Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwunastu odważnych. Odtajniona historia konnych żołnierzy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 stycznia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwunastu odważnych. Odtajniona historia konnych żołnierzy - ebook

 

„Prawda bywa bardziej niewiarygodna niż fikcja. A w rękach (…) Douga Stantona staje się wręcz hipnotyzująca (…). Dwunastu odważnych to pasjonujący kawał dziennikarstwa narracyjnego”. - Bruce Barcott, The New York Times Book Review

„Skrupulatna i drobiazgowa książka (…) trudno ją odłożyć. Czytelnik podróżuje konno razem z żołnierzami”. - Northern Express

„Znakomita i niebywale szczegółowa lektura. Poleciłbym ją wszystkim, ale przede wszystkim czytelnikom pragnącym zrozumieć odmienne oblicze wojny – wojny toczonej przez amerykańskie Siły Specjalne (…) a także kampanii uważanej za najbardziej udaną w dziejach amerykańskiego zaangażowania w Afganistanie”. - The Christian Science Monitor

„Wspaniała historia i wspaniała narracja (…). Niewiarygodna książka. Pozwala czytelnikowi zagłębić się w działania Sił Specjalnych”. - Morning Joe, MSNBC

„Stanton uchwycił wewnętrzne mechanizmy operacji Sił Specjalnych. To gruntownie opisana historia, opowiedziana z punktu widzenia żołnierzy”. - Veritas: Journal of Army Special Operations History

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7889-731-6
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NOTA AUTORA

Wydarzenia przedstawione na stronach niniejszej książki zostały zrekonstruowane na podstawie ponad stu wywiadów z afgańskimi oraz amerykańskimi żołnierzami i cywilami. Zostały one przeprowadzone (a niektóre były niezwykle dogłębne i rozciągnięte na wiele dni) zarówno w Afganistanie, jak i w Stanach Zjednoczonych. W większości były to relacje z pierwszej ręki na temat wydarzeń opisanych w książce. Autor przemierzył miejsca opisane na jej stronach, a przede wszystkim dokładnie zwiedził fortecę Kala-i Dżangi. Jego badania objęły także analizę prywatnych dzienników, publikacji medialnych, zdjęć z opisywanego okresu oraz obszernych oficjalnych historii i dzienników amerykańskich sił zbrojnych.

Wiele wydarzeń opisanych w Dwunastu odważnych rozgrywało się w okolicznościach ekstremalnych, czasami również traumatycznych dla ich uczestników. Z tego powodu, ale również dlatego, że pamięć ludzka nierzadko zawodzi, wspomnienia uczestników bywają sprzeczne. Choć autor dołożył wszelkich starań, ażeby zaprezentować wierny obraz wydarzeń, wybrał wersję, która zdawała się najbardziej spójna z pozostałymi relacjami.NAJWAŻNIEJSI GRACZE

AFGAŃSCY GENERAŁOWIE

Abdurraszid Dostum

Atta Muhammad Nur

Nadżi Muhammad Mohakek

OFICEROWIE PARAMILITARNI CIA

Mike Spann

Dave Olson

J.J. Sawyer

Garth Rogers

DOWÓDCY SIŁ SPECJALNYCH USA

generał major Geoffrey Lambert, Dowództwo Sił Specjalnych USA, Fort Bragg

pułkownik John Mulholland, 5. Grupa Sił Specjalnych, Fort Campbell oraz K2 w Uzbekistanie

podpułkownik Max Bowers, 3. Batalion 5. Grupy Sił Specjalnych, Fort Campbell oraz Mazar-i Szarif w Afganistanie

ZESPÓŁ KAPITANA MITCHA NELSONA

(WALCZĄCY PRZY GENERALE DOSTUMIE)

kapitan Mitch Nelson, dowódca zespołu

starszy chorąży Cal Spencer, zastępca dowódcy zespołu

sierżant sztabowy Sam Diller, rozpoznanie

sierżant sztabowy Bill Bennett

sierżant sztabowy Scott Black

sierżant sztabowy Sean Coffers

starszy sierżant Pat Essex

sierżant sztabowy Charles Jones

sierżant sztabowy Patrick Remington

sierżant sztabowy Vern Michaels

sierżant sztabowy Fred Falls

sierżant sztabowy Sonny Tatum, CC lotnictwa

sierżant sztabowy Mick Winehouse, CC lotnictwa

SZKOŁA TURECKA

MAZAR-I SZARIF, AFGANISTAN

admirał Bert Calland III, Dowództwo Centralne, Operacje Specjalne

podpułkownik Max Bowers

major Kurt Sonntag, zastępca dowódcy

major Mark Mitchell, dowódca polowy

major Steve Billings

kapitan Paul Syverson

kapitan Kevn Leahy

kapitan Craig MacFarland

kapitan Andrew Johnson

kapitan Gus Forrest

starszy sierżant sztabowy Martin Homer

starszy sierżant Roger Palmer

sierżant sztabowy Dave Betz

sierżant sztabowy Pete Bach

sierżant sztabowy Bob Roberts

sierżant sztabowy Chuck Roberts

sierżant sztabowy Jerome Carl

sierżant sztabowy Jason Kubanek

sierżant sztabowy Ted Barrow

sierżant sztabowy Ernest Bates

sierżant sztabowy Malcolm Victors, CC lotnictwa

starszy sierżant Burt Docks, CC lotnictwa

kapitan Don Winslow

ZESPÓŁ KAPITANA DEANA NOSOROGA

(WALCZĄCY PRZY GENERALE ATTCIE)

kapitan Dean Nosorog, dowódca zespołu

starszy chorąży Stu Mansfield, zastępca dowódcy zespołu

starszy sierżant Brad Highland

sierżant sztabowy Jerry Booker

sierżant sztabowy James Gold

sierżant sztabowy Mark House

sierżant sztabowy Brett Walden

sierżant sztabowy Martin Graves

sierżant sztabowy Evan Colt

sierżant sztabowy Francis McCourt

sierżant sztabowy Brian Lyle

sierżant sztabowy Donny Boyle, koordynator bojowy Sił Powietrznych

SBS (SPECIAL BOAT SERVICE)

młodszy chorąży marynarki Stephen Bass, Marynarka Wojenna USA (odkomenderowany do służby w SBS)

ŻOŁNIERZE 10. DYWIZJI GÓRSKIEJ, KTÓRZY WZIĘLI UDZIAŁ

W AKCJI RATUNKOWEJ PO BOMBARDOWANIU KALA-I DŻANGI

sierżant sztabowy Thomas Abbott

starszy szeregowy Eric Andreason

starszy szeregowy Thomas Beers

sierżant Jerry Higley

starszy szeregowy Michael Hoke

porucznik Bradley Maroyka

starszy kapral Roland Miskimon

sierżant William Sakisat

starszy kapral Andrew Scott

PILOCI I CZŁONKOWIE ZAŁÓG 160. PUŁKU LOTNICZYCH

OPERACJI SPECJALNYCH (SOAR), K2, UZBEKISTAN

---------------- ------------------
Aaron Smith Jim Zeeland
Greg Gibson Carson Millhouse
John Garfield Ron White
Larry Canfield Donald Pleasant
Dewey Donner Will Ferguson
Carl Macy Kyle Johnson
Tom Dingman Bill Ricks
Jerry Edwards Ron Mason
Steve Porter Barry Oberlin
Vic Boswell Ross Peters
Alex McGee
---------------- ------------------

PROLOG BUNT

Forteca Kala-i Dżangi

Mazar-i Szarif, Afganistan

24-25 listopada 2001 r.

Kłopot nadszedł w nocy. Wychynął z pyłu i ciemności. Minął obóz dla uchodźców, przemknął obok postrzępionych, drżących w świetle księżyca namiotów. W powietrze, niczym metalowy szpikulec wzbił się samotny płacz dziecka. Brzask nie przyniósł ratunku; o brzasku kłopot nadal tam był; najeżony kałasznikowami i RPG, sapiący silnikami na jałowym biegu, czekał, aby stoczyć się na miasto. Czekał.

To najgorsi z najgorszych, prawdziwi mistrzowie zamętu, handlarze śmierci umocnieni wiarą w Boga. Miasto stęknęło, budząc się do życia. Wkrótce wszyscy już wiedzieli, że kłopot stanął u jego bram.

Major Mike Mitchell usłyszał nowiny w odległej o piętnaście kilometrów bazie i pomyślał: „Jaja sobie robicie? Złapaliśmy złych facetów?”

Zbiegł po schodach w poszukiwaniu sierżanta sztabowego Dave’a Betza. Może on będzie wiedział, co się dzieje. Ale i Betz nie miał pojęcia.

– Przyszedł tu jeden z gości z Agencji i powiedział, że poddało się sześciuset talibów. Dasz wiarę? – wykrzyknął.

Poddało się? Mitchell nie rozumiał. Sądził, że talibowie uciekli przed nacierającymi siłami Sojuszu Północnego do odległego o wiele kilometrów Kunduzu. Amerykańskie Siły Specjalne i Sojusz Północny lali ich od tygodni, bitwa po bitwie, i dzięki skoordynowanym uderzeniom lotniczym oraz tysiącom ludzi Sojuszu na ziemi, systematycznie odbijali terytorium spod kontroli talibów. Stanęli u progu całkowitego zwycięstwa. To Kunduz miał być ich kolejnym przystankiem, a nie to miasto, nie Mazar. Nie Club Mez.

A poza tym, talibowie nigdy się nie poddawali. Walczyli do końca. Ginęli w boju i szli prosto do raju.

Mitchell stanął przy brudnym oknie i obserwował. Oto oni, barwna zbieranina straceńców upchniętych na sześć dużych ciężarówek, spozierających zza zatęchłych zwojów swoich chust. Mitchell był w stanie dostrzec ich głowy za barykadą otaczającą jego bazę, czyli niegdysiejszą szkołę na usianym złomem krańcu miasta. Jeńcy, wśród których na pewno znajdowali się jacyś członkowie Al-Kaidy, nadal siedzieli na fotelach kierowców, a czatujący obok żołnierze Sojuszu Północnego trzymali lufy kałasznikowów przy ich głowach. Pojmani patrzyli nieruchomo, a Mitchell poczuł się, jakby obserwował setki wybitych w ścianach dziur.

– Wszyscy, odsunąć się od okien! – zawołał Betz.

Major Kurt Sonntag, kapitan Kevin Leahy, kapitan Paul Syverson oraz tuzin innych żołnierzy Sił Specjalnych uklękli za wyłożonymi czarno-białymi płytkami kolumnami wznoszącymi się w pomieszczeniu i wycelowali swoje M-4 w stronę ulicy. Za nimi, w kuchni, uwijał się miejscowy kucharz, w powietrzu unosił się aromat gotowanego ryżu i ogórków, a radio zawodziło tą obmierzłą afgańską muzykę, która dla Mitchella brzmiała, jakby ktoś dusił gęś.

Spodziewał się, że tego ranka będzie doglądał budowy placówki medycznej w mieście i dalszego rozbrajania min i bomb, które pokrywały okolicę niczym konfetti. Wydawało się, że każdego dnia wojna zbliża się do końca. Zaczął się nawet zastanawiać, kiedy wróci do domu. Wkroczył do tej szkoły, wraz z kilkunastoma innymi specjalsami, zaledwie dwie doby wcześniej. Ich poprzednia siedziba, forteca Kala-i Dżangi, piętnaście kilometrów dalej, w zachodniej części Mazar, dała im się we znaki i wszyscy się tam pochorowali. Mitchell cieszył się ze zmiany lokalizacji. Forteca wyglądała na nawiedzoną. Nazywana Domem Wojny, wyrastała z pustyni niczym gliniany golem. Otaczały ją skąpe, omiatane wiatrem uprawy kukurydzy i ogórka. Jej wznoszące się pod bezlitosnym, obojętnym słońcem mury miały osiemnaście metrów wysokości i dziewięć grubości.

Talibowie trzymali fortecę przez siedem lat i zdążyli zapełnić ją bronią – granatami, rakietami, karabinami, wszystkim, co tylko stworzono do odbierania życia. Nawet karabinami Enfielda z wybitymi na bagnetach datami – 1913 – z czasów, gdy ten teren okupowali Brytyjczycy. Gdy dwa tygodnie wcześniej w pośpiechu uchodzili z miasta, talibowie zostawili za sobą broń oraz wykonane odchodami bazgroły na ścianach i oknach. Potargali, rozbili, zdeptali, zniszczyli każde jedno zdjęcie, każdy obraz, nawet każdy krzew róży. Nie zostawili za sobą nic, co piękne.

Po trzech latach władzy talibów w Mazar mieszkali starcy z kikutami zamiast dłoni, kobiety, które rutynowo obrzucano kamieniami i kopano na ulicach, młodzi mężczyźni zamknięci za to, że nie nosili brody, ojcowie katowani na oczach dzieci dla przyjemności wymachujących karabinami oprawców.

Przybycie Mitchella i jego żołnierzy na grzbietach koni położyło temu wszystkiemu kres. Mieszkańcy Mazar-i Szarif, wytwórcy dywanów i rzeźnicy, mechanicy i nauczyciele, urzędnicy bankowi, murarze i rolnicy, rzucali kwiaty, całowali, wyciągali dłonie ku dosiadającym koni Amerykanom, z tkliwością dotykali brudnych nogawek ich kamuflażowych spodni. Miejscowi powitali łysiejącego, niebieskookiego Mitchella i kilkudziesięciu pozostałych żołnierzy Sił Specjalnych długą na półtora kilometra procesją, ciągnącą się wzdłuż wpadającej do miasta z zaśnieżonych gór drogi. Mitchell miał wrażenie, jakby przeniósł się do czasów II wojny światowej, wojny jego dziadka, i wjeżdżał do opuszczonego przez Niemców Paryża.

Trzydziestosześcioletni Mitchell był dowódcą terenowym 5. Grupy Sił Specjalnych/Wysuniętej Bazy Operacyjnej (Forward Operating Base, FOB) 3. batalionu. Miał za sobą wybitną, niemal już piętnastoletnią karierę i pewnym krokiem wspinał się po kolejnych szczeblach łańcucha dowodzenia. Jego najlepszy przyjaciel, major Kurt Sonntag, rok starszy od niego były surfer-amator z Los Angeles, pełnił funkcję oficera wykonawczego FOB, więc z technicznego punktu widzenia był przełożonym Mitchella. Jednakże zgodnie z tradycją Sił Specjalnych, traktowali się jak równi. Nikt nikomu nie salutował, nawet młodsi rangą oficerowie, tacy jak kapitanowie Kevin Leahy i Paul Syverson, członkowie kompanii wsparcia, których zadanie polegało na dbaniu o operacje powojenne, czyli zapewnianie miejscowym wody pitnej, prądu i opieki medycznej.

Spoglądając na ulicę, Mitchell zachodził w głowę, dlaczego konwój talibów się zatrzymał. Zdawał sobie sprawę, że gdyby coś poszło nie tak, to przeciwnik miałby przygniatającą przewagę liczebną. On mógł liczyć co najwyżej na kilkunastu chłopa, a ci pokroju Leahy’ego i Syversona nie należeli do zahartowanych w boju zabójców. Podobnie jak on, byli to sztabowcy, również około trzydziestego piątego roku życia, i jak do tej pory w zasadzie nie oglądali wojny. Dysponował też garstką mieszkających na piętrze szkoły operatorów CIA oraz ośmioma Brytyjczykami ze Special Boat Service, którzy zeszłej nocy przylecieli śmigłowcem Chinook, ale byli oni jeszcze tak zieloni, że nie otrzymali nawet wytycznych odnośnie zasad użycia siły – czyli nie wiedzieli kiedy mogą odpowiedzieć ogniem, a kiedy nie. Mitchell dokonał szybkich kalkulacji i wyszło mu, że w razie walki będzie miał może ze dwunastu ludzi. Wyszkoleni wojownicy, dwa zespoły Sił Specjalnych, z którymi wjechał konno do miasta, wyjechali rano do Kunduzu, gdzie spodziewano się walk. Mitchell patrzył, jak odjeżdżają i czuł, że ominą go historyczne wydarzenia. On musiał zostać z tyłu, żeby zarządzać bazą i dbać o spokój. Teraz, gdy u jego drzwi zebrało się sześciuset talibów, zastanawiał się, czy aby srodze się nie pomylił.

Na ulicy roiło się od trąbiących taksówek, osłów ciągnących na bazar w centrum wózki załadowane ręcznie wykonanymi cegłami, starców sunących na rozchwierutanych rowerach i kobiet w błękitnych burkach, przemykających pośród wzbijanego z jezdni pyłu niczym duchy. Afganistan. Nigdy nie przestał go zadziwiać.

Konwój nadal stał w bezruchu. Minęło dziesięć minut.

Nagle do ciężarówek podeszła grupka miejscowych, którzy z wściekłością zaczęli szarpać jeńców. Wytargali jednego z mężczyzn z pojazdu – przez chwilę było go jeszcze widać, jak rozpaczliwie łapie się wysłużonej karoserii ciężarówki, a chwilę później zniknął, jakby coś go wessało. Za pojazdem, niewidoczni już dla Mitchella miejscowi, tłukli jeńca na śmierć.

Za każdy gram szaleństwa, każdy gwałt, każdą publiczną egzekucję, każdą amputację i każde poniżenie – teraz spadła na tego mężczyznę cała zemsta, ciosy pięści, kopniaki, razy kijami. Gdy ciężarówki szarpnęły i z wolna ruszyły przed siebie, nic z niego nie zostało. Jakby został pożarty.

Radio znowu ożyło. Mitchell słuchał, jak pilnujący szosy dowódca Sojuszu Północnego nadaje łamanym angielskim: „Jeńcy wszyscy jadą do Kala-i Dżangi”.

Mitchellowi bardzo się to nie spodobało, bo pamiętał ile w twierdzy jest broni. Ale miał związane ręce. Zgodnie ze strategią Stanów Zjednoczonych, to miejscowi dowódcy Sojuszu Północnego pociągali za sznurki. To afgańska impreza, niezależnie do potęgi Ameryki. Mitchell trafił do Mazar, żeby „pomóc” miejscowym w obaleniu talibów. Pomyślał sobie, że mógłby skontaktować się z dowódcą odbierającym kapitulację i zasugerować, że kolosalna forteca to nie najszczęśliwsze miejsce przetrzymywania sześciuset wściekłych talibów i bojowników Al-Kaidy. Ale może za wysłaniem ich tam stały jakieś rozsądne powody. Jeżeli zostaną gruntownie przeszukani i będą bacznie pilnowani, to może za strzelistymi, glinianymi murami uda się ich bezpiecznie trzymać.

Mitchell znowu pomyślał o zgromadzonej w Kala-i Dżangi broni, całych górach rakiet, karabinów i skrzynek z amunicją – tonach pożogi, gotowych do użycia.

„Tylko nie fort. Tylko nie ten cholerny fort”.

Buchając dymem z rur wydechowych, zgrzytając przekładniami, konwój z jeńcami przetoczył się przez suchą fosę i wysokie, łukowate wrota fortecy. Stłoczeni na ciężarówkach jak sardynki w puszkach więźniowie czujnie lustrowali mury, rozglądali się za wartownikami, wypatrywali dogodnych dróg ucieczki.

Z szacunku dla muzułmańskiego zakazu intymnego dotyku pomiędzy mężczyznami, niewielu jeńców dokładnie przeszukano. Nikt nie sprawdził, co kryje się w ich obszernych, szarych szatach, wiszących marynarkach, brudnych kamizelkach khaki. Nikt nie szukał noży, granatów ani garot. Pokonany morderca uśmiechnął się do zwycięzcy, a ten ufnie mu odmachał. Tashakur. Dziękuję. Tashakur.

Sznur sześciu ciężarówek zatrzymał się wewnątrz fortu i więźniowie, pod czujnym okiem kilkunastu strażników z Sojuszu Północnego, zeszli na ziemię. Nagle jeden z jeńców wyciągnął granat z kieszeni na przodzie swej bluzy i wysadził się w powietrze, zabierając ze sobą oficera Sojuszu. Pozostali zaczęli strzelać w powietrze i odzyskali kontrolę nad sytuacją, po czym zapędzili więźniów do przycupniętego nieopodal pośród kamieni i krzaków, otynkowanego i pomalowanego na kolor róż budynku, celnie nazwanego „różowym domem”. Konstrukcję tę w latach 80. wznieśli Sowieci, którym służyła za szpital w niemiłosiernie ostrzeliwanej fortecy.

Fort był rozległy. Przypominał otoczone murem miasteczko, podzielone równo na północny i południowy dziedziniec. Wewnątrz mieścił się zwieńczony złotą kopułą meczet, stajnie oraz cieniste gaje wysokich, wonnych iglaków, kołyszących się na silnym wietrze. W grubych murach wykonano sekretne przejścia i pomieszczenia, pozwalające przechowywać zboże oraz wiele innych wartościowych rzeczy. W południowej części kompleksu, w kilkunastu glinianych stajniach, z których każda wielkością przypominała garaż i miała kopulasty dach, talibowie ukryli masę broni. Budynki były po sam sufit wypełnione rakietami, RPG, karabinami maszynowymi i moździerzami. Ale na tym nie koniec. W pobliżu stało sześć metalowych kontenerów, takich jak te przewożone ciężarówkami po amerykańskich drogach międzystanowych, również załadowanych bronią i materiałami wybuchowymi.

Afgańczycy zbudowali fortecę w 1889 r., w epoce brytyjskich najazdów. Nad jej ukończeniem przez dwanaście lat pracowało osiemnaście tysięcy robotników. Było to miejsce dogodne do obrony, miejsce zdolne wytrzymać oblężenie.

W każdym narożniku wznosiło się przedpiersie. Wysoka na niemal dwadzieścia pięć metrów, przypominająca wieżę konstrukcja o przekątnej czterdziestu pięciu metrów – na tyle silna, aby wytrzymać ciężar dziesięciotonowych czołgów, które mogły wjechać na przedpiersie dzięki łagodnym, glinianym rampom, wyprowadzonym z dziedzińców. Na całej długości przedpiersi w metrowym murze wycięto trzydziestocentymetrowe, prostokątne otwory strzelnicze – wystarczające, żeby powstrzymać każdą nadciągającą z dołu hordę.

W sumie fort miał mniej więcej pięćset pięćdziesiąt metrów długości i dwieście siedemdziesiąt pięć szerokości.

Na jego północnym krańcu, wysoko nad dziedzińcem, ciągnął się wyłożony czerwonym dywanem balkon. Był szeroki i oświetlony promieniami słońca. Przypominał promenadę górującą nad bystrym strumieniem otoczonym czarnym, żelaznym ogrodzeniem oraz zniszczonymi przez talibów ogrodami różanymi. Z balkonu, przez duże podwójne drzwi, schodziło się do długich korytarzy, biur i pomieszczeń mieszkalnych.

Na obu końcach centralnego muru, który dzielił wnętrze na dwa dziedzińce, znajdowały się kolejne dwa przedpiersia, przydatne zarówno do obserwacji, jak i obrony z otworów strzelniczych. Na całym obwodzie zewnętrznych murów biegł ciasny, szeroki na niecały metr, chodnik bojowy. W niektórych miejscach, od strony dziedzińców, idących nimi ludzi chronił wysoki mniej więcej do pasa, gruby gliniany murek. Mogli się więc przemieszczać, wychylać i prowadzić ogień zarówno do wnętrza fortu, jak i przez mur zewnętrzny.

Na środku południowego dziedzińca, identycznego jak północny (nie licząc balkonu i biur), stał kwadratowy „różowy dom”. Był niewielki (każda ściana liczyła jakieś dwadzieścia trzy metry długości) zdecydowanie za mały dla sześciuset jeńców, którym żołnierze Sojuszu Północnego rozkazali zejść do jego ciemnej piwnicy, gdzie musieli stać upakowani niczym zapałki w pudełku.

Tam, w ciemnym kącie, na brudnej podłodze śmierdzącej potem i robactwem, siedział w ścisku pewien młody Amerykanin. Przyjaciele znali go jako Abdula Hamida. Szedł przez kilka dni, aby w końcu się poddać. Miał nadzieję, że dzięki temu uda mu się wrócić do rodzinnej Kalifornii. Był zmęczony, głodny, serce arytmicznie waliło mu w piersi, jak zepsuta pralka. Bał się, że dostanie zawału. To zaiste przerażająca myśl w wieku dwudziestu jeden lat.

Słyszał wokół siebie mężczyzn, którzy, dobywając ukrytą broń z długich pół swoich szat, zwracali się w modlitwach do Boga.

Następnego ranka, 25 listopada, dwaj członkowie paramilitarnych jednostek CIA, Dave Olson i Mike Spann, zebrali ekwipunek i szykowali się do wyjazdu z bazy w Mazar do fortu. Liczyli na przesłuchanie jak największej liczby jeńców.

Mitchell siedział w szkolnej stołówce, popijając czaj i jedząc nan, pyszny, nieco gumowaty płaski chleb, gdy Olson i Spann weszli do pomieszczenia. Pierwszego z nich znał lepiej. Spann, były oficer artylerii Piechoty Morskiej, wstąpił do Agencji trzy lata wcześniej. Nosił niebieskie dżinsy i czarny sweter, był średniego wzrostu, miał wystające kości policzkowe, uśmiech kanciarza i krótko ostrzyżone blond włosy. Olson był wysoki i krzepki, miał rzadką czarno-siwą brodę, zakrywającą ślady po trądziku. Doskonale posługiwał się dari, krtaniowym, syczącym językiem miejscowych bojowników Sojuszu Północnego, a ubrany był w czarną, sięgając kolan bluzę zwaną szalwar kamiz i beżowe spodnie.

Mitchell od razu zauważył, że wzięli za mało amunicji. Z jakichś powodów mieli tylko cztery magazynki, na dwóch. Mitchell preferował postępowanie zgodne ze standardową procedurą operacyjną, czyli zabieranie na misję czterech magazynków, tyle że na głowę. Olson i Spann mieli przy sobie przerzucone przez ramiona kałasznikowy ze składanymi kolbami oraz pistolety 9 mm w kaburach na udach. Spann posiadał jeszcze drugi pistolet wciśnięty za pasek spodni, za plecami. Żaden nie wziął radia, co Mitchellowi także wydało się dziwnym. No ale przecież goście z CIA zajmowali się swoimi sprawami. Mitchell doszedł do wniosku, że za cokolwiek zabierają się tego ranka, wiedzą co robią.

– Jedziemy do Kala pomówić z tymi gośćmi, zobaczymy, czego się dowiemy – obwieścił Olson.

Minionej nocy pod szkołą doszło do krótkiej wymiany ognia, więc Mitchell, wyczuwając, że sytuacja w mieście jest coraz bardziej napięta, zapytał Olsona czy mógłby zabrać kilku swoich ludzi i również pojechać, by zadbać o bezpieczeństwo, gdy funkcjonariusze CIA będą przesłuchiwali jeńców w twierdzy. Wiedział, że przesłuchania to oficjalnie robota Agencji, ale martwił się o przyjaciół. Nie, odparł Olson, musicie trzymać się od tego z daleka, chłopaki. Jak na gust Mitchella, podchodził do całej sprawy nazbyt nonszalancko.

Wszyscy trzej wiedzieli, że wśród jeńców znajdzie się sporo „ciężkich przypadków”: Czeczenów, Pakistańczyków, Saudyjczyków – czyli ludzi z matecznika Al-Kaidy. Pojmani stanowili rdzeń najlepszych sił bin Ladena. Być może – ale tylko być może – któryś wiedział, gdzie ukrył się ich przywódca.

„Uważajcie na siebie” – pomyślał Mitchell.

Olson i Spann ruszyli przez drzwi lobby do czekającej na okrągłym podjeździe ciężarówki. Za murami bazy życie toczyło się zwykłym, jazgotliwym rytmem. Ich pojazd wślizgnął się w nieprzerwany potok samochodów, ciężarówek i wozów zaprzęgniętych w osły i zniknął bez śladu.

Sierżant Betz podszedł do Mitchella i również spoglądał za odjeżdżającymi funkcjonariuszami CIA.

– Nie podoba mi się to – powiedział.

Mitchell zapytał dlaczego.

– Nie wiem. Podoba mi się, gdy wyjeżdżający mają ze sobą tonę amunicji – odparł Betz.

Mniej więcej pół godziny później Olson i Spann wjechali do Kala.

Abdul Hamid wyszedł po chodach z piwnicy „różowego domu” i, oślepiony porannym słońcem, zamrugał. Ręce miał związane za plecami turbanem. Klatka schodowa przypominała zawalony, ceglany komin wyłaniający się z ciemnej, cuchnącej szczochami i gównem nory.

Został zaprowadzony za budynek. Otaczały go strzeliste mury fortu. Na dziedziniec wyprowadzono już około stu innych jeńców, również skrępowanych własną odzieżą. Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami na zdeptanych gałęziach, walających się po stwardniałym błocie.

Mike Spann nachylił się i przyjrzał Abdulowi badawczo.

Za żadne skarby nie potrafił określić skąd pochodzi ten dzieciak. Arab? Pakistańczyk? „Kanadyjczyk? – Zawiesił wzrok na jego znoszonym, brytyjskim swetrze typu komando, wyczuwając, że być może ten więzień. – Ile on mógł mieć lat? Dwadzieścia ? Dwadzieścia trzy? Zna choć podstawy angielskiego”.

– Skąd jesteś? – zapytał ostro. – Wierzysz w to, co tu robisz na tyle, że chcesz za to umrzeć?

Brak odpowiedzi.

– Jak się nazywasz? Kto sprowadził cię do Afganistanu?

Dzieciak schylił głowę i wlepił wzrok w owijającą się wokół jego kolan szalwar kamiz.

– Podnieś głowę! – ryknął Spann.

Młodzieniec miał twarz spaloną słońcem i oczy koloru zimnej herbaty.

Spann nie spuszczał z niego wzroku, wyjął aparat cyfrowy i zrobił zdjęcie. Miało zostać przesłane zaszyfrowanym łączem satelitarnym do kwatery, a tam porównane z bazą danych znanych terrorystów i bojowników Al-Kaidy.

– Mike! – zawołał Olson, który przemierzał ciężkim krokiem dziedziniec. Ostatnie pięć minut spędził na przepytywaniu innej grupy jeńców. Podszedł i stanął nad skulonym przy ziemi chłopakiem.

– Taaa – powiedział Spann – nie chce ze mną rozmawiać… Tłumaczyłem mu właśnie, że chcemy z nim tylko pogadać, poznać jego losy.

– Cóż, to muzułmanin – skwitował zamyślonym głosem Olson. – Problem polega na tym, że musi się zdecydować czy chce żyć czy umrzeć… My możemy pomóc tylko tym, którzy chcą mówić.

– Wiesz, że twoi towarzysze to terroryści, którzy zabijają innych muzułmanów? – teraz przyszła kolej Spanna – W zamachach w Nowym Jorku zginęło ich kilkuset. Tego uczy Koran? Będziesz z nami rozmawiał?

– W porządku, stary – grał swoją rolę Olson. – Trzeba dać mu szansę. Dajmy mu ją.

Olson zaszurał butem po ziemi; rozdrażniony już Spann stał z rękami opartymi na biodrach i wpatrywał się w jeńca.

– Widziałeś jakieś paszporty? – zapytał w końcu.

– Jest kilku Saudyjczyków i nic ponadto.

Funkcjonariusze CIA pogodzili się z tym, że młody człowiek nic im nie powie i ruszyli ciągnącą się wzdłuż sosen żwirową ścieżką, prowadzącą do przejścia w połowie dzielącego twierdzę na dwie części muru. Zmierzali do dawnej bazy, żeby przegrupować siły.

W pewnym momencie Olson spojrzał za siebie i zobaczył, że Spann przystanął i żartuje z grupką żołnierzy Sojuszu Północnego. Ruszył dalej.

Gdy dotarł do przejścia w murze usłyszał wybuch granatu, a po nim serię z broni palnej. Odwrócił się.

Spann rozpaczliwie próbował odeprzeć grupę jeńców, którzy okładali go gołymi pięściami, krzycząc Allahu Akbar! Bóg jest wielki!

Olson zaczął biec ku towarzyszowi, a w tym czasie Spann wystrzelił w napierający nań motłoch cały magazynek z pistoletu, po czym sięgnął do tyłu, po drugi pistolet schowany za paskiem. Strzelił, ale zaraz potem runął na ziemię pod naporem napastników.

Olson zobaczył, jak Spann upada i pomyślał, że już nie żyje. Rozejrzał się i zauważył biegnącego w jego stronę taliba, który z biodra pruł z kałasznikowa.

Słyszał świst przelatujących obok kul i nie mógł uwierzyć, że ani jedną nie dostał. Facet nadal biegł, więc, otrząsnąwszy się z chwilowego paraliżu, Olson uniósł pistolet i strzelił w jego kierunku.

Talib runął u jego stóp, tak blisko, że mógł dotknąć go butem.

Następnie się odwrócił i zaczął strzelać do ciżby kotłującej się nad Spannem. Był pewien, że zabił kilku napastników. Wyczuł, że znowu ktoś biegnie w jego kierunku i zastrzelił kolejnego taliba, który chciał go dopaść. W tym momencie zabrakło mu naboi.

Uciekł więc. Pobiegł na północny dziedziniec i obiegł zniszczony ogród różany pod okazałym balkonem. Wbiegł po schodach na wewnętrzny dziedzińczyk, gdzie złapał za telefon i zaalarmował Mitchella oraz Sonntaga w szkole.

– Mike chyba nie żyje – wysapał przez telefon. – Chyba nie żyje! Zostaliśmy zaatakowani. Powtarzam, jestem pod ciężkim ostrzałem!

W balkon trafiały już pociski z RPG, od których trząsł się cały budynek.

Tymczasem, na południowym dziedzińcu, Abdul Hamid otrzymał postrzał w stopę i leżał na ziemi. Próbował dopełznąć do piwnicy, ale był za daleko. Zastanawiał się, czy zobaczy jeszcze mieszkającą w Kalifornii matkę. Zastanawiał się, kim byli zadający mu pytania mężczyźni. Zastanawiał się, czy znali jego prawdziwe nazwisko: John Walker Lindh.

W międzyczasie jeden z jeńców podszedł do Mike’a Spanna i dwukrotnie strzelił do niego z najbliższej odległości.

Kilkuset talibów poderwało się z ziemi, na której siedzieli na polecenie Olsona i Spanna.

Zrzucili turbany zawiązane na nadgarstkach i rozejrzeli się dookoła dzikim wzrokiem, niepewni, co robić dalej.

Kilkunastu żołnierzy Sojuszu Północnego, stojących na murach, zalało dziedziniec ogniem. Ich kule ryły ziemię, wyrywały kawały gliny, kosiły talibów.

Parę minut później jeńcy odnaleźli skrytki z bronią.

Wyrwali drzwi metalowych kontenerów i ujrzeli setki karabinów, granatów i moździerzy, po prostu leżących u ich stóp.

Porwali za oręż i rozsypali się po dziedzińcu, kucając za glinianymi budynkami, w krzakach lub w skrytkach wbudowanych w mury. Odpowiedzieli ogniem. Powietrze wypełnił huk walki.

Wkrótce dziedziniec zapełniły ranne konie. Zwierzęta drgały i wierzgały kopytami pod prażącym słońcem.

Mitchell przybył z odsieczą pół godziny po telefonie od Olsona. Zatrzymał się przed fortecą, wysiadł z ciężarówki i spojrzał na pionowe mury. Zszokowała go intensywność słyszanej zza murów wymiany ognia. Przecież musiano strzelać z kilkuset karabinów na raz. Pociski moździerzowe zaczęły zakreślać wysokie trajektorie nad murami i wybuchać wokół jego ciężarówki.

Podbiegł wraz ze swoimi ludźmi do podstawy fortu i zaczęli się wspinać.

Mur wznosił się pod kątem mniej więcej czterdziestu pięciu stopni. Brnęli mozolnie pod górę, podciągnięcie za podciągnięciem. Gdy Mitchel, nie mogąc złapać tchu, stanął na górze, spojrzał na rozciągający się poniżej obraz chaosu.

Pośród sosen leżeli zabici granatami ludzie. Wisieli na gałęziach, ciężcy i nieruchomi, niczym makabryczne ozdoby choinkowe.

Dostrzegł biegających między drzewami jeńców, ostrzeliwujących się przeciwnikowi na murze. Mitchell wiedział, że jest ich tam sześciuset. I że chcą się wydostać.

Jeszcze raz policzył swoje siły: piętnastu ludzi. Piętnastu.

Przed wyjazdem do Afganistanu usłyszał od swojego dowódcy pytanie: Jak umrzesz? Był to po prostu dosadny zamiennik pytania: jak zamierzasz utrzymać się przy życiu? Jak do tej pory nie poświęcił rozważaniom nad tym pytaniem zbyt wiele czasu.

Powietrzem wstrząsnęły potężne eksplozje. Uznał, że jeńcy w końcu znaleźli moździerze. Pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy wstrzelą się w strażników na murach.

Huk, świst i trzask wystrzałów wypełnił przestrzeń, jak gdyby jakiemuś gigantowi strzelało w kościach. Mitchell zaniepokoił się, że przeciwnik już przebił się poza twierdzę. W każdej chwili spodziewał się bojowników na murach.

Coś poszło naprawdę fatalnie i to zaledwie w ciągu kilku minut. „Tak ciężko walczyliśmy. I wygraliśmy. A teraz przegrywamy tak cholernie szybko…”.

Pomyślał o żonie i dwóch córeczkach. Już wcześniej martwił się, że dorastają bez niego. „Nawet nie zdążą mnie poznać” – pomyślał teraz.

Mitchell wyjął pistolet i przygotował się na atak wroga.CZĘŚĆ PIERWSZA NA WOJNĘ

Motel Comfort Inn Airport

South Portland, Maine

11 września 2001 r.

Ptaszek otworzył oczy.

Obok motelowego łóżka stała niewielka szafka nocna, na niej budzik i Biblia. Dalej, za brudnym oknem, rozciągał się parking zapełniony samochodami podróżnych, wczasowiczów, ludzi zmierzających do pracy, do rodzin, rozpoczynających nowy dzień życia. Ptaszek miał za sobą spokojną noc wieńczącą długi, niespokojny rok. Tego ranka miał udać się do raju.

„Nie ma boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem”.

Naprawdę nazywał się Muhammad Atta. Przezwisko nadał mu ojciec, surowy i oziębły egipski prawnik, który uważał go za miękkiego i zbyt wrażliwego, zbyt kruchego, zbyt leniwego, zbyt płaczliwego. Czyż nie mierzył mu czasu na mającej zająć trzy minuty ulicami Kairu drodze ze szkoły do domu? Czy nie miał pretensji, gdy syn spóźnił się choć o kilka sekund? „Guzdrałeś się, Ptaszku! Dlaczego?”.

Przyloty, odloty. „Nie ma boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem…”.

Wstał.

Ubrał się w dżinsy i niebieską polówkę, wygładził delikatnymi dłońmi czystą narzutę w barwne kwiaty. Niczym nie odróżniał się od innych zabieganych turystów, z wigorem wkraczających w nowy dzień. Nad jego głową ryczały silniki startujących odrzutowców pasażerskich.

***

Dziesięć minut później Atta stał na lotnisku w South Portland. W dłoni trzymał bilet, który dwa tygodnie wcześniej kupił przez Internet w Las Vegas. Wybrał się na tam na ostatnie spotkanie organizacyjne. Cztery dni wcześniej świętował urodziny w lokalu o nazwie Shuckum’s Oyster House w Hollywood na Florydzie. Przez całą noc grał w pinball, sączył sok żurawinowy i obserwował jak drugi zabójca, Marwan al-Shehhi, pije alkohol i, kiwając głową w rytm muzyki, przygląda się miejscowym kobietom. On sam nienawidził kobiet. Ten zapach. Ta płeć. Zostało mu pięć dni życia. Miał trzydzieści trzy lata i niedawno zaplanował największy w historii zamach na amerykańskiej ziemi. A i tak wszystko go nudziło. Jedzenie, spanie, oddychanie. Śmierć to jedyna rzecz, dla której warto żyć.

Przechodząc przez wykrywacz metalu na lotnisku w Portland, miał w kieszeni czterostronicową notatkę:

„Kiedy już dostaniesz się do samolotu (…) myśl o tym jak o bitwie w imię Boga (…). Pamiętaj (…) prawdziwa obietnica jest blisko i nastała godzina zero. Nie zapominaj modlić się przed dotarciem do celu, jeśli będzie taka możliwość, lub powtarzać na przykład Nie ma boga prócz Allaha, a Mahomet jest jego Prorokiem”.

O 5:45 on oraz drugi zamachowiec, Abdulaziz al-Omari, zostawili już za sobą lotniskową ochronę. Kwadrans później samolot Atty był w powietrzu, wzleciał nad Atlantyk i obrał kurs na Boston. Tam Atta miał się przesiąść na lot American Airlines 11 do Los Angeles.

O 6:52, siedem minut po tym, jak wylądował na lotnisku międzynarodowym Logana w Bostonie, odezwała się jego komórka. Dzwonił Marwan, który przebywał już w jednym z sąsiednich terminali. Musieli mówić zwięźle:

– Wszystko gotowe?

– Tak, bracie, wszystko gotowe. Nie ma boga prócz Allaha, a my jesteśmy jest jego posłańcami.

Rozłączyli się.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: