- W empik go
Dworzanin: brulion Henryka Pattée - ebook
Dworzanin: brulion Henryka Pattée - ebook
Henryk Pattée po latach od ucieczki z kraju wraca do Polski. Mężczyzna zdobył sławę we Włoszech jako dziennikarz. Teraz wraca do ojczyzny, nie szczędząc szyderczych uwag wymierzonych w stolicę i rodaków. Zdaje się, że emigracja na Zachód zbyt mocno połechtała jego ego. Tymczasem w Polsce pojawia się także Piotr Schmidt, amerykański pilot, który został wysłany w tajny rejs do ZSRR. Zatrzymuje się na Podhalu, gdzie wikła się w kłopotliwy romans...
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-1810-8 |
Rozmiar pliku: | 302 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Opodal przyssało się do zbocza kilka domków tutejszej biedoty. Stary Valentino pojawił się w ciemnym otworze sieni. Człapie teraz w drewniakach ku sieciom, by je poluzować. Już chyba wyschły, od czasu gdy Valentino wrócił z łowiska. Już chyba żona sprzedała ryby na targu kramarzom. Ciekawe, czy przyjęli ją w administracji hotelu. Często wyrzucali Marię razem z jej miską kotłujących się ryb, wielkich jak hodowlane karpie. Valentino pozdrawia. Trzeba odpowiedzieć. Dobry człowiek, Valentino. Namawiałem go parokrotnie, by rzucił pracę, imał_ _się rozsądniejszych zajęć, jeśli chce w życiu coś osiągnąć. Nie jest zdolny zarobić na dzień codzienny inaczej, jak tylko pracą. Jest za mądry_, _za lojalny, za prosty. Zbyt wiele godności kryje umysł rybaka, więc do końca zostanie ta kiepska łódź, zwój sieci trzymających się na słowo honoru, kamienny domek z zafajdaną sienią. I dwie oliwki w ogrodzie. Valentino dostarcza mi ryb. Lubimy się obaj._
_Gdzieś miałem zapalniczkę. Palę najchętniej „Stepy”. Mam głupie przyzwyczajenie do proletariackich papierosów. Wiem, że są niezdrowe, ale co z tego. Niezdrowy koniak, niezdrowo prowadzić samochód, sterczeć kwadransamiwjaskrawych światłach studia. A jeździć latem pociągami_ — _zdrowo? Na Wielkanoc spijać się jak_ _świnia_ — _zdrowo? Dziewczynom całować zapotniałe piersi — zdrowo? Palę „Stepy”... i koniec. A że palę na czczo, to już sprawa Giuseppiny. Wychodząc z domu wziąłem tylko tradycyjną kawę z rogalikiem. Słowianie nigdy nie nauczą się jeść kulturalnych śniadań. Bez jajecznicy i boczku?... Gdy byłem w Warszawie, kelner zawsze mi proponował rytualne — podobno — sadzone jaja na szynce lub... szwedzki półmisek. Wiedeński zestaw był dlań granicą dietetycznych menu. Też lubię suto przekąsić i póki nie zjem drugiego śniadania, czuję swój żołądek._
_Krypa podchodzi coraz to bliżej. Zapewne z tłumem na obu pokładach. Co dzień setki turystów dają się nabrać na tę wyspę. Lub ulegają snobizmom. Snobizm_ — vis maior, _należy mu się cześć._
_Jest poza tym kilkunastu stałych bywalców..._ honoris causa, _zasiedziałych tu i mających swoje przyzwyczajenia. Każdy z nas ma ulubione miejsca, gdzie w życiu czuje się najpewniej. Ręczę, że co najmniej kilkadziesiąt tysięcy Europejczyków czuje się najbezpieczniej choćby w Berlinie. Rzecz indywidualnego gustu. Moje dwa ulubione miejsca znajdują się w Rzymie. Kogo złapała pierwsza jesienna ulewa i kto zdołał schronić się w podcieniach Piazza della Republica, ten łatwo mnie zrozumie._
_Siadywać tam w koszykowym fotelu, nogi zaplótłszy po arabsku, szklankę whisky trzymając oburącz, przy piersiach, spokojnie sobie popijać, a jeszcze „Gauloisa” zapalić, to rozkosz dopiero. A tu jesienny deszcz, ciepły, prawie niczym ludzki organizm, pachnący wzgórzami Apeninu, deszcz z chmury, która się nałykała zapachu drzew oliwkowych, modrzewia i pinii. Mogę tam godzinami wysiadywać, przyglądać się ludziom z tym rodzajem arabskiej ciekawości genialnie zanotowanej u Camusa. Jakże łatwo wtedy przekonać się o niektórych prawdach elementarnych. Choćby o tym, że czas pędzi z astronautyczną szybkością. Jeszcze wiosną kobiety nosiły szare niskie jamniki, teraz przywdziewają szpilkę florencką, nie wiadomo, czy jutro nie wrócą do tradycyjnych linii niskiego bucika. Ludzie się śpieszą, ludzie_ _wystają na deszczu, ktoś wali w amory do dziewczyny, opodal stoją chłopcy w oczekiwaniu hojnych Angielek stęsknionych do Bachusa, niekiedy siostra zakonna przemknie na skuterze albo pokażą się sprzedawcy popołudniówek. Za plecami posykuje pachnący ekspres,kelner szykuje następną szklankę szkockiej whisky. Jeżeli kiedykolwiek miałbym doczekać się emerytury, z pewnością zajmę jeden z koszykowych foteli na Piazza della Republica._
_Drugie miejsce, do którego wracam, ukształtowało się w stylową werandę domu na podmiejskim wzgórzu. Przepraszam, mój drogi, że na czczo powracam myślami do swojej werandy. Chociaż na czczo, ale zawsze dobrze. Ty wiesz, że ja zawsze dobrze o was myślę. Od lat bez mała dziewięciu, gdy poznaliśmy się_ _na lunchu w konsulacie u pana R. I jestem pewny, że jeśli po latach kilku lub kilkunastu zastukam znowu do waszych drzwi, w środę_ _albo w piątek, znajdę_ _was takimi jak dawniej. I jak zwykle o siódmej rozłożymy się_ _w głębokich fotelach na werandzie, aby słuchać dobrego muzykowania. Lubię_ _wieczór; i widok miasta w dole poprzez gałęzie modrzewia... Możesz być pewien, że wasz dom ostanie się_ _kataklizmom światowym. A potem zorganizujemy tu muzeum pamiątek z czasów starej i nowej świetności miasta. Nie byłoby wcale rzeczą nierozsądną posiadać w mieszkaniu na przykład księgę_ _rękopisów późnego cesarstwa_... _Znam twe namiętności._
_Czy to znaczy, że w innych, równie uroczych skupiskach kultury nie doszukam się_ _serdecznych znajomków bądź ulubionych miejsc do mikrofilozoficznych zadumek? Wręcz przeciwnie. Odliczając tabun służbowych osobistości, z którymi wypada utrzymywać stosunki towarzyskie, wydaje się, że w Atenach i Mediolanie zebrałbym identyczną garść prywatnych adresów. Trudno czasem zrozumieć, dlaczego tak się_ _dzieje. Chodzi o to, po prostu, że nie mogę_ _w Rzymie pozwolić sobie na grypę_ _czy lekką niestrawność. Wnet interweniują maniacy, obsiądą łóżko, naznoszą plotek, szampana otworzą, dom przewrócą, nie ma rady, trzeba wstawać. Ku memu zdumieniu spotykam niekiedy wśród nich twarze, które nigdy zbytnio mi się_ _nie kojarzyły z pojęciem braterstwa. Zawstydzony podaję_ _rękę._
_Trzecie miejsce to plaża w Marina Grande._
_Więc nareszcie Giuseppina; rozstawia aluminiowy stolik, na którym spocznie taca. Mycie rąk i sprawdzanie zastawy. Tak się_ _dzisiaj złożyło Giuseppinie, że nie zapomniała niczego. Istne wydarzenie. Co dzień zanurzając ręce w wodzie, myślę_ _sobie, po co to robię. Czy rzeczywiście zasolenie wody niszczy wszystkie bakterie? I te wyhodowane wśród zzieleniałych kamieni, obrosłych śliskim, omszałym wodorostem, i te wyplute z płuc turystów, wysiusiane; jakie szczęście, że miesiączkujące kobiety nie mogą się_ _kąpać. Nigdy w życiu nie zanurzyłbym się_ _do żadnego morza. Dziewczyna rozkręca termos. Filiżanka herbaty przyodziewa się_ _w obłoczek pary. Winienem był się_ _urodzić w Anglii bądź na Cejlonie._
_Oho, płyną tu jacyś. Wdrapują się_ _na skałę, ostrożnie, by nie zranić kolan. Dziewczyna wcale ładna. Szlachetny wykrój piersi, ramion; brzuch niemal chłopięcy. Usadowili się_ _na płycie, szczebioczą. On także jest przystojny. Myślę, że pochodziz północy. Obejmuje dziewczynę_ _i będą mi się całować do śniadania._
_Muszą być bardzo biedni. W przeciwnym razie kupiliby sobie łapcie kąpielowe, miast ranić stopy na ostrych muszlach i tych drobniutkich świństwach, co przypominają raczej szczotkę do ubrania niż jakąkolwiek faunę. Wyglądają mi na studentów._
_Giuseppina poszła sobie._
_Najzabawniejsze_ — _to, że oni są Polakami. Nie z Chicago, Liège etc. Mówią polszczyzną nie zaszmaconą anglosaskim akcentem._
_Byłoby diablo dracznie, gdybym teraz podszedł do tego chłopca, strzelił go w chudą łopatkę i powiedział: „Mów mi Heniek”. Ona jest raczej ładna. Żeby on gdzieś na chwilę odszedł... Plotkują, zdaje się, na mój temat, bo się tu gapią. Musi im się wydawać dziwne, że tak żrę śniadanie nad wodą, pochylony przy składanym stoliku. Zaraz potem będę moczył nogi, a jeśli przyjdzie ochota, może się wykąpię._
_Oni pewnie myślą, że jestem Bóg-Wie-Co. A w gruncie rzeczy g... jak tysiące innych, którzy się tu kręcą po Capri. Zgrywają się na sirów, lordów, a przynajmniej na klientelę Casinode Monaco, lecz są tylko nuworyszami. Nic poza tym. Na wyspie czasami przebywa dwoje ludzi godnych tytułu sira. Tych nie spotkasz, nie zobaczysz. Jest także trzeci, rybak Valentino, prawdziwy sir całego Morza Tyrreńskiego, lecz ten pracuje i do niczego nie doszedł._
_Ona przestała pluskać nogami. Słyszę ich. Rozmawiają. Profesor Steinhaus? Znam pana Steinhausa. Zasady mostu konstrukcji profesora? Poznałem to we Wrocławiu. Czytałem_ Mathematical Snapshots. _Opowiada dziewczynie, jak bohatersko zdawał egzamin. Jeśli u Steinhausa,to studiuje we Wrocławiu. Chciałbym z nimi pogadać. Zadziwiający przypadek spotkać na wyspie dwoje studentów wrocławskich. Stypendyści lub wycieczka. Szczerze wolałbym spotkać tutaj polskiego wydawcę. Miałbym dlań drobny upominek. Jakieś osiem do dziesięciu arkuszy brulionu. Ani to pamiętnik, ani rozprawka, trochę życiorysu i myśli z dni wczorajszych. Zaprosić ich do willi na lampkę Chateau-Latour? Lepiej zrobię przeglądając zbiór notatek. Warto je uporządkować i naprawdę coś z nimi uczynić. Spalić albo coś takiego. Są tam wyłącznie fakty interesujące Polaków. Żaden włoski wydawca nie podpisze kontraktu. A gdyby nawet, nie zamierzam wygłupiać się przed rojem znajomych i przyjaciół. Komentarz telewizyjny_ — _to jeszcze można uważać za przyzwoitą pracę, lecz pamiętnik?Musiałbympodpisać nazwiskiem de Gaulle’a albo Barbary Lassby ktoś kupił. Wobec tego nie zaproszę do willi ładnej dziewczyny i nie urządzę im wieczoru autorskiego. Nie rozumiem; właśnie w_ _tej chwili naszła mnie chęć obejrzenia maszynopisu. Jeśli spotkam w południe tych dwoje, zaproszę do siebie. Niech więc zadecyduje przypadek._
_Idę na górę._
_Dogonił mnie już w połowie ścieżki, przy szosie._
— Monsieur, vous oublier votre journeaux .
_Stał przede mną pięknie opalony, z drobnym zarostem na piersi, szczupły, umięśniony. Pewnie go kochała. Może dopiero zaczynają?Toniezapomniana pamiątka na całe życie taka romanca w stylu cygańskich ballad, zamotana przypadkiem na wyspie._
_Rzekłem (po polsku):_
— _Niech pan zabierze dziewczynę, coś przekąsimy w domu, dziękuję za moje gazety, bardzo pan miły._
_Stał zbaraniały, oczy mu ugrzęzły w mej twarzy, jakby zobaczył kosmonautę. Potem pobiegł do dziewczyny. Byłą naprawdę ładna, gdy patrzyłem na nią z bliska._I
Byłem przed południem w biurze Polskich Linii Lotniczych. Chciałem wykupić bilet na piątkowy samolot do Wiednia i w niedzielę z Wiednia odlecieć do Warszawy. Okazało się, że Polskie Linie, chyba jedyne w świecie, nie kontynuują lotów w niedziele i święta. Ta krótka informacja miłej kobiety zza biurka wzbudziła we mnie śmiech. Wydało mi się zabawne przerywać loty w dzień największej frekwencji. Jednak polska blondyna spojrzała na mnie zaskoczona, nie bardzo rozumiejąc, czym się tak ubawiłem. Nie ma więc samolotu z Wiednia do Warszawy. Zadzwoniłem do Sabeny. Chętnie sprzedadzą bilet, lecz port Okęcie w niedzielę nie pracuje. Święto. Coś niby szabas z jednodniowym opóźnieniem. W Wiedniu miałem załatwić pewną sprawę. Zacząłem rozmyślać. Czy ta sprawa wiedeńska rzeczywiście musi być załatwiona. To znaczy, co się stanie, jeśli jej nie załatwię. Spostrzegłem, że po prostu — nic się nie stanie. Sprawa sobie zaczeka, a świat się pokręci dalej. Wobec tego nie muszę zatrzymywać się w Austrii. Ruszyłem po raz drugi do polskiego biura. Kobieta tymczasem zdjęła błękitny sweterek. Pracowała tylko w sukni oszczędnej powyżej talii, na piersiach i plecach. Uśmiechała się tym urzędowo wypracowanym grymasem, spotykanym we wszystkich firmach świata, każdej sekretarki. Upał przylepił się już do mych pleców. Dotknąłem czoła, by sprawdzić, czy jeszcze suche. Kobieta wskazała fotel. Skorzystałem.
Nie polecę Sabeną do Wiednia. Proszę o bilet do Warszawy. Na piątek. Dobrze. Tylko że przedtem odwiedził biuro kierownik jakiejś polskiej wycieczki. Miejsc na piątkowy samolot już nie ma. Mogę więc lecieć w następny piątek lub posłużyć się innym towarzystwem. Nie wzbudziło to we mnie zachwytu. Z Rzymu do Warszawy kursują tylko Viscounty. A jeśli mam lecieć Viscountem, to już wolę kawałek Polski daleko przed jej granicami. Chociażby z rytmem języka człowiek się osłucha. I to wiele znaczy. Po kilkunastu latach włoszczyzny przetykanej angielskim, francuskim, niemieckim, hiszpańskim. Wpisałem się na rezerwę. Niczego jednak nie obiecali. Znając sposoby pracy biur lotniczych, wysłałem kobietę do gabinetu kierownika. Akurat skrzętnie czytał gazety, co mnie zdziwiło.
O tej porze żaden szanujący się kierownik biura nie wygniata spodni w fotelu placówki. Jest to bowiem pora podlewania kwiatów w ogródkach, spuszczania żaluzji okiennych, zrzucania bielizny, pora zimnego tuszu w obronie przed lepkim upałem. Przez krótką chwilę samotnego wyczekiwania zdążyłem dokładnie zlustrować wnętrze.
Wazony z Polski, kwiaty włoskie, mapa kraju, kiepskie plakaty reklamujące Ojców, Krynicę, Sopot. Śród nich wyśmienity plakat jakiegoś filmu. Rzecz charakterystyczna: w biurach Linii bądź świeżo wypierzonych, bądź słabo rozwiniętych lub niedorozwiniętych w ogóle — brak czegoś na frontalnej ścianie. Ogromnej mapy-globusa pociętego kreseczkami tras. Zamiast reklamy Towarzystwa rozwiesza się plakaty uzdrowisk. Ludzie, którzy wylatali swoją porcję godzin w powietrzu, rozejrzawszy się we wnętrzu biura, mogą wiele powiedzieć o samej Linii. Dla przykładu — szyba wystawowa. Jeśli w oknach znajdują się lalki, paski, plakaty, makatki, tkaniny — to znaczy, że Linia eksploatuje stare typy z okresu wczesnopowojennego. W ogóle należy się mi w tej chwili kupon miesięcznego abonamentu od Belgów na obszar Europy, gdyż poza Sabeną nie znam Towarzystwa, któremu z przyjemnością powierzyłbym się na kilka czy kilkanaście godzin. Chociaż gwoli uczciwości muszę dodać, że polskie biuro w Rzymie wywarło na mnie korzystne wrażenie. Nawet kierownik, wręczając mi łapę do uściśnięcia, wyglądał na osobnika, któremu można postawić wino spotkawszy go pierwszy raz w podejrzanym bistro.
Przedstawiłem się. Henri Pattée. Radio-Televisione d’Italia.
Zaprowadził mnie do gabinetu. Wyjął polskie „Wawele” i szczerze się uśmiechając, powiedział, że mnie zna. Że to pięknie z mojej strony, jeśli pragnę odwiedzić swój kraj. Tak właśnie się wyraził. Swój kraj. Więc znał mnie lepiej, niżbym przypuszczał.
Pogwarzyliśmy jeszcze, gdyż było dosyć sympatycznie, a na ulicy ciągle to wredne słońce. Przede wszystkim obiecał miejsce w piątkowym samolocie. Nie ma sensu, bym chodził do innych biur. Wieczorem do mnie zatelefonuje. Zgoda.
Siedzę „u siebie”. W sympatycznym pensjonacie tuż opodal Hiszpańskiego Placu. U pani Fecciardi. Gospodyni własnymi rękami przygotowała mi łazienkę. Nim wyjrzałem z białych kołtunów mydła, wysuszyłem się puszystymi ręcznikami, trafił do pokoju wczesny podwieczorek. Nie skusiłem się. Zamiast owoców wziąłem do ręki długopis, a teraz wyglądam przez okno. Na chodniku, o dwa piętra niżej, dzieciarnia kopie starą puszkę od konserw. Policjant wskazuje drogę kobiecie z aparatem fotograficznym. Naprzeciwko, w sklepie pana Biancelli, młodzi chłopcy w białych koszulach i czarnych wąskich spodniach piją cocę i od czasu do czasu ścierają chusteczką pot z czoła i brody.
„U siebie”. Stary, poczciwy pensjonat. Ileż mi wysłużył.
Pamiętam jak dziś... Taka samiutka ulica, rozpięte klosze parasoli sklepu Biancelli, pajęczyna sieci elektrycznej nad jezdnią, pamiętam rzadkich przechodniów, szum i gwar Placu Hiszpańskiego. Tylko że wszystko wtedy było nieco mniejsze, odległe. No przecież. Widok z szóstego piętra.
Wigilię swego pobytu w Rzymie spędziłem na szóstym piętrze zacnego pensjonatu pani Fecciardi. Do diabła, i kiedyż to było? Piętnaście lat temu? Chyba znacznie więcej, a może nie? Miałem dwadzieścia cztery, gdy uciekłem z kraju. Teraz, no, w każdym razie brakuje mi kilkunastu miesięcy do czterdziestki. Nie bawiąc się w rachunki, należy uznać, że to ładny kawał czasu.
Krótkie te zapiski notuję (tym razem) najzupełniej prywatnie. Ani mi w głowie opinia któregoś z ministerstw. Zawsze czułem się głęboko odpowiedzialny za każdy akcent i przerwę między zdaniami; teraz staram się o tym zapomnieć; nie myślę również o milionach odbiorców. Zawsze, ilekroć stałem przed kamerami zaczynając, w najpoważniejszych chwilach Europy, dziennik wieczorny mego kraju, zawsze miałem w wyobraźni tysiące mieszkań, gdzie rodziny skupione przy odbiornikach patrzą z nadzieją w ekran. Było i tak, że niewiele znajdowałem słów otuchy i sam pełen zwątpienia rozpoczynałem komentarz. Nie dając wiary własnym słowom, które brzmiały mi zupełnie obco, jak gdyby czytał je aktor czy lektor, nie miałem czasem dość odwagi, by zabrać spokój wieczoru milionom odbiorców. Czekali przecież na gest otuchy. Byłem widocznie ich samoobroną. Mówiłem to słowo „może”... Nigdy nie twierdziłem, że świat jest taki — owaki. Czarny lub biały. Starałem się nie trudnić proroctwem. Myślę, że złośliwość losu zawiodła mnie przed kamery telewizyjne i mikrofony radia. Z telewizją — połowa biedy. W jasnej sali oświetlonej jupiterem, gdy w oczy uderzają ostre cięcia lamp, dostrzegam jedynie masywną sylwetkę aparatu; wyszczerzony jakby w uśmieszku ryjek obiektywu z maleńkim, zielonkawym wizerunkiem mojej twarzy. Tam w głębi, za lustrzanym niemal odbiciem — leżą kraje, miasta i miasteczka, tysiące ludzkich mieszkań z telewizorem przy kominkach, fotelami pod ścianą. Światła na tyle są ostre, że pozwalają całkowicie wysublimować się z otoczenia. Pozostaję całkowicie samotny, jedynie ze skryptem na stoliku i nieokreśloną ilością anonimowych odbiorców. Tych odbiorców mam w wyobraźni ukonstytuowanych sumarycznie w jakieś fikcyjne pojęcie typowego mieszkania, z matką, ojcem, córką, ciotką i znajomym sąsiadem z pięterka. Zrozumiałem dzięki temu uczucia aktora filmowego w czasie ujęcia. Mimo salwy reflektorów, szturchańców asystenta, narzekań reżysera, nawoływań dwustu elektryków — mimo całego kramu wcale niemałej fabryczki, jaką ciągle pozostaje współczesny film, aktor w końcu staje sam na sam z tekstem, który urzeczywistnia. Bez fali światła chyba nie potrafiłby się skupić; z drogi dzielącej go od widza usunąć setki pracowników, pomagierów — od agenta handlującego szkicem literackim, poprzez ogromną czeredę panów ze światłami aż po reżysera i producenta.
Z chwilą pojawienia się czerwonego sygnału na szczycie aparatu kamery, odzyskuję absolutny spokój psychiczny, rozmawiam z odbiorcą uważny i nad wyraz skoncentrowany. Daje to szansę całkowitego porozumienia z niedostrzegalnym słuchaczem. Prawie tak wielką, jak gdyby on siedział tuż przy mnie, z drugiej strony stolika.
Gorzej — przed mikrofonem radia. Iluż to bzdurami zaprzątałem sobie głowę komentując wcale ważkie zdarzenia ostatniego tygodnia. Pamiętam, w czasie relacji z podróży do Egiptu w okresie sueskiej chryi, wspomniałem doskonałą anegdotę zasłyszaną w samolocie od przygodnego Belga lecącego na urlop. Mimo woli zaśmiałem się w myślach, przez co rytm czytanego tekstu nagle się załamał. Aby zataić przypływ wesołości, zarządziłem przerwę w tekście. Po kilku dniach wpłynęło do rozgłośni pismo urzędowe z pewnej ambasady. Radca prawny zapytywał o stanowisko dyrekcji Nazionale Programma w omawianej kwestii, gdyż mój komentarz przysporzył mu wątpliwości natury zasadniczej. Dopatrzył się głębokich i nieopisanych podtekstów, wygrywanych intonacją. Miałem okazję w kilka tygodni później zadać temuż radcy prawnemu jedno pytanie: Dlaczego Brigitte Bardot poleci w kosmos? Podobnie jak ja Belgowi, odrzekł mi natychmiast — bo zawsze świat się kręcił dookoła d...y, niech raz ona — dookoła świata. Wówczas ujawniłem zabawne kulisy komentarza radiowego, które stały się przyczyną interwencji dyplomatycznej... A już prawdziwym nieszczęściem są sprawozdania z obiadów rządowych, z okazji przyjazdu sojuszniczych osobistości, nie mających w Rzymie najmniejszego interesu do załatwienia prócz przyjęcia defilady na lotnisku i wygłoszenia dziesięciu przemówień zawczasu napisanych, więc mglistych i prawie zdawkowych.
*
Radio i telewizja to skutek równocześnie z przyczyną wspomnianej złośliwości losu. Przypomina się ludowe porzekadło: los bywa pamiętliwy, chociaż nierychliwy. Musiałem przyznać rację. Bo choćby drobny epizod...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.