- W empik go
Dworek pod Malwami 1 - Pan Michał - ebook
Dworek pod Malwami 1 - Pan Michał - ebook
Pierwszy tom wzruszającej opowieści o wielopokoleniowej rodzinie Kalinowskich z Podlasia. Z początkiem XX wieku życie mieszkańców Kalinówki pod wpływem wydarzeń historycznych zmieni się w sposób, którego nie byli w stanie przewidzieć. W tomie otwierającym sagę poznajemy sylwetki głównych bohaterów i ich wzajemne relacje. Choć Michał Kalinowski oficjalnie włada dworkiem pod malwami, to rzeczywiste decyzje podejmuje jego matka Katarzyna – owdowiała seniorka rodu. Od lat kieruje życiem syna, który po śmierci żony został sam z dwójką dorastających synów. Może to już czas, by ułożył sobie życie na nowo? Czy pozwoli, by i tę decyzję podjęła za niego matka?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-0200-9 |
Rozmiar pliku: | 256 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sierpień 1909
Gaszono już gazowe latarnie na ulicach, gdy Michał Kalinowski opuszczał mieszkanie kochanki. Na ustach czuł jeszcze smak jej pocałunków, w głowie przyjemnie szumiał alkohol.
Na rogu ulicy Kościelnej i Niemieckiej dwaj młodzi mężczyźni zastąpili mu drogę. Kaszkiety mieli nasunięte nisko na czoła, w rękach sprężynowe noże.
– Wspomóż rodaków – poprosili.
Sierpniowy ranek w Białymstoku był wilgotny i chłodny, blade światło dnia dopiero nadchodziło nad budynki. Ulice były puste i ciche, kroki i słowa głucho odbijały się od ciemnych ścian kamienic i zamkniętych drewnianych żaluzji sklepów. Daleko na skraju rynku stała samotna dorożka, zesztywniały od długotrwałego czekania woźnica drzemał na koźle.
Michał Kalinowski bezradnie rozłożył ramiona.
– Nic nie mam – odpowiedział. – Wszystko wydałem na kobietę. Poproście kogoś innego.
Popatrzyli po sobie. Stali od strony ulicy, on miał za sobą wysoki mur otaczający kościół Wniebowzięcia. Nie mógł uciekać.
– Wszystko? – zapytał jeden. – A zegarek? Albo laska?
Łańcuszek od zegarka wystawał z kieszonki kamizelki. Laska miała srebrną gałkę, przedstawiającą myśliwskiego psa z długimi uszami.
– I buty ma nowe – zauważył drugi.
Kalinowski na próżno rozejrzał się w poszukiwaniu pomocy. Ulice były zupełnie bezludne, bramy domów zamknięte, światła w oknach jeszcze niezapalone. Jedynie od przeciwnej strony, z dużej kamienicy gdzie mieściła się piekarnia Kamińskiego, dochodziło nieco światła. Tam już zapewne pracowano.
– Zostawcie mnie – zaproponował zatrzymany. – Albo pożałujecie.
Zaśmiali się, zakołysali nożami trzymanymi w rękach, nonszalancko, z pewnością siebie.
– Dość gadania! – powiedział jeden. – Dawaj portfel!
– I zegarek! – przypomniał drugi.
Michał Kalinowski podniósł laskę.
– To ostatnie ostrzeżenie – uprzedził.
Rozbawił ich. On, elegancki pan w średnim wieku, ze skroniami naznaczonymi siwizną. Oni młodzi, agresywni, pełni siły, pewni swoich doświadczeń w bójkach i awanturach.
– Panie starszy – powiedział jeden. – Tracimy czas.
Wyciągnął rękę i złapał za połę marynarki. Ale nie zdążył szarpnąć. Pan Michał uderzył kantem dłoni, by się uwolnić. Człowiek syknął z bólu, jego twarz poszarzała ze złości.
– Och, ty dziadu! – wrzasnął i wymierzył cios, kierując ostrze noża w pierś.
Kalinowski zareagował szybciej, niż się mogli spodziewać. Odchylił się w bok, zablokował atak przedramieniem. I sam uderzył. Wierzchem prawej dłoni, w której nadal trzymał laskę, palnął wprost w usta nieznajomego.
Drugi z napastników też nie czekał. Jego nóż zatoczył łuk i już już powinien wbić się w lewy bok Kalinowskiego. Ale i on nie zdążył. Koniec laski kolnął go w czoło, ponownie mignął przed oczami i szturchnął w szyję.
W kilka sekund zrozumieli, że nie tak łatwo sobie poradzą z kimś, kogo wzięli za łatwą do upolowania ofiarę. Dali się zwieść jej wyglądowi. Skoczyli obaj równocześnie, nożami wyciągniętymi daleko do przodu tnąc najszerzej jak mogli sięgnąć.
– Koniec z tobą! – chrypieli przez zaciśnięte zęby. – Jesteś trup!
Mężczyzna zasłonił się laską. Pierwszy cios noża zahaczył o rękaw marynarki, prześliznął się po nim bez szwanku, drugie ostrze chybiło o kilka cali. Kalinowski znalazł się nagle za nimi. Kopnął w zgięcie kolana, poprawił pięścią. Napastnik z lewej strony gwałtownie zgiął się, walnął czołem wprost w mur. Ten z prawej, choć nie mniej zaskoczony, ponawiał cios za ciosem, wściekle, bezładnie, na oślep.
Ostry świst policyjnego gwizdka przebił nagle poranną ciszę, odbił się głośnym echem od budynków, a zaraz potem dał się słyszeć tupot podkutych butów. Od strony Hotelu Niemieckiego ktoś biegł i wzywał pomocy. Najpierw jeden, potem kolejny, i następny.
Drugi z napastników fechtował tymczasem rozpaczliwie. Jeszcze trzymał nóż w garści, ale to nie był atak, a jedynie obrona. Ręka z trudem trzymała broń, ciosy cienkiej, ale niezwykle twardej laski trafiały raz po raz w nadgarstek, w kostki palców, w przedramię. Gdy na małą tylko chwilę opuścił rękę, dostał w twarz drugą stroną laski, metalową, srebrną rączką, co miała kształt psiej głowy. Złamany nos zachrzęścił, ból rozsadził czaszkę.
Żandarmi dopadli ich obu pod murem. Leżeli bez siły, bezładnie, zakrwawieni, posiniaczeni, obolali, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.
– Taki dziadek! – jęknął jeden, gdy zakładano mu kajdanki.
Był oszołomiony od ciosów, ale jeszcze więcej ze zdumienia.
– Jak to możliwe, żeby taki dziadek...
Drugi z leżących stracił przytomność. Trzeba było wezwać dorożkę, aby go odwieźć do cyrkułu. Żandarm przypiął do pojazdu pierwszego z zatrzymanych i kazał mu iść do aresztu piechotą.
– Następnym razem zastanów się, na kogo napadasz – poradził. – Nie wiesz, kogo chciałeś obrabować? Dziadek? Przecież to Michał Kalinowski, durniu! Znany sportsmen i najlepszy strzelec. Dziękuj Bogu, że ci nie odstrzelił głupiego łba!KALINOWSCY Z KALINÓWKI
W poniedziałki państwo Kalinowscy jeździli do Zabłudowa. Z samego rana starszy parobek Szczepan Sienkiewicz zaprzęgał dwa siwe konie do dużej bryczki. Kiedy były gotowe, a siedzenie wymoszczone dodatkowymi poduszkami, drzwi dworu otwierały się i wychodziła pani Katarzyna. W czarnej sukni, w czarnym kapeluszu, z czarną laską w dłoni. Niosła czarną torbę, skórzaną, z okuciami, z którą nigdy się nie rozstawała. Za starszą panią wybiegał z domu jej syn, pomagał zająć miejsce, otulał nogi kocem.
Matka pana Michała, niewysoka, sucha, pomarszczona, zdawała się być istotą kruchą, w rzeczywistości jednak – mocna, wytrwała i odporna – od dziesiątków lat silną ręką trzymała dwór i rodzinę. Ubierała się wyłącznie na czarno, siwe włosy nosiła spięte na czubku głowy, by dodać sobie wzrostu, miała donośny głos i nie znosiła żadnego sprzeciwu. Wcześnie została wdową, sama nauczyła się zarządzać gospodarstwem i prowadziła je także wtedy, gdy jej jedyny syn dorósł i ożenił się. Michał miał już własne dzieci, potem został wdowcem, a w Kalinówce nadal zdanie pani Katarzyny liczyło się przede wszystkim. Nie było niczego, co Michał Kalinowski zrobiłby wbrew woli matki albo wbrew jej przyzwoleniu – wszyscy to wiedzieli.
W Zabłudowie, około godziny dziewiątej, witał ich w drzwiach gospody przy rynku Żyd Josek, kłaniając się i zapewniając, że wszystko jest przygotowane jak zwykle.
W poniedziałki matka pana Michała załatwiała sprawunki, jej syn interesy, ani na chwilę nie spuszczany z oka. Przebywali w gospodzie zwykle do popołudnia, tu przyjmowali interesantów, załatwiali targi, opijali transakcje, omawiali sprawy na przyszłe tygodnie i miesiące. Każdy mieszkaniec powiatu wiedział, że jeśli kto ma jaką sprawę do dziedzica Kalinówki, powinien jechać w poniedziałek do gospody Joska i przede wszystkim pokłonić się jego matce. Jej zgoda była niezbędna.
Kalinowscy regularnie bywali w Zabłudowie także w niedziele i święta, ale takie dni nie były przeznaczone na interesy i każdy wiedział, że w niedzielę nie ma nawet co zaczynać rozmowy, bo u pana Michała, ani tym bardziej u jego matki, niczego nie wskóra.
W kościele pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła mieli Kalinowscy swoją ławkę po prawej stronie ołtarza, poczerniałą ze starości, z pulpitem wyślizganym od dotknięć skórzanych i jedwabnych rękawiczek.
Nie opuszczali świąt, a ksiądz proboszcz Miodyński często właśnie do Kalinówki jeździł na świąteczne obiady. Podczas nabożeństwa wnukowie pani Kalinowskiej mieli zakaz rozglądania się po świątyni i musieli trzymać głowy nisko, żeby wszystkim dawać dobry przykład. A po powrocie do domu byli przesłuchiwani z kazania. Proboszcz miał silny głos, czasem go jeszcze podnosił i grzmiał z ambony na grzeszne zachowania parafian tak dobitnie, że ciarki chodziły po grzbiecie.
– Przeważnie wielkie grzechy – mówił ksiądz Miodyński. – Skąpstwo okropne, złe słowa, jeszcze przeważnie gorsze zachowanie. Żadnych przeważnie myśli o Panu Bogu. Chodzi taki po polu jak jaki wół, chodzi przeważnie i ryczy. Piosenki ryczy, głupie, świeckie. A przecież przeważnie kościelne pieśni powinien śpiewać, skoro chce, aby dobry przeważnie Pan Bóg pomagał mu w robocie, by ziemia przeważnie przynosiła złote plony. Przeważnie grzech i zaniedbania! I wy chcecie, wyrodne owieczki Pańskie, dostąpić łaski i przeważnie zbawienia? Nie ma mowy! Nie ma mowy, powiadam, jeśli nie zastanowicie się nad swoim postępowaniem i przeważnie nie poprawicie się w sercu swoim! Nic innego nie pomoże!
Po nabożeństwie mało kto odważył się wyjść z kościoła przed Kalinowskimi, chyba że jakiś przyjezdny. Pan Michał towarzyszył matce do drzwi, dopiero za nimi tłoczyli się pozostali wierni. Kalinowski kłaniał się sąsiadom, odpowiadał na pozdrowienia i ukłony, w końcu zajmował miejsce w bryczce obok pani Katarzyny i odjeżdżali.
Czasem zostawał chwilę pod lipami na placyku przy kościele, rozmawiał z sąsiadami, zapraszał do swojego domu albo pozwalał się zaprosić w odwiedziny. O tym, do kogo można pojechać, a do kogo nie wypada, kogo można zaprosić, a kogo nie należy, decydowała matka pana Michała. On bez dyskusji przyjmował jej postanowienia. Bywać zaś w Kalinówce oznaczało dla całej okolicy zaszczyt i przyjemność, o jakiej można było potem szeroko opowiadać. Ci, którzy mogli przybywać tam bez uprzedzenia, należeli do bardzo wąskiego grona. Ksiądz proboszcz Miodyński, rejent Apolonowicz, emerytowany podpułkownik Horoszko z Charkowskiego Pułku Huzarów, czasem pan Nowacki z Topolan albo Jan Strumiłło, profesor białostockiego gimnazjum.
Także w gospodzie Joska Kalinowscy zajmowali zawsze to samo miejsce, w kącie, gdzie siadali za stołem, twarzami do okna.
– Dobre wiadomości, wielmożny pan Kalinowski! – Josek przynosił na drewnianej tacy butelkę mocnej wódki i małe kieliszki.
Wysoki i chudy, potrafił bardzo nisko się ukłonić. Kłaniał się matce pana Michała, ale mówił do niego samego.
– Jest tu kupiec, co ma interes na ten drzewo. I drugi, od mąki. Zdanie Joska nic nie znaczy przy mądrosci pan Kalinowski, ale Josek radzi zrobić interes na ten drzewo.
Znał wszystkich kupców w powiecie, jego rady zwykle brano pod uwagę. Kontrahenci podchodzili do stołu, wymieniano ostatnie ustalenia w sprawie wcześniej omówionych interesów. Ale dopiero po akceptującym skinięciu starszej pani wypijano za transakcję, pieczętując ją uściskiem dłoni. Tylko niekiedy zapisywano ją w formie umowy, zabezpieczano wekslami albo poręczeniem świadków.
– Słowo pan Kalinowski droższe od pieniędzy – zapewniał kupiec, dostąpiwszy łaski uścisku dłoni dziedzica.
Opinii tej nikt nie ośmieliłby się zakwestionować. Pan Michał, a już zwłaszcza jego matka, nigdy nie uczynili czegoś niespodziewanego. Ona dbała o całość majątku oraz o to, by syn nie przetracił więcej, niż mu wyznaczyła na dany miesiąc. On nie pił za wiele, w karty przegrywał rozsądnie, nie czynił niepotrzebnych zakupów. Opanowany i spokojny, cieszył się opinią rzetelnego człowieka, otoczonego powszechnym szacunkiem. Choć nawet w drobnych sprawach kierował się przede wszystkim zdaniem matki, nie traktowano jego postawy jako uległości, widziano w niej raczej przejaw synowskiej miłości.
Michał Kalinowski liczył teraz lat czterdzieści i cieszył się sławą dobrego gospodarza i znakomitego myśliwego. Średni wiek nie był mu przeszkodą w uczestnictwie w zawodach jeździeckich, w których wygrywał ze znacznie młodszymi. Jako mężczyzna o regularnych rysach twarzy, gęstych włosach ledwo zaznaczonych siwizną, czarującym uśmiechu i niskim, głębokim głosie, miał też wielkie powodzenie u kobiet. O jego miłosnych podbojach opowiadano w swoim czasie z podziwem i zazdrością. W strojach wybierał wygodę i praktyczność, przekładając ubrania w typie sportowym, a do mody odnosił się nonszalancko.
Kalinówka nie była wielkim majątkiem. Liczyła nieco ponad sto osiemdziesiąt dziesięcin ziemi ornej i łąk oraz kawał lasu, ale – zarządzana sprawnie i nowocześnie – przynosiła przyzwoity dochód, szacowany na kilka tysięcy rubli rocznie. Wśród okolicznej drobnej szlachty zagrodowej i miejscowych zasobnych chłopów – gospodarzy, pan Michał mógł uchodzić za wielkiego bogacza, choć daleko mu było do właścicieli takich folwarków jak Tylwickie czy Topolany. Pan Kalinowski planował przekazać wkrótce ziemię tylko jednemu z prawie już dorosłych synów. Tak rzecz widziała pani Katarzyna, nie dopuszczająca myśli o podziale majątku, choć na razie nie rozstrzygnęła, któremu z wnuków ma przypaść dziedzictwo.
Bardziej do tej roli wydawał się sposobny osiemnastoletni Ignaś.
– Ma zamiłowanie do ziemi – mówiła starsza pani. – To najważniejsze, jeśli chcemy, aby majątek nie przeszedł w obce ręce.
Ignasiowi Kalinowskiemu już od dziecka najwięcej radości sprawiały wakacje i wszystkie te dni, kiedy mógł pracować w polu. Gospodarstwo nie miało przed nim tajemnic, nie bał się żadnej roboty, wszystkim się ciekawił, wszystkiego doglądał.
Nie cieszył się jednak dobrym zdrowiem. Męczył się szybko, łatwo przeziębiał, czasem nawet popadał w omdlenie. Lekarz z Białegostoku, zaprzyjaźniony z rodziną Kalinowskich, tłumaczył to ogólną słabością organizmu.
– Niewiele tu można zrobić. To wrodzona słabość płuc, pewnie po dziadku. Powinien mieszkać na wsi. Miejskie powietrze mu nie służy, potrzebuje otwartej przestrzeni.
Michał Kalinowski zabrał syna ze szkoły przed ukończeniem przez niego czwartej klasy gimnazjum. Planował, że potrzyma chłopaka na wsi rok czy dwa, odchucha, a potem może dzieciak powróci do szkolnej ławki. Minęło jednak kilka lat, Ignaś znacząco nie wydobrzał, a i do dalszej nauki nie zdradzał ochoty. Sprawdzał się natomiast bardzo dobrze jako pomocnik, a z czasem i zastępca ojca w większości spraw gospodarskich. Drobny i chudy, zapadał często na zdrowiu, zaś późną jesień i wczesną wiosnę zwykle spędzał w łóżku, obstawiony lekarstwami. Ale i wtedy nie zapominał o swoich obowiązkach: czytał „Gazetę Rolniczą”, planował zasiewy, budowę nowej owczarni, oczyszczenie zarośniętych stawów.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.