Dwunastu pacjentów - ebook
Dwunastu pacjentów - ebook
KSIĄŻKA, NA PODSTAWIE KTÓREJ POWSTAŁ SERIAL SZPITAL NEW AMSTERDAM
Doktora Maxa Goodwina pokochały miliony widzów na całym świecie. Jego pytanie: „Jak mogę pomóc?”, wywołało niejedną rewolucję i uratowało życie setek pacjentów.
Pierwowzorem serialowego Maxa był doktor Eric Manheimer, który z równie niesamowitym zaangażowaniem i poświęceniem walczył o swoich pacjentów w szpitalu Bellevue w Nowym Jorku.
TO JEGO PRAWDZIWA HISTORIA
I jedyny taki szpital, w którym spotkają się zarówno dyplomaci z pobliskiego ONZ, jak i skazańcy z więzienia na Rikers Island. Obok siebie leżą mieszkańcy Park Avenue, finansiści z Wall Street, nielegalni imigranci, ofiary tortur oraz mieszkańcy czynszówek. Jeśli prezydent USA poczuje się źle podczas obrad ONZ, karetka pogotowia przywiezie go do Bellevue.
Doktor Eric Manheimer w dwunastu historiach przedstawił losy swoich pacjentów, których spotkał, będąc dyrektorem szpitala. Te historie to coś więcej niż skomplikowane medyczne przypadki – to przede wszystkim pełna emocji opowieść o ludziach: rodzinach i wspólnotach, rozpaczy i śmierci, nadziei i życiu.
Sam autor odsłania się przed nami nie tylko jako lekarz i dyrektor szpitala, ale też jako pacjent. Walce o życie innych towarzyszy jego własny wyścig z chorobą nowotworową.
Serial Szpital New Amsterdam , który powstał na podstawie wspomnień Manheimera, podbił serca widzów na całym świecie. Ta książka to lektura obowiązkowa dla wszystkich chcących poznać prawdziwe losy ulubionych bohaterów.
„Manheimer daje nam coś więcej niż zwykłe medyczne dramaty. To okno na wyjątkowy szpital i mądrość lekarza, który tak samo opiekuje się pacjentami i światem”.
„Publishers Weekly”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8497-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tanisha
Wędrówka z Bushwick na północnym Brooklynie zajęła jej kilka godzin. Lodowate zimno i topniejący śnieg pobudziły Tanishę jak dodatkowa dawka adrenaliny. Tuż przed świtem, w czasie objazdu śmieciarek, wydostała się przez okno swojego pokoju i zeszła po schodkach przeciwpożarowych, kalecząc sobie dłonie o lodowaty, pordzewiały metal. Trzy piętra w dół, a potem kontrolowany upadek na chodnik z wysokości czterech i pół metra. Przy jej stu pięćdziesięciu centymetrach wzrostu, kiedy zwisała uczepiona ostatniego łuszczącego się szczebla, jej stopy dzieliły od chodnika już tylko trzy metry. O czwartej nad ranem na ulicy było pusto. Migocząca latarnia oświetlała jedynie śnieg, lód i szyld zakładu fryzjerskiego. Światła sklepu całodobowego El Amanecer na rogu prawie ginęły za obłokiem pary z przewodu wentylacyjnego w chodniku. Tanisha puściła szczebel i po chwili podeszwy jej trampek uderzyły o beton, prawie nie wydając dźwięku. Jeszcze przez kilka sekund kucała, rozcierając sobie kostki.
Tanisha była ładną szesnastolatką. Włosy sięgające do połowy pleców zaplotła w warkoczyki. Miała na sobie kilka T-shirtów, sweter, długą bluzę Yankees i dżinsy włożone na piżamę. Rozglądając się ostrożnie, ruszyła w kierunku oddalonej o kilka przecznic Myrtle Avenue. Szła szybko, wydychając parę. Minęło ją kilka pojedynczych samochodów. Cieszyła się, że jest tak zimno, bo dzięki temu nikt się nie kręcił po okolicy.
Przebywała w tej rodzinie zastępczej zbyt długo. Od samego początku – a umieszczono ją tam dokładnie cztery tygodnie wcześniej – czuła, że tak będzie. Pracownice pogotowia opiekuńczego zawiozły ją tam samochodem. To była jej dwunasta rodzina zastępcza, więc od swojego urodzenia – w szpitalu w Kings County szesnaście lat temu – zmieniała miejsce pobytu średnio prawie co roku. Przyjechały na miejsce przed południem. Otworzyła im uśmiechnięta kobieta w średnim wieku i zaprosiła je do środka. Tanisha trochę straciła czujność, kiedy gospodyni, Letitia, _la Puertoriqueña_, przemówiła z hiszpańskim akcentem. Dziewczyna przez chwilę poczuła się jak u rodziny zastępczej sprzed kilku lat – jedynej, którą uważała za dom.
Panujące w mieszkaniu ciepło – kaloryfery nie miały regulacji – i zaparowane szyby w oknach sprawiały, że wydawało się tam niemal przytulnie. Pracownice opieki społecznej spędziły ponad godzinę, rozmawiając z Letitią oraz pomagając Tanishy się zaaklimatyzować i rozpakować niewielki plecak zawierający resztki jej dobytku. Dziewczyna miała kilka ubrań na zmianę i małą zasuwaną kosmetyczkę na szczoteczkę do zębów i szczotkę do włosów. Anna, starsza pracownica społeczna, wręczyła Letitii dwa plastikowe pudełeczka na tabletki Tanishy i przekazała instrukcje dotyczące dawkowania leków oraz możliwych skutków ubocznych. W plastikowej teczce miała plik papierów. Wyciągnęła z niej kopie jakichś dokumentów i poprosiła Letitię, żeby podpisała je z odpowiednią datą. Na koniec obie pracownice podeszły do siedzącej cicho przy jadalnianym stole Tanishy i uściskały ją na pożegnanie. Zapewniły, że będzie jej tu dobrze i że wpadną za kilka dni.
Problemy zaczęły się jeszcze tej samej nocy. Późnym popołudniem wróciła do domu córka Letitii ze swoim chłopakiem. Letitia pobieżnie przedstawiła im dziewczynę, a potem wyszła coś załatwić. Młodzi włączyli telewizor, jedli pizzę i rozmawiali, traktując Tanishę jak powietrze. Chłopak miał około dwudziestu lat i mieszkał piętro wyżej.
Tanisha położyła się spać po północy. Zostawiła uchylone okno, bo w pokoju było gorąco. Nagle usłyszała szuranie odsuwanej ramy i do środka wsunął się trampek, za nim noga i pozostała część chłopaka, którego poznała po południu. Zasunął okno z powrotem, popatrzył na Tanishę i wyjął nóż sprężynowy.
To nie był pierwszy raz, kiedy padła ofiarą gwałtu, molestowania czy została wykorzystana w rodzinie zastępczej, ale postanowiła, że ten będzie ostatni. Rano, nie zważając na dobijających się do łazienki członków rodziny, spędziła piętnaście minut pod prawie wrzącym prysznicem, żeby oczyścić ciało i umysł. Nikomu nic nie powiedziała. Okna nie dało się zablokować od środka, więc tamtego ranka zatrzasnęła je i zaklinowała złamanym kijem od szczotki. Przyniosła sobie z kuchni nóż, który położyła przy łóżku. Kilka nocy później usłyszała łomotanie w okno, znowu po północy. Chłopak ponawiał próby kilka razy w tygodniu, aż któregoś wieczoru Tanisha zauważyła, że kij, którym blokowała okno, zniknął. Nadeszła pora, żeby się zmywać.
Dotarła do Myrtle Avenue i skręciła w prawo pod estakadą kolejki nadziemnej. Wskazówek, jak dojść na Manhattan, udzielił jej sympatyczny kasjer w całodobowym White Castle.
– Wychodzisz na Myrtle – powiedział, wskazując kierunek za oknem – i skręcasz w prawo. Piętnaście minut i jesteś na Broadwayu. Tam znowu jest kolejka i znowu skręcasz w prawo. Idziesz Broadwayem do końca, cały czas pod estakadą. Dojdziesz prosto na Williamsburg Bridge. Nie da się go nie zauważyć. Tam już jesteś praktycznie nad East River. Zupełnie inny świat. Jakbyś była w innym kraju. – Uśmiechnął się tajemniczo, podając jej dwa hamburgery i porcję frytek. – Na koszt firmy, _chica_. _Suerte._ Powodzenia.
Kiedy dotarła do stuletniego mostu, minęła piąta i ulice zaczynały się zaludniać. Z początku czuła niepokój, ale słyszała pisk przejeżdżających nad jej głową pociągów. Ranne ptaszki jechały do pracy. Opatuleni ludzie ledwo omiatali Tanishę spojrzeniem. Kierowali się szybko do stromych schodów prowadzących na peron linii M albo dawali nura w mroczne, pozbawione słońca zaświaty sklepików z kawą i pączkami przy Broadwayu. Kiedy na ulicach Williamsburga zobaczyła grupę mężczyzn w długich czarnych płaszczach, brązowych futrzanych czapach i w białych skarpetkach na nogach, wiedziała, że most musi być niedaleko. Słyszała o tym skupiającym chasydów ruchu Satmar. Nie zwrócili na nią uwagi, pogrążeni w rozmowie w obcym, gardłowym języku. Na rogu ulicy stał pomarańczowy autobus szkolny wydzielający smugi białych spalin jak jakaś surrealistyczna, postapokaliptyczna bestia. Drzwi się otworzyły, a długie czarne płaszcze i futrzane czapy zniknęły w środku.
Odnalezienie pieszej drogi przez most zajęło jej trochę czasu. Zauważyła grupę robotników w średnim wieku z czarnymi metalowymi skrzynkami na lunch w dłoniach. Zaczekała, aż wyruszą do pracy, i poszła za nimi, trzymając się w bezpiecznej odległości. Mieli być jej eskortą w drodze na drugi brzeg. Poranek był bezchmurny i bardzo zimny. Wiatr wdzierał się między warstwy jej ubrań. Naciągnęła kaptur na głowę i wsunęła dłonie pod pachy. Ruch był coraz większy. Mijające ją samochody błyskały czerwono. Na East River migotały światła holownika płynącego w stronę Roosevelt Island. Przed nią, jak okiem sięgnąć, skrzył się złociście Manhattan. Kiedy Tanisha już przejdzie przez most, znajdzie się na znajomym terenie. Dwa lata wcześniej została umieszczona na Lower East Side. Na obszarze między ulicami Delaney a Czternastą znała każdą przecznicę, bodegę i pizzerię. Avenue C w Alphabet City była jej bazą. Nie mogła się doczekać opuszczenia Brooklynu – tego obcego, szalonego patchworku ulic krzyżujących się pod różnymi kątami. Miała dość tej mieszaniny języków, ulicznych gangów, dilerów narkotykowych, dziwek, hipsterów i przesiadujących na werandach staruszków. Na Brooklynie człowiek musiał nieustannie mieć się na baczności i nie wychylać nosa ze swojej bezpiecznej strefy, bo wokół był rezerwat dzikich zwierząt.
Kiedy Tanisha minęła środek mostu opadającego teraz łagodnie ku brzegom Manhattanu, zaczęła myśleć po hiszpańsku. Znowu była w domu swojej abuelity. Jej własna rodzina nazywała ją Mamą Lolą, zaś dla sześciu dziewczynek przebywających w rodzinnym domu dziecka prowadzonym przez nią i jej oddanego męża Hugo była właśnie abuelitą, babunią. Hugo pracował po piętnaście godzin dziennie jako kierowca samochodu reklamowego i nielegalnej taksówki, choć rosnące nieubłaganie ceny benzyny coraz bardziej uszczuplały jego dochody. Abuela mawiała o swoim mężu: „To ewenement na skalę całej Dominikany. Ma jedną żonę, jedną rodzinę i jest kochającym człowiekiem. W swoim miasteczku trafiłam na tego jedynego”.
Idąc, Tanisha próbowała sobie przypomnieć kolejne rodziny i rodzinne domy dziecka, w których mieszkała przez wszystkie te lata. Matki nie pamiętała, praktycznie niczego jej o niej nie powiedziano, niewykluczone, że po prostu niewiele udało się ustalić. Tanisha wiedziała tylko, że matka była Latynoską i że była uzależniona od narkotyków, szczególnie cracku. Miała kilkoro dzieci. Wszystkie trafiły do pogotowia opiekuńczego i zostały umieszczone w rodzinach zastępczych. Kiedy Tanisha miała kilka miesięcy, matka zostawiła ją z jakimiś „siostrami od odlotów” i ktoś z sąsiadów zadzwonił pod 911. Kiedy policjanci znaleźli sześciomiesięczną dziewczynkę w brudnym kocyku, zabrali dziecko do szpitala St. Barnabas na Bronksie. Powiadomiono pogotowie opiekuńcze, którego pracownicy odnaleźli matkę Tanishy w więzieniu dla kobiet imienia Rose M. Singer na Rikers Island. Ze względu na długotrwałe uzależnienie od narkotyków, porzucenie dziecka i prostytucję pozbawiono ją prawa do opieki nad córką. Matka Tanishy sama była ofiarą – członkinią gangu, narkomanką i drobną dilerką. Nie tyle znęcała się nad swoimi dziećmi, ile zaniedbywała je. W raporcie udostępnionym nastoletniej Tanishy przez pracownicę społeczną użyto słowa „zdziczała”. Dziewczynka nie miała pojęcia, co może się kryć za tym określeniem. Kojarzyło jej się ze zwierzęciem, udomowionym tygrysem.
Pierwszą rodziną, którą Tanisha zapamiętała, byli Smithowie – czarna jamajska para sprawująca opiekę nad sześciorgiem dzieci. Dziewczynka przebywała u nich jako czterolatka. Dobrze traktowali swoich podopiecznych. Wszyscy mieli co jeść, byli kąpani, mieli czysto, sucho i ciepło. Sypiali w jednej dużej sypialni przy otwartym oknie. Pan Smith był kierowcą miejskiego autobusu. Po powrocie do domu siadał przed telewizorem i popijał rum z butelki opakowanej w papierową torebkę. Po kilku łykach brązowawego płynu z cichego, spokojnego człowieka zmieniał się w ryczące zwierzę. Tanisha do dziś pamiętała jego głos dobiegający zza ściany przez otwarte drzwi. „Rusz pierdoloną dupę i chodź tutaj, kurwo! Rusz dupę i chodź tu!”
Wrzaski, przekleństwa, walenie w drzwi i rzucanie przedmiotami cichło około północy, po czym rozlegało się głośne chrapanie pana Smitha. Co jakiś czas zapadała dłuższa cisza spowodowana jego bezdechem, a potem słychać było kilka końskich parsknięć i znowu chrapanie. Dzieci wreszcie zasypiały, choć dręczyły je koszmary i moczyły się w nocy. Któregoś dnia pod dom podjechało kilka białych pojazdów i w mieszkaniu zjawiło się kilkunastu pracowników opieki społecznej. Dzieci zostały zapakowane do samochodów i zabrane. Każdemu z nich towarzyszyło dwoje opiekunów. Pani Smith nigdzie nie było. Pan Smith był w pracy. Wszystkie dzieci zawieziono do dużego schroniska gdzieś na Brooklynie.
Kiedy Tanisha miała siedem lat, zdążyła już przejść przez siedem różnych ośrodków opiekuńczo-wychowawczych i rodzin zastępczych oraz kilka schronisk i oddziałów pogotowia opiekuńczego. Wspominając swój pierwszy pobyt w szpitalu, dotarła na drugi brzeg East River i zeszła z mostu na Delancey Street. Zatrzymała się w Dunkin’ Donuts po północnej stronie ulicy. Ucieszyła się, że po tylu latach to miejsce wciąż istnieje. Przed ladą, za którą nad pączkami i kawą czuwało kilka Hindusek, zdążyła się już ustawić kolejka. Tanisha usiadła na chwilę przy oknie, żeby się rozgrzać. W wieku siedmiu lat stała się nieposłuszna. W kolejnej rodzinie zastępczej rzuciła się na inne dziecko, które ją uderzyło i nazwało dziwką. Opiekunowie zadzwonili pod 911. Wtedy w jej głowie jakby coś się przestawiło. Potem tego rodzaju sytuacje zaczęły się powtarzać, bez ostrzeżenia.
Czuła się dobrze i nagle pstryk – stawała się hiperczujna. Po wszystkim nie bardzo wiedziała, co się wydarzyło. Pamiętała tylko, że jacyś dorośli ją trzymali, siedzieli na niej i robili jej zastrzyk z Haldolu, po którym zasypiała albo ogarniało ją otępienie podobne do snu. Raz trafiła na oddział ratunkowy miejscowego szpitala. Po wielu godzinach siedzenia na kozetce w obecności znudzonej kobiety w brązowym pielęgniarskim stroju, która ją obserwowała, czytając przy tym gazetę i rozmawiając przez komórkę ze swoim chłopakiem, przyjęto ją na oddział pediatryczny. Inne dzieci miały cukrzycę, zapalenie płuc, grypę, epilepsję, astmę albo były opóźnione w rozwoju. Tanisha zapamiętała lekarza, który rozmawiał z nią dwa dni po przyjęciu do szpitala. Zabrał ją do cichego pomieszczenia. Obok siedział pracownik opieki społecznej i robił notatki. W pokoju były zabawki. Zapytali ją, czy chce się pobawić albo porysować. Tanisha nie miała ochoty rozmawiać z mężczyzną, który wyglądał na znudzonego i zmęczonego. Była głodna i poprosiła o coś do jedzenia. Powiedzieli, że dostanie jeść, jak im coś narysuje. Postanowiła ich przeczekać. Po miesiącu na oddziale, gdzie odwiedzali ją pracownicy społeczni, psychologowie i pracownicy pogotowia opiekuńczego, a od czasu do czasu psychiatrzy, została umieszczona w kolejnej rodzinie zastępczej.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_