- W empik go
Dworek pod Malwami 14 - Automobil - ebook
Dworek pod Malwami 14 - Automobil - ebook
Nastroje w Kalinówce polepszają się na wieść o rychłym przyjeździe Witii. Kuchnia planuje wielkie przyjęcie z piętrowym tortem i wszyscy szykują się na powitanie dawno niewidzianego chłopca. Adwokat Harasimowicz zjawia się o umówionej godzinie na dworcu, by odebrać Witię, ale nikogo nie zastaje. Mimo ustaleń z Meierbacherem chłopak nie dociera. Czy to możliwe, by stało się coś po drodze? Prawda okaże się szokująca i jeszcze raz zamąci w sprawie przejęcia opieki nad Witią. Czy w końcu uda mu się bezpiecznie wrócić do Kalinowskich i dworku pod malwami?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-0187-3 |
Rozmiar pliku: | 386 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zapowiedź pana Michała, że lada dzień należy się spodziewać powrotu Witii Sidorowicza, wywołała w Kalinówce wielkie poruszenie.
Nowinę powitano z niedowierzaniem i westchnieniem ulgi. Natychmiast rozpoczęto też przygotowania do odpowiedniego przyjęcia chłopca. Nikt nie pamiętał, co wyprawiał piekielny Witia, w czasie przymusowej nieobecności wyrósł na dziecko dobrze ułożone. Przyszykowano jego pokój, wywietrzono pomieszczenie i umyto podłogę, założono nową pościel, kucharka zaczęła planować smakołyki, jakie należało przygotować.
– Pewnie będzie wygłodzony jak wilk – Serafina była przekonana, że tylko ona potrafi sprostać apetytom chłopca. – Ta jego ciotka wyglądała mi na taką, co głodziła chłopaka.
Wezwała zaraz dziewczynę podkuchenną i oświadczyła jej, że na powitanie Witii zaplanowany jest piętrowy tort.
– Tort? – zrobiła wielkie oczy podkuchenna Malwina, znana z tego, że lubiła słodycze i współzawodniczyła z Witią w podbieraniu konfitur. – Piętrowy?
– A jakże! – Serafina miała już opracowane szczegóły. – Masa z ciemnego ciasta, krem zrobimy owocowy, cytrynowy i czekoladowy. Potrzeba też pół funta orzechów, zajmiesz się zaraz łuskaniem. Tylko nie podjadaj, bo wszystko zważę dokładnie!
Dziewczyna kiwała głową. Wiadomo, że państwo nigdy nie zjadają wszystkiego do ostatniego okruszka, zawsze coś zostaje. Nigdy nie brakuje chętnych do zjedzenia pozostawionych porcji, a im ciasto większe, tym więcej może zostać dla służby.
– To chyba trzeba zrobić bardzo duży – podpowiedziała nieśmiało. – Wiadomo, że Witia ma straszny apetyt, a teraz, jak tak dawno nie kosztował tortów Finy, będzie miał apetyt za dwóch.
Zatoczyła dłońmi odpowiednio wielki krąg:
– O, taki co najmniej – oznajmiła.
Serafina westchnęła ciężko.
– Co za tłumok! – mruknęła pod adresem podkuchennej. – Tępa jak tłuczek do kartofli! Przecież wyraźnie mówię, że tort piętrowy będzie.
– Rozumiem – nieśmiało potwierdziła Malwina. – Chciałam tylko, żeby duży był...
Zanim kucharka zdzieliła pomocnicę ścierką przez plecy, jak to miała we zwyczaju, do kuchni weszła pani Katarzyna. Jej mina wyrażała niezadowolenie.
– Co Fina dzisiaj z obiadem wyprawia? – spytała surowo. – Nogi indyczki całkiem niedopieczone w środku! Mówiłam przecież, żeby przed pieczeniem podgotować trochę. Pan Michał ledwo spróbował!
– A bo mi od tych wiadomości wszystko z rąk leci! – broniła się kucharka. – A jeszcze ta głupia Malwina! Ona nie wie, co to jest tort trzypiętrowy! Jakby nigdy piętra nie widziała!
Pani Katarzyna niespodziewanie wzięła podkuchenną w obronę.
– A gdzie miała widzieć? – spytała retorycznie, po czym wróciła do tematu, jaki ją sprowadził do kuchni: – Niech chociaż dobry deser Fina poda, bo wszyscy głodni od stołu wstaną.
Serafina przyjęła dumna postawę.
– Głodni? – powtórzyła z urazą. – To się na mojej kuchni nigdy nie zdarzyło! Już podajemy, starsza pani może być spokojna. Kisiel ze słodką śmietaną i owocami, posypany rodzynkami. I wafle czekoladowe. Malwina, chodźże tu! Bierz się do roboty, dziewczyno!
* * *
Witia Sidorowicz nie przyjechał w sobotę, jak to zapowiadał panu Michałowi mecenas Harasimowicz. Cała Kalinówka była przygotowana na jego przyjęcie, a Witia nie przyjechał. Nie nadeszła też żadna wiadomość, wyjaśniająca z jakich powodów czekano na próżno i kiedy wreszcie nadjedzie.
– Może pociąg się spóźnił? – pocieszał Franciszkę pan Michał. – Spóźnił się, to nie było kiedy jechać do Kalinówki.
A wszystkich innych uspokajał zapowiedzią:
– Jutro wszystko się wyjaśni.
Pociąg z Sosnowca nie spóźnił się jednak ani minuty. Wiedział o tym mecenas Harasimowicz, który czekał na dworcu kolejowym w Białymstoku. Pociąg przyjechał punktualnie, wysiedli pasażerowie, wyładowano ich bagaże. Ale wśród podróżnych nie było wysokiego mężczyzny z siwymi włosami, który miał przywieźć z Częstochowy Witię Sidorowicza.
Prawnik przeszedł dwa razy wzdłuż pociągu, rozpytywał, zaglądał przez okna. Początkowo myślał, że opiekun chłopca zaspał i nie obudził się na właściwej stacji. Po kilku minutach zrozumiał jednak, że chłopca nie ma w pociągu. Zaniepokoił się, ale nie znalazł nikogo, kto mógłby udzielić odpowiedzi na pytanie, co się stało. Poszedł nawet do pomieszczenia naczelnika stacji, aby upewnić się, czy nie nadeszła jakaś depesza wyjaśniająca okoliczności, ale nic podobnego nie otrzymał.
Zirytowanemu adwokatowi nie pozostało nic innego, jak wracać do domu. Stamtąd natychmiast zatelefonował do doktora Meierbachera.
– Witam mecenasa! – powitał go doktor z jowialną uprzejmością. – Nasza przesyłka już na miejscu?
– Nie ma! – wykrzyknął prawnik z pretensją. – Ani chłopca, ani żadnej wiadomości!
Po drugiej stronie na chwilę zapadła cisza. Doktor Meierbacher był nie mniej zaskoczony tak niespodziewanym finałem transakcji.
– Nie ma? – zapytał. – Nic nie rozumiem. Mój człowiek na kwadrans przed odjazdem pociągu z Częstochowy przysłał depeszę, że właśnie wsiada do wagonu razem z chłopcem.
Jego zaskoczenie wydawało się prawdziwe.
– Więc wyjechał z Częstochowy? – upewnił się adwokat.
– Depeszował, że właśnie wyjeżdża.
– Ale pociąg przyszedł bez niego! – denerwował się Harasimowicz. – I bez chłopca!
Rozmawiali przez chwilę, zastanawiając się, co mogło być przyczyną nieobecności obu oczekiwanych pasażerów. Doktor łatwiej zachowywał zimną krew i to on narzucił prawnikowi dalsze postępowanie.
– Posłuchaj, mecenasie! – podsumował z naciskiem. – Chłopak wyjechał z Częstochowy do Białegostoku. Może coś nieprzewidzianego zdarzyło się po drodze i musieli przerwać podróż. Dzieciak jest dziki, może wyrwał się spod opieki mojego człowieka i stąd to opóźnienie. Zajmę się natychmiast ustaleniem, co i dlaczego się stało. Ty wracaj do domu i czekaj na wiadomości. Jak tylko dzieciak trafi do miasta, natychmiast ci go dostarczę. Osobiście i za pokwitowaniem.
– Jak mam ci wierzyć? – warknął Harasimowicz. – Muszę powiedzieć, że moje rozczarowanie co do współpracy z tobą...
Usłyszał w słuchawce, jak wzburzony Meierbacher uderzył dłonią w blat stołu.
– Bo ja tak mówię! – krzyczał. – Dla mnie taka sama dziwna sprawa, jak dla ciebie! Idź i czekaj! Jak się czegoś dowiem, zaraz zadzwonię!
Pożegnali się w gniewie.
* * *
Mecenasa Harasimowicza trapił niepokój o los transakcji, jaką zawarł z Michałem Kalinowskim i przeczucie, że ucierpi na tym jego reputacja.
Doktor Meierbacher złościł się na swojego zaufanego człowieka, który niedokładnie wypełnił postawione przed nim zadanie. Im więcej upływało czasu, tym irytacja doktora była większa, nie udało mu się bowiem, pomimo wielu telefonów, dowiedzieć, gdzie podział się Piekarski i gdzie znajduje się mały Sidorowicz.
Adwokat spędził prawie bezsenną noc, nękany wyrzutami sumienia i obawą, że mogą wyjść na jaw jego nie zawsze uczciwe posunięcia. Cierpiał na żołądek i stan takiego szarpiącego niepokoju bardzo pogarszał jego zdrowie. Leżał, zażywał lekarstwa, ale spać nie mógł.
Rozeźlony doktor Meierbacher położył się do łóżka bardzo późno, jego sytuacja wyjaśniła się kwadrans po pierwszej w nocy.
Właśnie zasnął, gdy obudziło go stukanie do bramy. Krótko potem zapukał do drzwi mieszkania stróż, aby powiadomić, że pan Piekarski czeka z pilnymi wiadomościami. Meierbacher zerwał się, narzucił szlafrok i wybiegł z mieszkania na schody. Piekarski szedł już po nich, niosąc na plecach coś wielkiego, zawiniętego w płaszcz.
– Gdzieś ty się podziewał, człowieku?! – wykrzyknął Meierbacher. – Przecież ja tu szaleję z niepokoju!
Przybyły, zadyszany od ciężaru wnoszonego na piętro, gestem głowy wskazał na stróża, który zaciekawiony szedł o trzy kroki za nim.
– Wszystko w porządku, doktorze – odpowiedział idący. – Były kłopoty po drodze, ale już jest w porządku.
Odwrócił się tak, aby doktor mógł zobaczyć, że w płaszczu niesie chłopca. Witia Sidorowicz miał zamknięte oczy i najwyraźniej spał.
– Dziecko źle się czuje – wyjaśnił Piekarski. – To nic szczególnego po tak długiej drodze. Podałem lekarstwo i dlatego zasnął.
Meierbacher nie znalazł w kieszeni szlafroka żadnych pieniędzy, żeby zapłacić stróżowi za otwarcie bramy.
– Niech Antoni zaczeka.
Otworzył drzwi do mieszkania, przepuścił Piekarskiego z ładunkiem, po czym wbiegł za nim i zaczął przetrząsać kieszenie palta wiszącego w przedpokoju w poszukiwaniu drobnych.
– Czterdzieści rubli – odezwał się Piekarski. – Na dole czeka dorożka. Trzeba zapłacić.
– Zwariowałeś?! – doktor wbiegł za towarzyszem do pokoju dziennego. – Czterdzieści rubli?!
– Jechałem z Łap dorożką – wyjaśnił spokojnie Piekarski. – A dlaczego? Żeby nikt się nie dowiedział, że dostaniemy górę pieniędzy.GÓRA PIENIEDZY
Piekarski położył chłopca na kanapce, przykrył go płaszczem. Gestem, w którym niespodziewanie pojawiła się odrobina czułości, odgarnął włosy, spadające dziecku na czoło. Witia spał twardo, nie poruszył się nawet.
– Zaraz wszystko wyjaśnię – zapowiedział gość doktora. – Nie ma powodu do niepokoju. Wszystko załatwiłem jak należy. Ale zanim opowiem o moich przygodach, trzeba odesłać dorożkę. Proszę mi dać te ruble. Sam to załatwię, lepiej, żeby dorożkarz pana doktora nie widział.
Meierbacher podbiegł do sekretarzyka, wyjął pieniądze, odliczył kilka banknotów, dołożył ćwierć rubla w monecie.
– Dla dozorcy – wyjaśnił ze skrzywionymi wargami. – Zdaje się, że znowu w coś mnie wpakowałeś i będę musiał opłacać jego milczenie.
Piekarski wziął pieniądze i wyszedł. Meierbacher podskoczył do chłopca, przytknął dwa palce do jego szyi i upewniwszy się, że puls leżącego jest spokojny i miarowy, z ulgą usiadł przy stole.
Siwowłosy wrócił po kilku minutach, ciężko usiadł na krześle.
– Zasłużyłem na porządnego kielicha, doktorze – powiedział i uśmiechnął się.
Doktor Meierbacher dobrze znał ten uśmiech, drapieżny i pełen ledwo ukrywanej pewności siebie. Ten uśmiech oznaczał, że Piekarski dobrze wypełnił to, do czego się zobowiązał i doktor Meierbacher poczuł, jak się uspokajają wzburzone nerwy. Skoro Piekarski mówi, że wszystko jest w porządku, nie może być inaczej.
Wstał i skinął, by przeszli do salonu. Piekarski zamknął za sobą drzwi, powoli i starannie, aby stukaniem nie obudzić chłopca.
– Na wszelki wypadek dałem mu podwójną dawkę – wyjaśnił. – Będzie spał do południa.
Meierbacher skinął potakująco. Sam wypisał laudanum i sam odbierał je z apteki Cyngara, wiedział, jak skuteczne jest to lekarstwo w takich wypadkach. Piekarski rozwalił się na kanapie, widać było po nim, że jest zmęczony, ale oczy błyszczały mu podnieceniem.
– Mów wreszcie! – nie wytrzymał Meierbacher, który zwykle pozował na opanowanego.
Wyjął z kredensu karafkę z czystą wódką, napełnił kieliszki. Piekarski wychylił swój jednym haustem, westchnął z zadowoleniem i gestem poprosił o następny. Doktor nie odmówił, ale sam wypił tylko pół kieliszka.
– Pan to ma szczęście doktorze, jak Boga kocham! – oznajmił Piekarski z uznaniem. – A ja mam szczęście, że się pana trzymam. Otóż trafiliśmy na kopalnię złota! Jeszcze kieliszek poproszę, szanowny doktorze!
– Kopalnię? – Meierbacher zmarszczył brwi. – Chyba już jesteś pijany!
Piekarski uśmiechnął się z zadowoleniem. Wziął karafkę z rak pryncypała, napełnił swój kieliszek.
– Za pańskie szczęście, doktorze!
Otarł usta i gestem uspokoił rozmówcę.
– Po kolei? – zapytał domyślnie, ale specjalnie rozwlekając słowa, jakby sprawiało mu przyjemność oglądanie zaskoczenia Meierbachera. – Oczywiście, już mówię po kolei. Wszystko załatwiłem według naszego planu. Aż do wejścia do pociągu nie było w nim żadnej zmiany, wszystko przebiegało dokładnie tak, jak przewidywaliśmy. Znalazłem dzieciaka, kupiłem cukierki, zabrałem go na dworzec, kupiłem cukierki, wytłumaczyłem, że jedziemy do dobrego wujka w Kalinówce. Mniejsza w tej chwili o osobę tej starej panny, Wiklińskiej. Wobec tego, co zdarzyło się później, moje z nią kłopoty nie mają znaczenia.
– Co dalej? – niecierpliwił się Meierbacher. – Co się wydarzyło w pociągu? Czemu nie przyjechałeś jak było umówione? Mecenas czekał na dworcu i bardzo się zdenerwował, gdy was nie było.
– Przyjechałem koleją – uśmiechnął się Piekarski. – Zgodnie z depeszą, wsiadłem z chłopakiem do pociągu i ruszyliśmy w drogę. Ale musiałem wysiąść nieco wcześniej, przed dojechaniem do Białegostoku. Właśnie z powodu Harasimowicza. Wysiadłem w Łapach, skąd wziąłem dorożkę. No i jestem.
Bawiła go oszołomiona mina doktora. Ten zorientował się i pogroził palcem, jak uczniowi w szkole.
– Nie pozwalaj sobie – poradził ostrzegawczo.
Piekarski nieco spoważniał.
– Z powodu Harasimowicza – powtórzył. – A chodziło o to, żeby ten adwokat nie dostał dzieciaka przed czasem. Pomyślałem, że nie może zobaczyć chłopca, zanim pan nie postanowi, czy mu go wydamy...
– To już postanowione – przerwał Meierbacher.
– Zapłacił za dostarczenie dzieciaka, zapomniałeś?
Piekarski wzruszył ramionami.
– Pan ma szczęście, doktorze – przypomniał. – Tak w ogóle, ale także i z tego powodu, że ma pan mnie. Mało brakowało, a przeszedłby panu koło nosa bardzo tłusty kąsek...
Doktor Meierbacher zaczynał rozumieć, że Piekarski ma coś arcyważnego do powiedzenia i na razie przestał go strofować. Nalał kolejny kieliszek wódki.
– Coś odkryłeś? – spytał domyślnie. – Coś na temat Harasimowicza, tak? Co to takiego?
Piekarski wypił alkohol.
– Chciał pana oszukać.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.