżego chleba, więc zatrzymała się jeszcze i spytała, z jakiej ilości rozczyniono, a ochmistrzyni skorzystała ze sposobności i rozpoczęła długą skargę na pisarza, że niegodną mąkę daje, same plewy, i to nic doważa, a potem łaje sieją, że chleb kiepski, tak że ona z tej przyczyny i zdrowie straciła, i przez to ludzkie gadanie dłużej nie może wytrzymać, ale pani marszałkowa przerwała:
– Daj pokój, Marcinowo, już ja znam twoje skargi. Pisarz daje, co kazano, a ty masz niespokojny charakter.
I zawróciła ku dworowi. Ochmistrzyni została na drodze z rozpoczętym opowiadaniem i otwartymi ustami.
Widząc przechodzącą staruszkę, kilkoro dzieci, które dotąd siedziały na ganku od piekarni, puściło się pędem za nią. Były bose, z rozwianymi lnianymi czuprynami, młodsze w koszulach tylko, a starszych parę w spodenkach i w ojcowskich czapkach. Za nimi szła siedmioletnia może dziewczynka niosąc na ręku duże dziecko i uginając się pod jego ciężarem. Spieszyła się bardzo, aby nie zostać w tyle. Dzieci zabiegły drogę pani i stanęły nieruchomo zbite w gromadę. Nic nie mówiły, tylko oczy ich, błękitne jak niezapominajki, patrzyły pytająco, jakby na coś czekały. Pani musiała dobrze znać te obyczaje, bo stanęła, chwilę także na nie patrzyła, a potem zaczęła szukać czegoś w kieszeni. Powoli wyjmowała z niej po kawałku cukru i podawała dzieciom, a one przytykały brudne buzie do jej ręki i prędko niosły cukier do ust.
– A cóż matka, chodzi już? – spytała dużego, pyzatego chłopaka.
– Jeszcze nie chodzi. Wczoraj z nogą było lepiej, ale dziś znowu haniebnie boli.
– Przyjdź do dworu po południu, to panienka znowu maści przyprawi. Zwróciła się teraz do starszej dziewczynki, dźwigającej dziecko:
– A czemuż to jego nosisz? Czy to on chodzić nie umie?
– Kiedy płacze.
– Popłacze i przestanie. Nie wolno go nosić. No, masz. Czemuż wczoraj nie przyszłaś do panienki?
Dziewczynka spuściła głowę zawstydzona, bo musiała mieć grzech na sumieniu.
– Przyjdźże dzisiaj, taka duża, a jeszcze czytać nie umie! Fe!
Pani marszałkowa ruszyła w swoją stronę, a kilka kroków za nią szły i dzieci. Co dzień tak było i co dzień, po otrzymaniu przysmaku, odprowadzały ją aż pod kuchnię. Dalej, do pałacu, wolno było chodzić tylko w niedzielę na pacierze i to tylko starszym. Koło oficyny zatrzymał marszałkowa nadchodzący pan Adam.
– Dzień dobry mamci – rzekł schylając się do ręki staruszki, a ona pogładziła go po głowie. Był to mężczyzna ogromnego wzrostu i okazałej ttiszy. Miał opaloną twarz i nierówne, twarde wąsiska opuszczone w dół melancholijnie. W ogóle wyraz jego twarzy, pomimo okrągłości i jaskrawej cery, był smutny, frasobliwy, przygnębiony, jakby martwy. Tylko szare oczy, do oczu matki podobne, patrzyły rozumnie.
– Jakże ty, kochanie moje, ze zdrowiem? – spytała matka. Marszałkowa mówiła głośno i wyraźnie, a on ucho przechylał i oczami starał się zgadywać słowa. Słuch miał tępy od dzieciństwa, a teraz, po różnych przejściach, nieszczęściach i chorobach, które przebył, pogorszył się jeszcze i ciężko było z nim rozmawiać. Był to najmłodszy z pięciu synów marszałkostwa i może najukochańszy, chociaż pani marszałkowa nigdy się do tego nie przyznawała. Ale gdy patrzyła na niego, oczy jej wilgotniały z rozrzewnienia, uśmiech ukazywał się na zapadłych ustach i wygładzał zmarszczki. Czasem wzdychała ciężko i głową kiwała nad jego dolą.
– Jakże ty, kochanie moje, ze zdrowiem! – powtórzyła głośniej.
– A nic, mamciu. Dobrze. To głupstwo! Ale ładną pogodę mamy na koniec.
– Chwała Bogu.
– Będziemy mogli żyto zwozić nareszcie.
Chwilę milczeli oboje, patrząc na zalane słońcem podwórze, na dom bielejący w głębi, na zieleń i kwiaty i na błyszczącą taflę jeziora, które leżało tam w dali błękitne i przezrocze.
– Pięknie dziś! – rzekła pani marszałkowa.
– Pięknie, mamciu. Nie ma nic na świecie nad nasze Haliniszki. Uśmiechnęła się do syna i zauważyła:
– A ot, Antoniowej nie w guście. Woli zagranicę. On zasępił się, ściągnął brwi i rzekł krótko:
– Bo głupia.
I znowu stali milcząc obok siebie, a oczy ich z lubością oglądały otaczające przedmioty.
– A wysłałeś konie?
– A jakże, wyszły rankiem. Faeton i bryka.
– Zobaczymy, jakie to te nowe projekty Antoniowej. Może tu osiądzie? Ale on, choć słyszał, tylko ręką machnął lekceważąco, jakby o takich rzeczach i mówić nie było warto, a spostrzegłszy opodal łowczego, ku niemu się zwrócił. Pani marszałkowa też skierowała się w swoją stronę, ku lodowni, spiżarni i apteczce, gdzie Aleksander z rondlami czekał na wydanie obiadu, a rudy Żydek na opłacenie mięsa, i gdzie ten i ów zaczął krążyć z różnymi interesami. Jeden przyszedł po pieniądze na pensję, drugiemu wypadło dać lekarstwo, ten przyniósł jaja i kurczęta do sprzedania, tamten prosił o przyjęcie dziewczynki na służbę, leśniczy przyniósł parę sztuk zwierzyny, a prosił o sok dla chorej żony, ekonomowa z drugiego folwarku przysyłała ogórki, a ekonom skarżył się na pachciarza; ogrodnikowa przychodziła pytać, ile truskawek zebrać na konfitury, a przy tym donosiła, że chłopaki ze wsi plądrowali w nocy po ogrodzie, wkradłszy się przez dziurę w płocie. Nagle przybiegł chłopak kredensowy z oznajmieniem, że Marcela kuchenna wylała sobie na nogę cały garnek gorącego mleka, a teraz jęczy i krzyczy wniebogłosy.
Pani marszałkowa od jednego do drugiego szła spokojnie, miarowym krokiem. Tu weszła do garderoby i wydała jakiś rozkaz, tu wróciła do biurka i zapisała coś do księgi, z apteczki coś wydała, tego wysłuchała, tamtemu zrobiła wymówkę, temu wypłaciła należność. To się schyliła do szafki z lekarstwami, to wyciągnęła z szuflady rejestry gospodarskie, obrachowała coś, uporządkowała to i owo. I jak czółenko w krosnach, tak krążyła tam i na powrót, od swego gabinetu do przedpokoju, od garderoby do spiżarki, nie spiesząc się ani niecierpliwiąc, zawsze ta sama, spokojna i drugim na usługi oddana.
I tak było co dzień, przez długie lata.III
Panienki wyjechały wkrótce po śniadaniu. W taki upał nie można było zbytnio pędzić kuców, a należało w porę wrócić na obiad, babunia bowiem nic cierpiała spóźniania się.
Tak zwana kałamaszka był to wygodny wózek resorowy, umyślnie sporządzony przez pana Adama, aby Ania mogła, nie męcząc się, używać przejażdżek. Kuce spokojne były jak baranki, tak że nie mogło być mowy o żadnym niebezpieczeństwie. Zresztą Zosia nie takimi kucami powoziła, od dzieciństwa miała pasję do koni, a że była na przyjacielskiej stopie ze wszystkimi stangretami, więc nieraz już na koźle od faetonu siadywała i powoziła całą czwórką. A do konnej jazdy też się jej serce rwało. Ale o tym i wspominać nie warto przed babunią, która powiada, że kobieta na koniu tak wygląda, jak pies na płocie. Dosiadała, co prawda, czasem konia i hasała, siedząc choćby na męskim siodle, ale to było pół przyjemności. No, ale z babunią nie było rady.
Panienki jechały słoneczną drogą przez dworskie pola, gdzie po jednej stronie dojrzewał jęczmień wąsaty, a po drugiej żyto zżęte stało w snopach. Właśnie korzystając z ładnej pogody składano je na wozy i zwożono do gumien, więc ruch panował wielki – na żółtym ściernisku jaśniały spódnice perkalowe i białe koszule, skrzypiały wozy, krzyczeli stojący na nich parobcy, konie skubały wyrastającą spośród słomy trawę, ekonom podjeżdżał to tu, to tam na swojej siwej szkapie, popędzając i strofując, a ponad tym wszystkim płynęła przez pola pieśń smętna, przeciągła.
Gdy panienki przejeżdżały obok pracującej gromady, wychylały się i wołały do ludzi: „Boże dopomóż!” A oni podnosili czapki, kobiety kiwały głowami okręconymi w chustki i odpowiadali: „Bóg zapłać!”, i stali przez chwilę, patrząc za oddalającym się wózkiem, i znowu spocone karki pochylały się ku ziemi, a ręce czarne i zgrubiałe zagłębiały się między snopy. Gdzieś wysoko na niebie świergotały skowronki.
Za polami haliniskimi był lasek, gdzie wśród białawych pni i zieloności brzóz czerniały z rzadka sosny. Ziemia była pokryta wrzosem, a gdzieniegdzie strzelały w górę ku słońcu białe, anemiczne rumianki, i delikatne dzwonki liliowe. Dzikie krzaki malin rozrzucały wysoko swe girlandy, a słońce przyćmione przesiewało przez gałęzie jakby deszcz złoty, mieniący się i ruchomy. Panował tam cień i chłód.
Więc Zosia zwolniła kucom biegu, a sama opuściła lejce na kolana i wyciągnęła się.
– Ach, dobrze na świecie! – rzekła. – Taki śliczny dzień, tak ładnie, tak wesoło! Zobacz, Aniu, nawet muchy są w dobrym homorze, widzisz, jak się lam kręcą i tańcują w słońcu. Tylko szkoda, żeśmy nie wzięły ogórków, pić się chce.
– Szkoda, ale pewnie znajdziemy coś do picia w Paszni. Stary Nikodem miewa doskonały kwas brzozowy.
– Może się coś znajdzie. – Zosia westchnęła. – Ale wiesz, Aniu, że mi się jakoś dziwnie robi, gdy pomyślę, że dziś mama przyjedzie… i Terenia…
– Przecież – zaczęła Ania – rada jesteś?
– O, naturalnie! Bardzo rada. Ale zawsze… to tak… jakoś… I co będzie dalej? Mama przyjeżdża z jakimiś projektami, bo w listach ciągle o tym pisze, jakby nas chciała na coś przygotować. Co to za projekty?
Zosia zamyśliła się. Kuce szły wolno, machając ogonami i opędzając się od much.
– Zdaje mi się – rzekła Ania – że Terenia już wstępuje do klasztoru, a ciocia gdzieś z tobą zamieszka.
– Może – odparła Zosia i znowu zamilkły.
Niepewność jutra mąciła im chwilę obecną, i wnosiła w ich jednostajne dotąd życie jakiś zamęt, wahanie się i niesmak, ale i ciekawości trochę.
– Najlepiej w Białym Dworze! – nareszcie rzekła Zosia, kończąc swe długie rozmyślania.
Ale Ania tymczasem myślała o czym innym i tak daleko odbiegła myślami od poprzedniej rozmowy, że już się połapać nie mogła.
– Co – rzekła jak zbudzona ze snu – co najlepiej? Zosia roześmiała się.
– Gdzie ty byłaś? Budzę cię! Powiedz, o czym myślałaś, co?
– Myślałam… że może… że ona ma rację.
– Kto ma rację? W czym?
– Terenia.
Zosia spojrzała pytająco.
– Nie dziw się, ale może lepiej, naprawdę i szczęśliwiej, wyrzec się od razu wszystkiego, nie chcieć niczego dla siebie, zapomnieć o sobie, a oddać się Bogu zupełnie, zupełnie! Poświęcić wszystko, a w zamian mieć spokój, szczęście i tę błogość niewysłowioną, której święci doznają.
Na bladą twarz Ani wystąpił rumieniec i oczy jej zaświeciły, gdy to mówiła, i wzrok wznosiła przed siebie, ku ciemnemu szafirowi nieba, przebijającemu przez koronkę liści.
– Bo my szukamy szczęścia na tym świecie, a tu nie ma szczęścia, nie ma radości! Po cóż mamy się szamotać i rwać się na próżno do tego, czego nigdy nie możemy posiąść. Więc lepiej, lepiej raz sobie powiedzieć: nic nie chcę, niczego się nie spodziewam, niczego nie czekam tu na ziemi. I nie przywiązywać się do niczego, zrobić ofiarę zupełną i żyć tylko dla tamtego świata… i może utonąć w miłości Bożej…
– Ale, Aniu, to lepiej od razu pójść do klasztoru.
– Do klasztoru? Może…
Zamilkły znowu i myślały. Ania z oczami zwróconymi ku niebu, Zosia ze spuszczonej głową. Słońce świeciło złotymi plamami, muszki brzęczały w powietrzu, kuce stąpały powoli. Pachniały trawy i zioła, i sosnowa żywica – świat się uśmiechał, owiany lipcowym żarem, tylko one siedziały zamyślone i poważne. Słowa Ani wywołały świat inny jakiś, zaziemski, nieznany, wzbudziły jakiś smutek, jakąś wielką tęsknotę, jakąś grozę.
Tu nic ma szczęścia, nie ma radości. Tylko tam… Gdzie? Za żelazną kratą klasztoru, czy w cichym grobie, czy w krainie duchów – w mistycznej krainie miłości nadludzkiej?
I pomimo słońca i upału, jakiś powiew z owej krainy zdawał się przelatywać nad ich głowami i ogarniała je trwoga.
Zosia zaczęła nieśmiało:
– Aniu złota, ja wiem, dlaczego ty tak mówisz, ale wierz mi… – tu zawahała się chwilę – wierz mi, on nie jest wart tego…
Ania spłonęła gwałtownym rumieńcem, spuściła głowę i przez chwilę milczała, a potem cichutko zaczęła mówić:
– Ja to wiem sama, wiem i wyrzuciłam go z mojego serca od dawna. Tak, prawdę ci mówię świętą, nie kocham go już, ani trochę nie kocham. Tylko mi go żal! Ach Zosiu, jaki żal!
Głos jej się załamał i serce widać mocniej zabiło, bo położyła obie ręce na piersiach.
– Nikt z was nie wie, jaki on jest naprawdę, ile w nim skarbów. co to za serce, co za zdolności… Jaki by on mógł być, gdyby…
– Gdyby nie był próżny jak bańka mydlana, zarozumiały, gdyby nie hulał, nie tracił wszystkich zdolności swoich i pieniędzy, i zdrowia na głupstwa. Przecież, Aniu droga, wszyscy kochaliśmy go i chcieliśmy wierzyć w te jego wielkie plany, ale cóż! Wariat jest, blagier, narwaniec, a teraz to nawet gorzej. Przecież ta jego sprawa z Tomkiem – to wprost nieuczciwość.
– Wiem – szepnęła Ania – wiem i szczerze ci powiadam, dziś już go nie kocham. Ale pozostał żal… ach, Zosiu, jaki żal okropny. Więc cóż dziwnego, że szukam u Boga ratunku i dla niego, i dla siebie. Bo już nikt inny poratować mnie nie może – prawda? Cóż dziwnego, że po takim zawodzie myślę o tym, aby gdzieś się schronić, gdziebym mogła za niego się modlić i pokutować. Bo na świecie nie ma szczęścia, ach, nie ma. Same tylko zawody, i walki, i cierpienia…
Zosia oburzyła się:
– Mój Niuczku drogi – rzekła – czytasz i czytasz jakieś święte rzeczy i trochę zaczynasz wariować. Przecie Pan Bóg wcale nie jest taki zły i okrutny, jak mówisz, i nawet na tym świecie daje nam mnóstwo chwil przyjemnych i za cierpienia nieraz potem wynagradza szczęściem. A ty chcesz wmówić i we mnie… i w siebie, że w tym życiu są tylko nieszczęścia. No… powiedz, czy pomimo tego nieszczęsnego Wacia, nie czujesz się czasami szczęśliwa?
I tak prosząco popatrzyła na nią, że Ania zaczęła się tłumaczyć. Ależ nic, przecie nieszczęśliwa nie jest wcale i tylko Bogu powinna dziękować za to wszystko, co jej dał. Nie o sobie tylko mówiła, ale tak, w ogóle – czy nie lepiej zawczasu wyrzec się szczęścia i tych ludzkich przywiązań, i tej miłości do człowieka, zrobić z siebie ofiarę Bogu i żyć na tym świecie jakby na popasie tylko.