Dwudziestolecie kobiet. Portrety - ebook
Dwudziestolecie kobiet. Portrety - ebook
W Dwudziestoleciu kobiet zostały nakreślone zostały portrety dziesięciu Polek, z których żadnej nie sposób zaliczyć do przeciętnych i pozbawionych koloru. Choć różnią się wiekiem, to jednak kluczowa część ich życiowych doświadczeń przypada na ten sam szczególny, choć jakże krótki czas międzywojnia. Część bohaterek książki jest nadal żywo obecna w historii polskiej kultury. Wiele pozostawiło po sobie bogaty materiał biograficzny – pamiętniki, wspomnienia, dokumenty, obfitą korespondencję, wzmianki prasowe. Dla innych los był zdecydowanie mniej łaskawy i trudno dziś odtworzyć w sposób w pełni zadowalający naszą ciekawość ich fascynujące i często zawikłane życiorysy. Niestety pamięć o nich, choć odegrały niemałą rolę nie tylko w „kobiecym świecie”, powoli zamiera, Dwudziestolecie kobiet przywołuje je zatem tym chętniej.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-01-21951-2 |
Rozmiar pliku: | 24 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
HALINA KONOPACKA
Połączenie pasji sportowej i poetyckiej nie było niegdyś niczym dziwnym czy zaskakującym. W czasie pierwszych nowożytnych igrzysk olimpijskich, rozegranych w Atenach w 1896 roku, rywalizowano także w dziedzinie sztuk pięknych, w tym na polu literatury. Twórca odrodzonej idei olimpijskiej i założyciel Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, baron Pierre de Coubertin, w 1912 roku został złotym medalistą igrzysk w Sztokholmie jako autor Ody do sportu. Poeta Skamandra, wspominany już Kazimierz Wierzyński, w latach 1926–1931 był redaktorem naczelnym „Przeglądu Sportowego”, a ideę olimpizmu propagował także na łamach „Wiadomości Literackich”, które regularnie zamieszczały felietony sportowe młodych zakopiańczyków: poety Mieczysława Rytarda oraz pisarza i malarza Rafała Malczewskiego. W 1928 roku na letniej olimpiadzie w Amsterdamie Wierzyński zdobył złoty medal dla Polski za poemat Laur olimpijski w towarzyszącym zmaganiom sportowym konkursie literackim.
Wróćmy jednak do sportowej kariery Konopackiej. W warszawskim AZS-ie szczególnie dobre wyniki osiągała w lekkoatletyce, zwłaszcza w pchnięciu kulą, jak również w rzutach dyskiem i oszczepem. Już na początku swoich treningów w parku szkolnym na Agrykoli ustanowiła rekord Polski w rzucie dyskiem, uzyskując wynik 23 metry i 45 centymetrów. „Jak wzięłam dysk, to okazało się, że po paru razach padł rekord Polski. No to już wtedy kazali mi trochę trenować” – wspominała. Ten pierwszy sukces Halina zawdzięczała przede wszystkim znakomitym warunkom fizycznym, ogólnosportowemu przygotowaniu, a także żelaznej psychice – wyjątkowej umiejętności koncentracji, pragnieniu wygranej i entuzjazmowi, z jakim zawsze przystępowała do rywalizacji w zawodach. „Wielostronność zainteresowań sportowych pozwoliła mi na wszechstronne rozwinięcie sił fizycznych i cech psychicznych, które w walce sportowej odgrywają niepoślednią rolę. Zdolność koncentracji wszystkich sił, aby móc w jednej chwili wyładować całą posiadaną energię – opanowanie nerwów, wiara w swe siły i wola zwycięstwa są nieodzownie potrzebne. Choć w czasie zawodów odczuwam silne zdenerwowanie, z chwilą, gdy przekraczam białą obręcz koła, odzyskuję spokój. Myśl moja koncentruje się wokoło małej chorągiewki znaczącej rekord. Im poważniejsze zawody, tem wola i pewność zwycięstwa jest we mnie mocniejsza, tem lepsze osiągam wyniki” – zdradzała tajemnicę swoich sukcesów. W owych latach już same predyspozycje sportowe Konopackiej wystarczały do bicia światowych rekordów. W lekkoatletyce nie wypracowano jeszcze specjalnych metod treningowych, dających przewagę sportowcom starannie przygotowanym pod względem siłowym i technicznym. Rywalizacja kobiet dopiero wchodziła do programu oficjalnych zawodów sportowych, na olimpiadzie 1924 roku w Paryżu żadna z dyscyplin lekkoatletycznych pań nie została dopuszczona do rozgrywek.
Halina Konopacka w 1926 roku
Zawody lekkoatletyczne w Krakowie, pierwsza z lewej Halina Konopacka, 1926 rok
Ówczesny selekcjoner polskich lekkoatletów, francuski trener Maurice Baquet, uznał, że Halina ma szczególne warunki i uzdolnienia do rzutu dyskiem, ona jednak z równym zaangażowaniem występowała we wszystkich dyscyplinach lekkoatletycznych i wkrótce stała się najbardziej wszechstronną polską sportsmenką. Wygrywała także w sztafetach biegowych, skokach, rzutach oszczepem, pchnięciu kulą i rzecz jasna w wieloboju. Często startowała w trzech, a nawet czterech konkurencjach podczas jednodniowych zawodów lekkoatletycznych, co wymagało imponującej kondycji.
Rok 1926 przyniósł Konopackiej pierwszy międzynarodowy sukces w jej koronnej dyscyplinie – rzucie dyskiem. Polska zawodniczka po raz pierwszy w swojej karierze sięgnęła po rekord świata, uzyskując wynik 34 metry i 15 centymetrów. Poprawiła go jeszcze w tym samym roku w czasie Drugich Światowych Igrzysk Kobiecych w Göteborgu – dopiero wówczas lekkoatletyka kobiet zagościła na międzynarodowej imprezie sportowej tak wysokiej rangi. Znakomity rezultat Konopackiej – 37 metrów i 71 centymetrów – nie został jednak uznany za oficjalny rekord świata, ponieważ dysk dostarczony przez organizatorów nie spełniał norm międzynarodowych. Już w następnym roku Halina pobiła kolejny rekord świata w rzucie dyskiem (39,18 m), a także w rzucie dyskiem oburącz (64,6 m), nierozgrywanej już później konkurencji, w której sumowano odległości rzutów prawą i lewą ręką. Dziś takie rezultaty nie robią wrażenia, najlepsze zawodniczki rzucają dyskiem ponad 70 metrów, ale w tamtych latach lekkoatleci nie ćwiczyli ze sztangą, swoje osiągnięcia zawdzięczając wyłącznie predyspozycjom psychofizycznym i technice.
„Heroina stadionów”, jak zaczęli nazywać Konopacką jej wielbiciele – głodni sportowych sukcesów kibice i dziennikarze, biła rekordy Polski także w pchnięciu kulą, rzucie oszczepem, skoku wzwyż oraz w trój- i pięcioboju lekkoatletycznym. Do 1930 roku zdobyła aż 27 tytułów mistrzyni Polski! Na stadiony przyciągała tłumy dopingujące ją do kolejnych zwycięstw. „Konopacka – szkoda słów, rekord w dysku pobij znów” – kibice skandowali układane na poczekaniu wierszyki, których powstawały dziesiątki. Gdy więc latem 1928 roku polska ekipa olimpijska wyjeżdżała do Amsterdamu, apetyty na pierwsze w historii złoto olimpijskie dla Polski, oczywiście w rzucie dyskiem, były ogromne. Co ważniejsze, optymizm nie opuszał także Haliny, która tuż przed startem pisała do rodziców: „Kochani moi! Czuję się doskonale. Mam gaz i humor. Jemy i trenujemy. Amerykanki mam w kieszeni”.
Dzień 31 lipca 1928 roku, kiedy na amsterdamskim stadionie odbył się konkurs w rzucie dyskiem, szczegółowo opisywała cała polska prasa. W licznych wywiadach o konkursie opowiadała także, z charakterystycznym dla niej literackim zacięciem, sama zawodniczka: „W tym wyjątkowym dniu padał deszcz. Dysk był wilgotny, oślizgły, twardy jak drewno brzozy czy topoli. Było zimno i wiał wiatr. Biało-czerwone chorągiewki, rozkołysane. Długi tunel. Jestem ogromnie podniecona. Moja mała, biało-czerwona chorągiewka i… najwyższy maszt. Jak bardzo «chcę». Przywarłam do niego palcami… Czułam tę jego lepkość całym ciałem. Byłam wilgotna, a on lepił się do mojej dłoni… Szybki, nadzwyczajny ruch. Poczułam jak wymyka się moim palcom, płynąc, nie wiedząc skąd, wchodzi w długi lot. Byłam z nim w tym jego locie…, długo… Nie miałam siły cieszyć się…”.
Ówczesny dyrektor Państwowego Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego, pułkownik Juliusz Ulrych, natychmiast po ogłoszeniu oficjalnych wyników konkursu wysłał depeszę do prezydenta Ignacego Mościckiego z informacją o sukcesie Polki: „Melduję posłusznie p. Prezydentowi, że w dniu dzisiejszym przy dwudziestotysięcznej rzeszy publiczności po raz pierwszy na Igrzyskach Olimpijskich podniesiono na maszcie głównym chorągiew Rzeczpospolitej Polskiej i odegrano hymn narodowy, a to wskutek zwycięstwa, uzyskanego w rzucie dyskiem przez panią Halinę Konopacką, która jednocześnie ustanowiła rekord olimpijski i pobiła rekord światowy”. Prezydent odpisał bezzwłocznie: „Serdeczne pozdrowienia p. H. Konopackiej. Zwycięstwo i wielki tryumf Polki wobec całego świata jest dowodem żywotności i niespożytej energii naszego narodu”. Powrót polskiej ekipy z Amsterdamu zamienił się w istne narodowe święto. Na warszawskim dworcu pociąg z naszymi olimpijczykami witały wiwatujące tłumy. Główną bohaterkę, Halinę Konopacką, przyjął w Belwederze sam marszałek Józef Piłsudski.
Przez następne tygodnie, a nawet miesiące złoty medal Konopackiej stał się najważniejszym tematem felietonów, reportaży i wywiadów, zamieszczanych zresztą nie tylko w prasie sportowej. W Polsce, która nigdy nie była potęgą w światowym sporcie, temat sukcesu eksploatowano zdecydowanie ponad miarę: „popłynęła w szeroki świat wielka, wspaniała wieść, przypominająca wszystkim narodom, że Polska żyje, pracuje, nabiera mocy i nawet zdobywa wyższość nad innymi narodami… Choć tak niedawno jeszcze rozdarta na trzy zabory pławiła się w krwi męczeńskiej” – z patriotyczną emfazą komentował medal Polki dziennikarz „Kuriera Wileńskiego”. Nawet satyrycy usiłowali w swych żartach nawiązać jakoś do sukcesu popularnej dyskobolki. Rysunek w tygodniku „Kabaret” przedstawiał żonę rzucającą taboretem w męża, który zbyt późno i „pod gazem” wrócił do domu. Mało wyrafinowany podpis brzmiał: „A masz tu stołeczkiem, zaraz się rozejrzę jak Konopacka za jakimś dyskiem”.KRÓLOWA KABARETU
ZULA POGORZELSKA
Na sceniczny seksapil Zuli składał się także jej repertuar. W rewii o frywolnym tytule Pod sukienką wystawionej w „Perskim Oku” w 1926 roku zatańczyła nieznanego przedtem w Polsce charlestona. Jeden z zachwyconych krytyków miał ponoć żartować – co będzie, kiedy teraz leciwe matrony zaczną tak samo fikać kozły na balach? Słowa największych szlagierów Pogorzelskiej uchodziły za prowokacyjne. Śpiewając, Zula flirtowała z publicznością: „ja się boję sama spać, bo strasznie ciemno”, „a może pan aniołem będzie stróżem w nocy u mych drzwi”, „bo ja się boję utyć”. Wielki przebój 1930 roku z rewii Dookoła Bartel, sentymentalne tango o „małym gigolo”, który „co noc tańczy na dancingu”, śpiewała, obejmując w tańcu ubrany w smoking manekin. Bo czy w rękach pewnej siebie kobiety mężczyzna nie może stać się jedynie niewiele znaczącą zabawką? Kiedy w przezabawnej scenie filmu Piętro wyżej Eugeniusz Bodo śpiewa w przebraniu artystki kabaretowej, na myśl przychodzi właśnie Zula:
Ta ma auto, ta brylanty, ta futer puch,
Inna znowu pereł sznur, a ja parę nóg
I na twarzy dwa dołeczki, ładne oczy, ładne brwi.
To ważniejsze niż bogactwa,
Bo w tym wszystkim właśnie tkwi:
Sex appeal, sex appeal,
Wdzięk, styl, charm, szyk.
Nasza broń to sex appeal!
W jednym z wywiadów zapytana, co sądzi o współczesnych kobietach, Pogorzelska mówiła: „Są od mężczyzn ładniejsze, zgrabniejsze, dowcipniejsze i mają więcej inicjatywy. (…) Dzisiejsza kobieta najmniej myśli o domu, najwięcej o sobie. I dobrze robi! Zarzucają dzisiejszej kobiecie, że nosi za krótką sukienkę? Dawniej noszono długie suknie, ale pokazywano więcej niż teraz. Po co okłamywać? Właściwie dzisiejsza uszminkowana kobieta, chodząca na bale i zdradzająca swego męża jest taka sama, jak «cnotliwa» przedwojenna, tylko że tamta skrzętnie ukrywała swoje słabostki, a ta jest szczera. I to jest wszystko”.
Zula Pogorzelska w rewii My chcemy króla w Teatrze „Perskie Oko” w Warszawie, 1926 rok
Zula Pogorzelska na scenie, 1928 rok
Zula Pogorzelska jako Franka Krochmalska w filmie Romeo i Julcia, 1933 rok
Legendarny seksapil gwiazdy warszawskich kabaretów znamy niestety głównie… ze słyszenia. Nie ma zapisu filmowego scenicznych występów Zuli, a niewielkie role, które jej powierzano w filmach, dalekie były od wizerunku seksbomby. I choć na planie towarzyszyli jej często ówcześni amanci, Eugeniusz Bodo i Adolf Dymsza, najczęściej grywała nieefektowne służące i praczki. Kiedy w filmowej komedii Romeo i Julcia w chusteczce na głowie i gospodarskim fartuszku zajęta jest prasowaniem ogromnych barchanów, w niczym nie przypomina seksownej Zuli, za którą szaleli mężczyźni.
Znacznie mocniej związany z ówczesnym kinem był mąż Pogorzelskiej. Tom reżyserował i grał, pisał teksty filmowych piosenek, dialogi i scenariusze. Nie stworzył jednak roli, w której Zula mogłaby pokazać swoje możliwości aktorskie. A przecież, jak pisał znany historyk kina i krytyk Jerzy Toeplitz: „Potrafiła równie dobrze zagrać małego nieznośnego berbecia czy bachora, jak sentymentalnego podlotka. Być prowincjonalną «pierwszą naiwną» i wielkoświatową uwodzicielką. Śmieszyć i wzruszać”. Dopiero niedługo przed śmiercią Pogorzelskiej Tom napisał scenariusz do komedii muzycznej Ada, to nie wypada, w której przeznaczył dla żony główną rolę. Tytułową Adę – uroczą, choć niesforną dziewczynę z ziemiańskiego domu – zagrała jednak Loda Niemirzanka, Zula była już zbyt chora, aby stanąć do pracy na planie. W wywiadzie, którego udzieliła „Trubadurowi Warszawy” w końcu 1934 roku, na pytanie dziennikarki: „Czy woli pani oglądać filmy, czy «kręcić» je?”, odpowiedziała: „Stanowczo oglądać! Strasznie lubię dobre filmy”. I dodała, że nie jest zadowolona ze swoich dotychczasowych ról filmowych: „ani jedna mi nie odpowiadała”…KOCHAJĄC LILKĘ
MARIA PAWLIKOWSKA-JASNORZEWSKA
Lilka od razu przyjęła nazwisko męża i swoje wiersze i sztuki zaczęła podpisywać „Maria Jasnorzewska” lub „Maria Kossak-Jasnorzewska”. Czytelnicy, którzy znali jej twórczość publikowaną pod nazwiskiem Pawlikowska, mogli poczuć się nieco zdezorientowani. Problem zauważyła nawet ówczesna prasa. „Tygodnik Ilustrowany” pisał w 1933 roku, już po premierze Egipskiej pszenicy w krakowskim Teatrze im. Juliusza Słowackiego: „Najczęstszym powodem zmian w nazwiskach jest… zamążpójście. Bardzo jednak słusznie przyjął się zwyczaj, iż aktorka o wyrobionym nazwisku czy pseudonimie pozostaje przy nim w dalszym ciągu. Malicka pozostaje Malicką (a nie panią Sawanową), Ordonka nie występuje jako hr. Tyszkiewiczowa. Pewną dywersję w tym względzie sprawiają panie autorki. Znaliśmy najpierw Marię z Kossaków Pawlikowską, która następnie zaczęła się podpisywać: Maria Pawlikowska. Obecnie przyszła trzecia faza: Pawlikowska stała się Jasnorzewską. Maria Jasnorzewska: któż się domyśli, że to jest autorka Różowej magii? Nic dziwnego, że do nowego nazwiska dopisuje (zapewne na życzenie wydawców) poprzednie nazwisko… Czy nie oznacza to nadmiaru szczegółów… autobiograficznych?”.
W 1935 roku Jasnorzewscy opuścili Kraków i wyjechali do Dęblina: Lotka, jak nazywała męża Lilka, mianowano adiutantem generała pilota Władysława Kalkusa w tamtejszym Centrum Wyszkolenia Oficerów Lotnictwa. Woleliby zamieszkać w Warszawie, gdzie Lilka byłaby blisko swoich przyjaciół z „Wiadomości Literackich”, ojca malującego niestrudzenie w pracowni w Bristolu, teatrów, w których mogłaby wystawiać swoje sztuki. Stało się to jednak możliwe dopiero w 1938 roku. Lotek dostał wówczas służbowe mieszkanie na Mokotowie przy ulicy Akacjowej. Lilka doglądała przeprowadzki i szczegółów umeblowania. W sypialni kazała ustawić na perskim dywanie wygodne, szerokie małżeńskie łóżko, zajmujące niemal całą przestrzeń niewielkiego pokoju. Narzekała na ciasną łazienkę. Kiedy martwiła się, że w mieszkaniu zrobi się wkrótce zbyt mrocznie, bo budujący się vis-à-vis budynek przesłoni dostęp światła, Lotek żartował „Jeśli będzie wojna, to go nie skończą!”. Zawsze mogła na niego liczyć. Był troskliwy i opiekuńczy. Magdalena wspominała, że jeszcze w Dęblinie to on zajmował się prowadzeniem domu, nawet gotowaniem. „Lilka była teraz szczęśliwa spokojnym szczęściem bez burz i nawałnic. Zbrzydła tylko trochę i zszarzała, ponieważ Lotek, bardzo staroświecki, jeśli chodziło o poglądy na kobietę, powyrzucał i spalił wszystkie róże, pudry i tusze do rzęs. Był bardzo o nią zazdrosny i nie chciał, aby się podobała innym”. Jasnorzewski doradzał żonie przy wyborze wierszy do druku, podobno bez jego oceny i akceptacji niczego nie posyłała wydawcom. Był na każdej premierze jej sztuk: „siedział w pierwszych rzędach w galowym mundurze, spuchnięty z dumy, nasłuchując opinii teatralnej publiczności” – pisała Magdalena. Miłość do Lilki nie zmieniła jednak jego stylu życia, nadal flirtował i romansował, dbając o swoją reputację „pułkowego uwodziciela”. Przypominał w tym Wojciecha Kossaka, zawsze bez reszty oddanego żonie Marii, a jednak niepotrafiącego oprzeć się urokowi innych kobiet.
Wojciech Kossak z córką, Magdaleną Samozwaniec, i z mężem Lilki, Stefanem Jerzym Jasnorzewskim, w salonie Kossakówki. Kraków, 1936 rok
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, szkic Wojciecha Kossaka z lat 30.
Ostatni raz Magdalena widziała siostrę latem 1939 roku w Juracie, gdzie rodzina Kossaków zwykła spędzać wakacje. Lilka była niespokojna, pewna zbliżającej się wojny. W końcu spakowała walizkę, zdecydowana wracać do męża do Warszawy. Nikt jej nie odprowadził na dworzec. Magdalena zapamiętała charakterystyczną sylwetkę siostry ubranej w granatową suknię w różowe grochy, w której ta w upalny poranek szła powoli w stronę furtki w posiadłości Kossaków. Tydzień później wybuchła wojna.
Wojenna tułaczka Jasnorzewskich prowadziła przez Lwów, Zaleszczyki, Bukareszt, Belgrad, Rzym i Paryż. Zimę 1940 roku Lilka spędziła sama w stolicy Francji, Lotek otrzymał bowiem rozkaz stawienia się w Lyonie. Wkrótce po ataku niemieckim na Francję polskie władze na uchodźctwie zdecydowały o ewakuacji do Wielkiej Brytanii. W sierpniu 1940 roku Lilka znalazła się w Blackpool, Lotek stacjonował głównie w Londynie. Widywali się podczas jego urlopów, niekiedy w weekendy, kiedy przyjeżdżał do jej hotelu o znamiennej nazwie – Waterloo.