- W empik go
Dygnitarze - ebook
Dygnitarze - ebook
Trzecia wojna światowa właśnie się rozkręca, choć wielu jej nie dostrzega. Wielcy gracze rozstawiają figury i pionki na globalnej szachownicy. Izydor ma własną wizję Królewstwa w dziejowej rozgrywce. Rozgrywka z Grupą 3mającą Władzę będzie bezwzględna. Konfederacja rzuci rękawicę w pysk zaplutym karłom reakcji. A John Watcher nie będzie się temu przyglądał bezczynnie...
Ostatnią powieścią Witkacego było Jedyne Wyjście. Autorowi nie udało się jej wydać przed śmiercią (której okoliczności i data nie są do dzisiaj wyjaśnione, vide: Klątwa Konfederatów). Manuskrypt jednak przetrwał zawieruchę wojenną i doczekał się publikacji w 1968 r. Zgodnie z zapiskami Witkacego dzieło to miało być kontynuowane w drugim tomie pod tytułem Dygnitarze. Brak tej kontynuacji stanowi bolesną lukę w polskiej literaturze. Powinni ją zapełnić swoim talentem znakomitsi pisarze. Mieli na to kilka dekad. Nie mogąc dłużej czekać zakasałem rękawy i chwyciłem za pióro…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-939664-1-7 |
Rozmiar pliku: | 328 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść ta nie jest przeznaczona dla osób o ograniczonych horyzontach poznawczych. Lojalnie ostrzegam, że ciężar tematu i poziom trudności tekstu zauważalnie przyspiesza siwienie włosów i matowienie paznokci u czytających.
Zrezygnuj z dalszego przewracania kartek jeśli masz problem z łączeniem kropek prostymi kreskami bez użycia linijki. Zrobisz to jednak na własną odpowiedzialność!
Zapewniam, że gorzko będziesz tego żałować niezależnie od dokonanego wyboru...Jan Watcher
Jan Watcher szedł przed siebie sprężystym krokiem. Nie ustępował nikomu drogi. Mocno trzymał w lewej ręce elegancką laskę. Laska ta powinna wzbudzać współczucie, gdyby nie ukryte w jej wnętrzu długie, splamione krwią ostrze. Nie podpierał się na niej. Zataczał nią przed sobą małe kółka. Uważnemu obserwatorowi mogło się wydawać, że kierował rzeką przechodniów niczym dyrygent orkiestrą. Tłum rozsuwał się przed nim jak woda wokół filaru mostu.
Przepełniało go słodkie poczucie wyższości nad zabieganymi mieszkańcami miasta. Ludzie ci nic nie wiedzieli o prawdziwych mechanizmach kierujących otaczającym ich światem. I bardzo dobrze: chomiki mają kręcić kołowrotkiem, a nie zastanawiać się jak jest on zbudowany!
Watcher zaś ogarniał wszystko i znał swoje miejsce w szyku. Pielęgnował w umyśle swój obraz doświadczonego górala troszczącego się o powierzone mu owce. Oto jednak nadchodził czas sprowadzenia ich z soczystych pastwisk. Czas strzyżenia bujnej wełny. A dla części stada: czas rzeźni.
Wyczuwał rosnący niepokój podopiecznych. Pojawiła się czarna owca, która próbowała sprowadzić stado z wyznaczonej ścieżki. Nie mógł do tego dopuścić! Szedł właśnie przyjrzeć się zza weneckiego lustra co G3W planuje zrobić w tej sytuacji. Był pewien, że jego psy pasterskie poradzą sobie z tym wyzwaniem. Mimo to: kontrola najwyższą formą zaufania.
Uwagę Watcher’a przyciągnął widok grupki chłopców kłębiących się przy oknie sutereny. Z zapałem szturchali coś kijami i obrzucali kamieniami. Podszedł bliżej i zastukał laską o chodnik. Smarkacze rozpierzchli się w ułamku sekundy. Jan przykucnął. W rogu zakratowanej wnęki kulił się ociekający krwią bury kociak z zaropiałym okiem. Zwierzak cicho popiskiwał z bólu i przerażenia.
Podobno ludzie dzielą się na tych, którzy lubią psy, i tych, którzy wolą koty. Jan nienawidził wszystkich zapchlonych futrzaków. Wsunął swoją laskę pomiędzy zardzewiałe pręty. 27 kości jego lewej dłoni zacisnęło się wokół srebrnej rękojeści. Mechanizm sprężynowy wystrzelił stalowe ostrze. Kociak zajęczał przeraźliwie. Nikt z przechodniów nawet nie zwolnił kroku. Watcher zaś wyprostował się i ruszył dalej.4.1 Jedność w wielości
Izydorem wstrząsnął przejmujący ból. Mężczyzna tkwił pośrodku mrocznej otchłani nieprzytomności. Całe jego rozgorączkowane ciało obejmowała wypełniona cierpieniem punktochwila. Sine powieki drgały spazmatycznie. Stalowo–niebieskie źrenice tliły się pod potarganą grzywą czarnych aż do obrzydzenia włosów. Niewyraźny bełkot z trudem się przebijał przez rytmiczny stukot kół pociągu:
… jedność w wielości … wielość w jedności …
… manifique … terrific … wunderbar …
… zupełnie nowy wymiar czystej formy …
Rustalka pochyliła się i troskliwie przetarła zroszone grubymi kroplami potu blade czoło. Kosmyk lnianych włosów przysłonił jej lekko ukośne, zielone oczy w jasnej oprawie. Zagarnęła go za ucho subtelnym ruchem lewej dłoni. Jej duże usta koloru poziomki zazwyczaj aż promieniowały erotyzmem. Dziś jednak te bramy cielesnej rozkoszy były wyłącznie kreską na bladej twarzy.
Tors leżącego na kuszetce mężczyzny oplatała pajęczyna przepoconych bandaży. Widać było na nich wyraźnie plamy świeżo zaschniętej krwi. Majestatyczne szczyty gór przesuwały się za oknem wagonu.
Mroczna postać siedziała w ciemnym rogu przedziału. Był to ponury typ, ale niepozbawiony fizycznego uroku. Ani przez chwilę nie wypuszczał z dłoni złowrogo połyskującego rewolweru. Co kilka minut ostrożnie uchylał bordową zasłonę i uważnie obserwował korytarz wagonu. Kobieta spojrzała z niepokojem w jego stronę.
- Herr Nadrazil, co teraz z nami będzie? Czy on przeżyje? Dlaczego nie zawiozłeś go do szpitala?!
- Madame Rustalko, w zawieszeniu nad przepaścią jest istota tego momentu… _The calm before the storm_, jak mawiają nasi przyjaciele. Proszę mi wierzyć, że gdyby Izydor trafił do szpitala, to nie przyjęto by go na żaden oddział, no może poza kostnicą. A i oni staraliby się go wypchnąć do krematorium. Potężnych i bezwzględnych wrogów ma nasz Izio.Tymczasem w toalecie ostatniego wagonu trzeciej klasy czaił się osobnik o twarzy wyrazistej jak wegetariańska galaretka drobiowa. Mężczyzna ten wyróżniał się nadprzeciętną zwyczajnością.
Struna fortepianowa połyskiwała złowieszczo pomiędzy jego smukłymi palcami. Miał do niej pełne zaufanie. Zrodziło się ono w nim, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Jego matka, praczka z Powiśla, usłyszała w uderzeniach łyżką o talerz swojego jedynaka rytmiczność godną następcy Fryderyka Chopina. Nieszczęsny malec godzinami bębnił w klawisze rozstrojonego fortepianu. Przełomem w jego życiu okazała się wizyta stroiciela. Dzięki niemu odkrył, że chociaż fortepian koncertowy ma tylko 88 klawiszy, to strun jest w nim aż 243. Swoje życie poświęcił bez reszty zagospodarowaniu tej oczywistej nadwyżki.
Miał słabość zwłaszcza do strun wiolinowych (tych od wysokich dźwięków). I cienko zazwyczaj piszczeli ci, na których gardłach je zaciskał. Nie wymagało to od niego specjalnej siły. Już nacisk 3,5 kg wystarcza bowiem do całkowitego zamknięcia światła tętnic szyjnych. Błyskawicznie odcina się dopływ krwi do mózgu. Ofiara traci wpierw świadomość, a następnie życie.
Uważał się za niedocenianego przez społeczeństwo artystę (jak każdy zwyrodnialec). Miał swoje zasady. Nigdy nie używał ponownie tej samej struny. Zostawiał ją zawsze przy ciele ofiary. To był jego znak rozpoznawczy. Wybierał kolejne struny używane w sonacie C-moll Karola Szymanowskiego. Nie mógł uwierzyć, że ten detal nie został jeszcze przez nikogo zauważony! Ciężko jest być wirtuozem zbrodni w kraju z policjantami, którym pięciolinia kojarzy się tylko z wielopasmową autostradą…
Miał nadzieję, że opis aktualnego zlecenia wydrukują na pierwszych stronach gazet. Jego ofiarą miał stać się przecież jeden z czołowych funkcjonariuszy Pe-Zet-Pepu! Ten sukces przeniesie go do pierwszej ligi stołecznego półświatka. W życiu trzeba mieć jakieś marzenia, nieprawdaż? Muzyk nie wiedział jednak, że nie jest jedynym profesjonalnym zabójcą w tym pociągu...
5 Grupa Trzymająca Władzę
Czworo dygnitarzy zebrało się na pilną naradę. Byli rozgrywającymi z ekstraklasy. reprezentowali Grupę 3mającą Władzę w Królestwie. Mieli nad czym debatować.
- _Bonjour_! Ciszę się, że znaleźliście chwilę czasu aby się wspólnie naradzić nad naszymi problemami…
- _Guten tag_.
- _Buongiorno_!
- _Good morning_. I pozwólcie mi przejść od razu do rzeczy: czy ktoś z panów wie o co chodzi z tym Wielkim Sejmem?!
Francuski ambasador, baron Quadratius de Rompiers skrzywił się na taką bezpośredniość Alfreda, markiza de Maske-Tower. Ci pragmatyczni wyspiarze i ich brak szacunku dla konwenansów obowiązujących w międzynarodowej dyplomacji! Osobiście uważał, że prawdziwy dyplomata potrafi powiedzieć ci spierdalaj w taki sposób, że czujesz narastające podniecenie przed zbliżającą się podróżą…
- _Bene_, u mnie to samo: same plotki, domysły i odgrzewane kotlety. Żadnych konkretów. Płacimy naszym szpiegom fortunę, ale jak przychodzi co do czego, to nic wartościowego nie mają do powiedzenia. A przecież coś się szykuje!
- _Oui_, i to musi być _extraordinaire_! Wielki Sejm zwołuje się tylko co dekadę. Ostatni miał miejsce zaledwie 2 lata temu. Król musi mieć coś specjalnego w planach…
- _Of course_, ale co? – rzucił Brytyjczyk zaciągając się potężnym cygarem utoczonym na smagłych udach kubańskich dziewcząt, które marzyły tylko o końcu zmiany w fabryce i ucieczce do Miami.
- _Mama Mia_, może Królestwo w końcu jasno opowie się po naszej stronie i wyśle jakieś konkretne wsparcie na południowy front. Ofensywa Kalifatu na nasz kontynent może nastąpić w każdym momencie. Nie potrzeba nam kolejnego Brexit'u, ani Grenlandii, która nas opuściła w 1985 roku.
- Przypomnę, że moje wytyczne z Berlina są jasne: żadnych prowokacji. Nie wtrącamy się do wewnętrznej polityki Kalifatu. Póki co jego obecna działalność ogranicza się do Afryki Północnej. Nic nam do tego. My potrzebujemy mocnej deklaracji jedności europejskiej. Ta by się bardzo przydała. Królestwo coś za bardzo się usamodzielnia. Wschód Europy miał być dla nas źródłem taniej siły roboczej i rezerwatem dzikiej przyrody. Ufundowaliśmy im tyle pięknych ścieżek rowerowych! A oni co? Wstali z kolan i zaczęli podnosić głowy. _Scheiße_!
- Sami to sprowokowaliśmy nie dopuszczając ich do władzy w Unii. Trzeba było im wybić z głowy to Królestwo na samym początku. A my co? Śmialiśmy się, że niby monarchia to zacofanie i ciemnogród! Jeszcze im _Via Carpatia_ ufundowaliśmy. Promowaliśmy współpracę regionów ponad granicami… To i zintegrowali się nam pięknie. Podłączyli się do Jedwabnego Szlaku z Cesarstwem i teraz mają nas wszystkich w dupie!
- Ależ panie ambasadorze, skąd taki język u dyplomaty? Republika się wstydzi za pana…
- _Ma République_ chce rezultatów, a ja tu nic nie potrafię wskórać. _Merde_…
- _Let's cool down_… Ogarnijmy się jak przystało na G3W! Wspólnie mamy w garści wszystkich ich polityków, senatorów i posłów. Każdy z nich kiedyś wziął od nas łapówkę, jest nam coś winien lub mamy na niego konkretnego haka, nieprawdaż?
- _Molto bene_, znamy każdą drobinę brudu za ich paznokciami. Co ja mówię! Niektórzy z nich zgromadzili w czasie swoich karier tyle brudu, że można by nim zapełnić niejedną śmieciarkę.
Niemka nie mogła się powstrzymać od drobnej złośliwości:
- A ty się przecież na śmieciarkach znasz jak nikt inny.
Rodowity Sycylijczyk Rosario Menotti-Corvi nie lubił jak mu się wypominało skromne początki jego międzynarodowej kariery. Zapalił papierosa i dmuchnął gryzącym dymem prosto w jej twarz. Nigdy by tego nie zrobił gdyby tylko znał jej ukryte przed światem oblicze!
Cóż, jej świętej pamięci ex też jej nie doceniał. Osobom postronnym mogło się wydawać, iż związek ten był bardziej niż udany. Łączyła ich wspólna pasja do jazdy konnej i myślistwa. Sielanka skończyła się podczas polowania u hrabiego Jędrzeja Łohoyskiego. _Frau_ pomyliła małżonka z jeleniem. Był to celny strzał. Nie pociągnięto jej do odpowiedzialności karnej. Pozostali myśliwi zgodnie podtrzymali wersję o nieszczęśliwym wypadku. Źli ludzie rozsiewali plotki, że miała poważne przesłanki do pomylenia męża z jeleniem. W końcu to ona sama przyprawiała mu rogi romansując z hrabią Łohoyskim. A był to zaledwie początek rozwoju jej mrocznych upodobań tak świetnie ukrytych pod maską dystyngowanej elegancji. Jądro ciemności kłębiło się pod perfekcyjnym kokiem jej blond włosów. Ale o tym wszystkim później…
- Taka astma to paskudna choroba, nieprawdaż?
_Frau_ zakasłała i sięgnęła po swój inhalator. Głęboko odetchnęła i poprawiła swoją fryzurę. Już miała szczegółowo wyjaśnić okoliczności tak niefortunnego zdarzenia jakim było poczęcie Rosario. Powstrzymał ją przed tym Brytyjczyk:
- _Please_… My tu o przyszłości kontynentu, a wy co? Przestańcie się zachowywać jak dzieci w piaskownicy!
- A od kiedy to wy tak przejmujecie się losem naszego kontynentu? Bezpiecznie sobie siedzicie po drugiej stronie kanału La Manche i razem z wujkiem Samem manipulujecie nami wszystkimi!
Zapadła kłopotliwa cisza. Anglosasi od czasu Brexit'u pogrążeni byli w stagnacji gospodarczej. Nie udało się im wynegocjować rewelacyjnych umów handlowych z krajami Afryki i Azji. Brytyjczycy obudzili się w świecie innym, niż pamiętali z okresu kiedy byli światowym imperium. Nikt nie potrzebował ich koralików. Nikt nie dawał się nabierać na dystyngowany akcent. Świat się rozwijał i nawet rządzący w krajach Commonwealth'u nie byli chętni do robienia biznesów z politycznym bankrutem i narażania swoich relacji z innymi graczami na międzynarodowej scenie.
A główni gracze bezwzględnie odcinali kupony od usunięcia brytyjskiej konkurencji ze wspólnego rynku. Wycofali swoje rezerwy złota z Londynu i odcięli dostęp City do europejskiego rynku finansowego. Skończyły się granty dla wyspiarskich uniwersytetów i automatyczne uznawanie ich dyplomów na europejskim rynku pracy. Nie pomijano żadnej okazji do pokazania krajom członkowskim jak fatalne skutki ma rozwód z europejskim projektem.
Tylko współpraca z USA ratowała Wyspiarzy od totalnej recesji. Stany zmagały się z własnymi problemami. Przegrały wojnę handlową z Cesarstwem. Światowi potentaci odeszli od rozliczania handlu ropą w dolarach. Zielona waluta przestała być głównym pieniądzem świata. Wall Street zniszczyła prawda o dobrobycie kreowanym przez FED drukarkami o napędzie atomowym. Nikt już nie chciał kupować obligacji
najbardziej zadłużonej z rozwiniętych gospodarek świata. Cesarstwo zaczęło inwestować swoje nadwyżki w budowę Jedwabnego Szlaku. Trzeba było zacisnąć pasa i zacząć spłacać kosmiczny dług publiczny. Drastycznie podniesiono podatki. Milionerzy oczywiście dali sobie radę z obejściem systemu. Ciężar naprawy finansów państwa przerzucono na zwykłych obywateli. Sytuacja materialna ludności pogorszyła się dramatycznie. Zamieszki na tle rasowym regularnie przetaczały się przez duże miasta. Pomiędzy policją a demonstrantami domagającymi się pracy, chleba, opieki zdrowotnej i społecznej dochodziło do regularnych bitew na ulicach. Powszechny dostęp do broni odbił się systemowi czkawką. Nikt jeszcze nie nazywał tego wojną domową tylko dzięki poprawności politycznej obowiązującej w Imperium Wolności.
Stany dobiła seria katastrof naturalnych będących efektem chaotycznych wahań klimatu. Zaczęło już brakować imion dla kolejnych huraganów. Nikt już nie marzył o domu nad brzegiem oceanu.
Banksterzy skupieni w G3W potrzebowali kozła ofiarnego, na którego można by było zrzucić winę za zło całego świata spowodowane ich chciwością. I oto pojawił się mikrob jakich wiele w każdej dekadzie. Media głównego nurtu / ścieku zabrały się za fabrykowanie psychozy o globalnej pandemii i apokalipsie. Społeczeństwom zaaplikowano lekarstwa gorsze od choroby…
Wyłącznie Prozac utrzymywał wiarę mas w _american dream_. Nawet najwyżsi rangą funkcjonariusze _Deep State_ uzupełniali poranny zestaw witamin o psychotropy. Wady i zalety poszczególnych leków antydepresyjnych stały się ulubionym tematem rozmów śmietanki towarzyskiej. Amerykańskie elity wciąż nie mogły pogodzić się z utratą pozycji światowego hegemona pomimo ewidentnej katastrofy systemu. Pogrążone były w mrzonkach o swojej minionej już potędze. Tymczasem jedynie wysoki poziom ich _Navy_ pozwalał im wciąż odgrywać rolę NEPTUNA, władcy mórz i oceanów.
- Manipulacja manipulantami… ho, ho… Ktoś musi przecież kierować wprowadzaniem NWO. Cieszcie się, że jesteście w klubie, ok?
- Wiele nam z tego nie przyszło… – burknął pod nosem Włoch. – Ale wróćmy do tematu. Może i mamy w garści polityczną elitę Królestwa. Problem w tym, że nie mamy żadnego wpływu na Gnębona Puczymordę. A to on rozdaje tu karty.
Dygnitarze zasępili się. Włoch zaciągnął się papierosem. Tym razem taktownie wydmuchał fantazyjne kółko dymu w kierunku sufitu. Dym ten zmieszał się ze smugami snującymi się z cygara trzymanego przez markiza de Maske-Tower.
Tak, to był ich główny problem: prezes P.Z.Pepu był poza ich zasięgiem. Powszechne Zjednoczenie Partii było zaś najpotężniejszą organizacją, która koordynowała funkcjonowanie wszystkich partii politycznych w Królestwie.
- _Jawohl_, w temacie prezesa wydaje mi się, że nic nie da się uczynić. Kontrwywiad Królestwa działa zbyt skutecznie… Moim ludziom udało się jednak namierzyć głównego wichrzyciela. To niejaki Smogorzewski.
- _Well, well_, Somgorzewski… toż to przecież ten ideolog Pe-Zet-Pepu i filozof z bożej łaski. Najlepszy kumpel malarza Bucewicza, w którego pracowni się regularnie spotykamy… Może byśmy tak go upili i wycisnęli z niego co w trawie piszczy z tym Wielkim Sejmem?
- Wy chcecie upić Polaka? Nie rozśmieszajcie mnie! Jego trzeba po prostu wykończyć. Im szybciej tym lepiej… Tylko żeby mi to wyglądało na zwykłą pijacką burdę, a nie jakieś tajne rozgrywki. Proszę abyście w rozwiązanie naszego problemu zaangażowali się nieco bardziej niż aktorzy porno w dialogi!
Nie dziwmy się nerwowej reakcji G3W. Od kilku lat świat zmieniał się dynamicznie w kierunku niezgodnym z wielkim planem ustanowienia na świecie _the New World Order_ . Na ich oczach chwiał się w posadach, będący europejską częścią NWO, eksperyment oparty o _Il Manifesto di Ventotene_ pióra włoskiego komunisty Altiero Spinelliego i socjalisty Ernesto Rossiego z 1941 roku.
Dzieło to postulowało stopniowe wdrożenie federalnej koncepcji zjednoczenia Europy poprzez ograniczenie suwerenności istniejących państw, odrzucenie rządów demokratycznych jako niepotrzebnego balastu i dyktaturę partii rewolucyjnej.
Sam Spinelli aktywnie lobbował na rzecz realizacji tych idei. Swoją grupę wpływu założył w knajpie „_Au Crocodile_" w Strasburgu przy ulicy de l'Outre 10. Na samym początku grupa ta była niewielka: zaledwie dziewięciu europarlamentarzystów. Ów „Klub Krokodyla" w przeciągu zaledwie roku przyjął w swoje szeregi prawie połowę Europarlamentu. Machina ruszyła. Z ekonomicznej wspólnoty suwerennych państw małymi krokami stworzono Unię Europejską. Wprowadzono jednolitą walutę w większości krajów. Przejęto kontrolę nad tworzeniem prawa w krajach członkowskich. Systematycznie zwiększono uprawnienia instytucji europejskich.
Twórcy nowej Europy przyzwyczajeni byli do kłopotów. Napotykali na problemy za każdym razem kiedy tylko obywatele krajów członkowskich mieli okazję się wypowiedzieć na temat ich wizji.
Traktat z Maastricht ustanawiający Wspólnotę Europejską odrzucili Duńczycy już na samym początku (2 czerwca 1992 roku). W Deklaracji Edynburskiej przyznano im wyłączenia z podlegania prawu unijnemu w 4 obszarach europejskiej współpracy: wspólna waluta, wspólna polityka bezpieczeństwa i obrony, sądownictwo i sprawy wewnętrzne oraz sprawy obywatelskie. Dzięki temu w powtórzonym referendum traktat przyjęto w 1993 roku.
Przeciwko powtórzeniu referendum wprawdzie protestowano, ale miejscowa władza przekonała demonstrantów do swoich racji przy pomocy konkretnych argumentów.
Policjanci oddali w sumie 113 strzałów, a trafili tylko 11 osób… Być może tych wolniejszych demonstrantów trafiono kilka razy? Wiadomo, że staruszkowie, kobiety i dzieci nie uciekają zbyt szybko. Było to jednak tylko zawirowanie na peryferiach…
Elity zszokowało pierwsze zderzenie z wolą obywateli w sercu transformacji. Oto bowiem mieszkańcy Francji i Holandii odrzucili w referendum projekt Konstytucji Europejskiej w 2005 roku. Dzielnych reformatorów to jednak nie zniechęciło … Wola ludu nie może przeszkodzić prawdziwym rewolucjonistom działającym przecież wyłącznie dla dobra tegoż ludu!
Niepowodzenie bubla prawnego zwanego Konstytucją Europejską wytłumaczono na salonach rzekomym strachem Francuzów przed polskim hydraulikiem… A przecież każdy, któremu kiedykolwiek ciekła woda z rur dobrze wie, że ostatnim jego zmartwieniem jest narodowość specjalisty ratującego mu lokal od zalania!
Szybko znaleziono boczną furtkę: Traktat Lizboński, do którego dołączono unijną Kartę Praw Podstawowych. I tam też upchnięto wszystkie kluczowe kwestie dla dalszej integracji.
Aby traktat ten mógł wejść w życie, zbędne było pytanie o zgodę zwykłych obywateli. Wystarczała jego ratyfikacja przez krajowych parlamentarzystów… poza Irlandią. Konstytucja Irlandii wymaga przeprowadzenia w takiej kwestii referendum, które odrzuciło tenże traktat! No ale przecież 4 miliony Irlandczyków to nie wielka Francja! Przywołano do porządku miejscowych polityków. Obiecano im, że nikt nie będzie wtrącać się tam do aborcji. Zapewniono neutralność kraju. Zagwarantowano, że dalej będą mogli kantować inne kraje na podatkach. A przede wszystkim obiecano irlandzkim politykom stołek komisarza w Komisji Europejskiej. Tak zachęcone i wsparte finansowo lokalne elity zabrały się do profesjonalnej kampanii propagandowej (tj. informacyjnej). Zielona Wyspa poparła Traktat Lizboński w ponownie przeprowadzonym referendum...
Droga do systemu powszechnego dobrobytu wydawała się szeroka jak niemiecka autostrada. Ale na każdej drodze zdarzają się wypadki...
Pierwszym problemem był kryzys migracyjny, który uświadomił mieszkańcom Europy, że mają za oknami widok zupełnie inny od rozpościerającego się z podmiejskich rezydencji elit politycznych.
Prawdziwym jednak ciosem dla projektu UE było zrujnowanie jej ekonomii. Odrzucono ideę cykliczności rozwoju gospodarki. Nie pasowała do wizji bezustannego rozwoju i powszechnej szczęśliwości. Panicznie zwalczano wszelkie przejawy recesji. Traktowanie zwykłego, przejściowego pogorszenia się sytuacji jako poważnej choroby zawsze prowadzi do zastosowania złego lekarstwa. A takie lekarstwo w najlepszym razie nie pomaga. W 10 przypadkach na 9 dochodzi do wystąpienia niepożądanych efektów ubocznych i pogorszenia się kondycji leczonego.
Lekarstwem na wszystkie problemy było zaś drukowanie dodatkowych pieniędzy. Radosna TWMPPMZS (_Third World Monetary Policy by Printing Money Zimbabwean-Style_) uprawiana pod profesjonalnie brzmiącym szyldem _Quantitative Easing_ doprowadziła do krachu walutowego. A przecież psucie waluty od wieków było nieomylnym znakiem upadku każdego państwa…
Drukowanie pieniędzy w celu zakupu obligacji krajów, które zamiast dalej się zadłużać powinny raczej zacisnąć pasa… W celu pobudzenia inflacji? A od kiedy to okradanie własnych obywateli z realnej wartości ich oszczędności jest dobrą rzeczą?
Jan Watcher przyglądał się rozchodzącym się członkom G3W. Korzystanie z weneckiego lustra było nieco staroświeckie w epoce mikroskopijnego sprzętu szpiegowskiego.
Bezpośrednia obserwacja dawała mu jednak poczucie osobistego uczestnictwa w spotkaniu. Umożliwiała mu dostrzeżenie szczegółów i atmosfery, których nie odda żaden zapis cyfrowy. A przede wszystkim Watcher chciał, żeby oni wiedzieli, że on wie. Pielęgnował otaczającą go aurę dyskretnego i totalnego nadzoru. Skuteczna inwigilacja była częścią jego wizerunku. Jedyną skazą na tym wizerunku były małe krople kociej krwi zaschnięte na jego błyszczących lakierkach.
6 Prezes
Okna gabinetu pierwszego Prezesa generalnego Pe-Zet-Pepu Gnębona Puczymordy były jak zawsze zasłonięte grubymi kotarami. Mężczyzna w dojrzałym, acz trudnym do określenia wieku, siedział za dębowym biurkiem. Był on politykiem wielkiego formatu, nikczemnego wzrostu i podłego usposobienia. Wredne indywiduum o masie, która zanurzona w cieczy szokowała nawet najodważniejszych badaczy problemów gastrycznych płetwali błękitnych. Ta gruba warstwa tłuszczu świetnie chroniła go przed chłodem, głodem i rozpustą. Na opuchniętej twarzy wyraźne były ślady trudów wczorajszej uroczystości z okazji jego własnych imienin. Małe, złośliwe oczka błyszczały intensywnie pośród zwałów tłuszczu udających rysy twarzy. Jego obleśne oblicze przecinały na 4 części czerwony nos, sine usta i spiczasta broda.
Szef tajnej policji (oficjalnie funkcjonującej jako Urząd Wewnętrznej Informacji: UWI) próbował wybrać najmniej ohydną z tychże ćwiartek. Kniaź Olgierd Śmierdzi-Uszko już po chwili się poddał. Wszystkie były paskudne, choć prawy policzek wyróżniał się owłosioną kurzajką. Żaden malarz nigdy nie namalował jej na jakimkolwiek z licznych portretów Prezesa. Olgierd szybko poprawił się w myślach: żaden malarz przebywający na wolności. Osobiście kierował kilkoma aresztowaniami artystów, którzy nie wykazali się w swojej twórczości należytą wrażliwością estetyczną. O tak! Ludzie sztuki mieli zapewnioną absolutną wolność wyrazu w kraju rządzonym twardą ręką P. Z. P. Wolno im było wyrazić w dowolnej formie, i to bez najmniejszych nawet ograniczeń, swój szczery, spontaniczny zachwyt przewodnią linią jedynie słusznej drogi rozwoju państwa.
- Ha! I co ma mi do powiedzenia o wczorajszej nocy mój AKTUALNY szef tajnej policji?
Kniaziowi nie umknęła oczywista aluzja Puczymordy. Stanowisko naczelnego donosiciela sprawował dopiero 2 lata. A i tak był rekordzistą. Wiedza to władza. A Prezes nie potrafił się dzielić władzą z nikim zbyt długo. Kariera jego poprzedników kończyła się zazwyczaj po kwartale. Nie obciążali oni budżetu państwa pobieraniem emerytury. I nic w tym dziwnego, bo w pracy tej narażali się wszem i wobec. Pozbawieni ochrony Urzędu ulegali serii niefortunnych zdarzeń, z których ostatnie było zazwyczaj śmiertelne. Jego poprzednik Leon Chwistek nie był wyjątkiem. Zamordowali go wynajęci przez Witkacego siepacze.
Olgierd z trudem przypominał sobie jakich to argumentów użył Puczymorda, aby go przekonać do objęcia stanowiska Szefa UWI. Pojęciowo nieartykułowany bełkot odwoływał się do jego poczucia lojalności wobec kraju, Pe-Zet-Pepu i Gnębona. Kniaź zdołał już wcześniej zauważyć, że w umyśle Prezesa te trzy pojęcia stanowiły jedność. Wszystkie trzy miał głęboko tam, gdzie tęcza nie dochodzi. Jego arystokratyczna pycha nie pozwoliła mu jednak odrzucić tak eksponowanej posady.
Olgierd pochodził bowiem, według swego mniemania i dowodów (słabych zresztą) Instytutu Heraldycznego, od słynnego kniazia Śmierdzi-Uszka, wodza Olgierda. Był postacią nader komiczną w kołach prawdziwej arystokracji. Przebaczano mu jednak wiele z powodu genialnych biznesów, w których okpił nawet samego Nadrazila (świnkę biznesową pierwszej klasy), i wpływów w Pezetpe, które miał jako zręczny tak zwany „usuwacz niepotrzebnych gratów” (o tym później).
Prezes sprowadził go na ziemię głosem kwaszącym krowom mleko w wymionach:
- O wczorajszej nocy, co ma mi do powiedzenia?!
- No, ludzie świętowali wasze imieniny… Ogólnie rzecz biorąc było to jedno wielkie, radosne pijaństwo. Władza i funkcjonariusze P. Z. P. pili z radością. Jeśli każdy toast za zdrowie przedłuża życie choćby o minutę, to Prezes będzie żył z tysiąc lat jak nic!
- Ha, ale gdyby każde złorzeczenie skracało mi życie o sekundę to umarłbym już 3 wcielenia temu…
- Ależ Prezesie, pan się nie boi… Cały kraj murem za panem stoi!
- Wy mi tu Olgierd nie ściemniajcie. Mówię jak jest. Od wazelinowania mam wydział piąty. Powtórzę moje pytanie: co się wydarzyło wczorajszej nocy?!
- Dużo różnych rzeczy się wydarzyło… Jeszcze nie zdążyłem przeczytać wszystkich raportów... Pan Prezes ma coś konkretnego na myśli?
- A pewnie, że mam!
- Prezes raczy powiedzieć? Czytanie w myślach nie jest moją najmocniejszą stroną…
Gnębon ciężko westchnął. Wpatrzył się w wiszącą na ścianie abstrakcję z siedmioma niebieskimi kwadratami wypełniającymi płótno zgodnie z koncepcją ciągu Fibonacciego. Na ich tle błyszczała zgrabna, złocista spirala.
- A co jest twoją mocną stroną, mój drogi Olgierdzie? Zapewne nie jest to błyskotliwość! Wszystkie punkty twojego IQ można policzyć na palcach niedbałego rzeźnika…
- Errr… Może lojalność?
- No tak… BMW: bierny, mierny, ale wierny. I jak ja kogoś takiego wyznaczyłem na stanowisko szefa tajnej policji! Cóż, mogło być gorzej, choć w sumie nie wiem dokładnie jak… Doprecyzuję: co się wydarzyło na ulicy Dolnych Młynów?
- AaAa… To Prezes już wie o krwawej jatce w atelier tego malarza z bożej łaski?
- Pewnie, że wiem. Myślicie, że macie wyłączność na donoszenie szefowi Pe-Zet-Pepu?
Kniaź zamilkł. Jeden z departamentów jego Urzędu Wewnętrznej Informacji zajmował się wyłącznie sporządzaniem i aktualizowaniem listy informatorów Prezesa. Była to lista długa, oj długa. Było na niej ujęte nazwisko każdej osoby, która w Królestwie cokolwiek znaczyła, lub chciała coś kiedykolwiek znaczyć. Skrupulatnie badano nie tyle treść donosów, ale ich częstotliwość. Jeden donos w miesiącu był uznawany za absolutne minimum wśród osób chcących uchodzić za wiernych zwolenników Gnębona Puczymordy. Niektórzy z braku tematu donosili nawet na samych siebie…
- Errr… Nie, no oczywiście, że nie… Skoro już jednak o wszystkim dokładnie wiadomo, to cóż ja, biedny żuczek, mogę jeszcze dodać?
- Co ja wiem, to moja sprawa! A teraz mówcie, co wy wiecie. Zrozumiano?
- Ależ, rozumie się, że zrozumiano! A co do zajścia na ulicy Dolnych Młynów to już referuję. Pracownia malarza Marcelego Kiziora-Bucewicza mieści się w ogromnym, starym młynie przerobionym na mieszkalną kamienicę. Zgodnie z poleceniem Prezesa obserwujemy ten lokal już od pół roku. Założyliśmy też kartoteki wszystkim go odwiedzającym. Stałych bywalców otoczono dodatkową „opieką”. Nie było ich zbyt wielu…1 / 3 Jedyne Wyjście
Pracownia malarza Marcelego Kiziora-Bucewicza mieściła się w ogromnym, starym młynie przerobionym na mieszkalną kamienicę. Zgodnie z poleceniem Prezesa Pe-Zet-Pepu obserwowano ten lokal już od wielu miesięcy. Stałych bywalców otoczono dodatkową opieką. Nie było ich zbyt wielu. Wszyscy pojawili się tam owego fatalnego dnia. Byli to biznesmen Żywiołowicz, samozwańczy filozof Smogorzewicz-Wędziejewski, pianista Tępniak-Cyferblatowicz, angielski markiz Maske-Tower, włoski syndykalista Menotti-Corvi, kniaź Śmierdzi-Uszko i muza gospodarza – Suffretka Nunberg.
Malarz ostro dawał w palnik już od wczesnego świtu, to znaczy od godziny dziesiątej… Z masochistyczną rozkoszą wyrżnął z czystym sumieniem dwie szklanki wódki na czczo. Tak przygotowany szybko niuchnął olbrzymią porcję „białej wróżki” (półtora grama w dwóch rzutach). Zagryzł sucharkami _Bébé-Malade_ moczonymi w gotowanej szałwii. Popędził do łazienki na zimną kąpiel. Wyszedł z łazienki nie ten człowiek – raczej nie to, bo umetafizycznione bydlę. Był już w innym świecie. Życie realne zniknęło jak pyłek zdmuchnięty huraganem. Wszystko pędziło w niezmierzoną, burzliwą, siną dal wspomnień. Trwało jednocześnie w tym samym pokoju. Żółty klon zdawał się za oknem rosnąć na innej planecie. Malarz energicznie zabrał się za ukończenie swojej ostatniej kompozycji _Samozapępiania się gnębitów_.
Suffretka Nunberg weszła tylnymi drzwiami: ciemne wcielenie wiosennej jesienności, symbol uciekającego beznadziejnie życia. Suffretka była rozkoszna ponad zwykłą miarę. Marceli uczuł taki dreszcz w krzyżu, jakby świat cały doznał w tej chwili orgazmu. Całując ślinił ją jak anakonda królika przed pożarciem. Suffretce taka żądza dawała potworną rozkosz. Tego nigdy z Rustalką nie było, ale o tym później.
Przerwało im wejście Nadrazila Żywiołowicza, który przywiódł swoich gości: Romka Tępniaka i Alfreda Maske-Tower’a. Po chwili dołączył do nich Menotti-Corvi oraz Olgierd Śmierdzi-Uszko we własnej osobie. Goście rozsiedli się w fotelach trzcinowych.
Dyskusja i libacja błyskawicznie się rozkręcały. Alkohol lał się strumieniami. Wszyscy zaczynali być dziko pijani. A przecież była dopiero jedenasta rano! Kizior malował, dyskutował i pił pogrążając się w oparach twórczej ekstazy. Do diabła! Zapomniał, że jutro ma pojedynek z baronem Quadratitusem de Rompiers, wysłannikiem dalekiej Francji. Działo się z nim coś okropnego, a raczej dziać się zaczynało. Suffretka spojrzała na niego z niepokojem: zdawał się jej być „żywym trupem nie istniejącego wariata”. Wyczuwała zbliżającą się nieuchronnie tragedię. Zadzwoniła do jedynego, prawdziwego przyjaciela artysty: Izydora Smogorzewicza-Wędziejewskiego.
Wnętrzności Marcela zalała fala okropnego żalu za utraconym dawnym życiem. Zawył nagle, gdy ujrzał siebie jako chłopczyka z długimi włosami i w białej koszuli z wykrochmalonym kołnierzykiem. Co z niego wyrosnąć mogło, a co wyrosło. Wyrzygał się lekko brunatną pianką do stojącego obok sztalugi błękitnego kubeczka i to mu świetnie zrobiło.
- A teraz won stąd wszyscy do domów swych, jeden za drugim, bo staję się niebezpieczny! – zaryczał i zbladł.
Wynosili się goście pospiesznie, zdumieni (każdy na swój sposób) nagłą zmianą nastroju gospodarza. Klon za oknem stał teraz w pełnym słońcu, błyszcząc jak prawdziwa tiara Saitafernesa w gasnącym blasku gwiazdy drugiej klasy.
Malarz powrócił do płótna. Pogrążył się w ponurym monologu filozoficznym. _Dobrze, że przynajmniej Chwistka zamordowali najęci przez Witkacego siepacze! Ten typ ludzi jest płodny jak sama logistyka... Któż bowiem prócz Boga położy kres tworzeniu nowych, nikomu niepotrzebnych twierdzeń o nieprzejrzanych horyzontach komplikacji? Któż wykastruje wszystkich relatywistów i sceptyków o nieskończonym zasięgu pojęć czystych…_
Myśl zaczęła się rozwiewać kokainowym swędem w pierdolony chaos. Ogarnęła go wściekłość głucha, pijacka i bezprzedmiotowa. Wyrażała absolutne nienasycenie niczym w jego ograniczeniu wśród nieskończoności świata. Gówniał i drewniał. Pierdział sobą w wymarzłe otchłanie i śmierdział metafizycznie schizoidalnym rozpadem jaźni. _Sztuka, gdy jest prawdziwa, to straszne bydlę, złośliwe, egoistyczne, okrutne i lubieżne. Dziś to raczej oswojona wesz_.
W boleśnie puchnącym łbie Marcelego przemykały idee i myślociągi. Sieci neuronów nie wytrzymywały szybkości na drogach kojarzeniowych.
W tej chwili Smogorzewicz-Wędziejewski wszedł do pracownianego korytarza. Był wyświeżony po nocy poślubnej z Rustalką, potwornej porcji lektury filozofii Whitehead’a i osobistych zmagań z opisaniem własnej koncepcji rzeczywistości.
Izydor stał i patrzył, patrzył, patrzył. Jego przerażenie rosło. Widział nie dobrego Marcela z lat dawnych, a nawet ostatnich, umiarkowanie narkotycznych. Miał przed sobą metafizyczną bestię, międzyplanetarne monstrum, zmaterializowane tu, w naszym światku, przez trzy litry wódy i 3 gramy doskonałej niemieckiej kokainy. Marcel przesolił dawkę. Izydora obleciał strach.
Suffretka patrzyła na Marcelego z wyrazem gazelego nieomal współczucia. Izydor stał obok niej. Miętosił przy tym swoją czarną czuprynkę w bezsilnym zatroskaniu.
- Jak się masz? – zapytał patrząc w obłąkane, czarne od rozszerzonych źrenic oczy przyjaciela. Oczy te wyłaziły w nieskończoność jak jakieś urojone karaluchy...
- Jak widzisz – bezdźwięcznie odpowiedział Marceli drżąc na całym ciele.
Zbliżała się okropna chwila odwrócenia wszystkich wartości. Klon za oknem zjeżył się jak dziki zwierz i runął całą swoją żółtością i palczastością na nieszczęśnika. Bohomaz ział zimnym metafizycznym smrodem trupich zaświatów – był nierealny jako przedmiot w pracowni, nie jako obraz.
- To, widzisz, ja dlatego umieram – wyrzekł powoli Marcel. Oderwał z trudem jedną od drugiej zolbrzymiałe, lepiące się do siebie, zaciskające się z niezmiernym wysiłkiem szczęki. – Kończy się ścierwo we mnie, a ja w tym ścierwie.
- Przesoliłeś dawkę. Panno Suffretko, kompres zimny na serce.
Pobiegła szybko „jak ta łania zwinna i lekka”.
- Nic ci nie będzie. Ty jeszcze wiele wytrzymasz – dodał Izio widząc nagły błysk śmiertelnego strachu w nieprzytomnych oczach Marcelego. Chciał go zahamować nad samym brzegiem przepaści obłędu i śmierci.
Razem powalili Marcelego na kozetkę. Zrobili mu kompres na serce. On zaś gadał bez przerwy, jakby mu jakaś błonka trzymająca gadulstwo na uwięzi nagle pękła. Rzeczy to były straszne. Izydor słuchał ich ze zgrozą zapadając się beznadziejnie w siebie.
- Świat się roi od widm niespełnionych czynów! – ryknął nagle Marcel. – Chcę być wszystkim! O wszystkości w takości! Co za cudne pojęcie... Tu chodzi o sztukę, każde jej dzieło i każde indywidualne istnienie…
- To są bzdury! – Jak wytrzeźwiejesz będziesz inaczej o tym sądzić. Tak jak o genialnych pomysłach ze snów, które na jawie bzdurą nam się zdają i bzdurą są…
- Ależ on nie trzeźwieje, panie Izydorze! On doszedł do ciągłości wszędzie gęstej stanu nienormalnego! On nie śpi wcale! Raz na tydzień zapada w bezwład zupełny, bydlęcy... To nie sen, to rodzaj paraliżu, pół–śmierci. Ja nie wiem, co zrobię – ja go tak kocham! A jeżeli nie daję mu robić tego, co on chce, to wmawia mi, że go mam za nic!!! – zawyła wprost nieszczęsna Suffretka. Rozpłakała się na dobre. – Co robić… Co robić?!
- Kompres, kompres, na litosierdzie boże!
Suffretka zmieniła kompres na pokrytej wspaniałymi blond kłakami piersi kochanka i przyjaciela. Izydor zaczął mówić nagle:
- Otóż słuchaj mnie, Marceli. Przeczytaj książkę Witkacego o narkotykach. A tymczasem powiem ci co następuje. Rozumiem picie i zażywanie czort wie czego od czasu do czasu. Ale to jest dobre dla tytanów, którzy się nie nałogują. Ty jesteś nałogowcem. A czy może być coś ohydniejszego niż nie być sobą? Nie być stworzoną własną wolą i przemysłem organicznie z bebechów własnych wyrosłą hiperkonstrukcją? Być tylko chwiejnym gmaszkiem skleconym z byle jakiś resztek przez coś, czego zdobycie wymaga tylko paru banknotów?
Izydor zapalał się. Czuł się prawdziwym „trudnym i niewygodnym” przyjacielem Marcelego. Nie tym, z którym przyjemnie jest upaść, począwszy od małego piwa w jakimś barze przed obiadem (potem odnoszą faceta o trzeciej w nocy do domu, zarzyganego i nieprzytomnego). Tym, który z narażeniem własnej osoby prostuje ścieżki drugiego osobnika. Tracącym przyjaźń, którą tak cenił, że aż ją zniszczyć musiał w razie „niegodności” strony drugiej. Mówił jednak nudno i w chwili nieodpowiedniej. Fatalne stąd wynikły skutki... _(ale o tym później)_
- Dobrze, dobrze tylko bez wstępów. O co chodzi? Żebym nie pił, nie zażywał koko, no, i nie malował. Nie zaczynaj tych rekolekcji dla kucharek. Tego nie zniosę i koniec! No?
- I cóż uczynisz, nieszczęśniku, gdy nie zniesiesz? Cóż uczynisz, nieszczęśniku? – powiedział Izydor bez tchu od ohydnego natchnienia dobroci, płynącej ze słabości i małości, a nie z potęgi i pogardy. Całe masy są takich. Paru tylko miało talenty literackie. Ich nieszczęsne „zmagania się z własną ohydą” stały się „dorobkiem kulturalnym szerokich mas” i urosły do rangi problemów istotnych.
- Cóż uczynisz, nieszczęśniku? – zagrzmiał jeszcze raz Izydor i zapomniał w ogóle, o co chodziło. Zaczął z innej beczki:
- Co jest najcenniejsze w dzisiejszym człowieku, to intelekt…
- Ale nie w sztuce! Jesteś potworny nudziarz.
- Milcz! Ten to intelekt chcesz zaprzepaścić, który nawet w sztuce jest czymś koniecznym? Chcesz zaprzepaścić go przedwcześnie i dokonać życia jako przedwczesny – i fizyczny, i artystyczny – impotent?! – Smogorzewicz mówił teraz programowo. Zapał odleciał. Czuł całą nicość słów. Ohydny dlań przed chwilą bohomaz promieniał teraz z szaloną siłą na całe atelier, stwarzając niewiarygodne napięcie wszystkich obecnych osobowości.
Coś działo się okropnego – to odczuwali wszyscy obecni. A mówili o tym nawet inni nieobecni: Maske-Tower, Menotti-Corvi i Tępniak, którzy z Nadrazilem jedli kolację u Langrodiego właśnie w tej samej chwili.
Nagle cały świat fajtnął potwornego kozła w czaszce Marcelego Kizior-Bucewicza. Poczuł, że stracił wszystko: Rustalkę, sztukę, siebie i to całe niespełnione życie, które przemknęło przed nim właśnie.
Kochał poszczególne dni, ale nienawidził całości swego życia. Życia pajaca ohydnej chimery: Pani Sztuki. Tak strasznie było źle w tej chwili, że gorzej już chyba być mu nie mogło. To nie do uwierzenia, że mogła się dziać taka niesprawiedliwość. Dojrzewało w nim szybko, bardzo szybko coś okropnego. Poczuł nagle, że był dla jedynego przyjaciela czymś wstrętnym jak karaluch. To zabolało go jeszcze więcej. A innym być nie mógł.
Marceli zwinął się jak nadepnięta żmija. Jakby go kto (ale kto?) w same jaja żelazną sztangą uderzył. Zerwał się i zaczął krzyczeć. Krzyczał sycząc i sącząc w Izydora jad zabójczy – cały jad swego zmarnowanego życia. Biedna Suffretka wstrętniejszą mu była w tej chwili od ropuszki wodnej (_Bombinator igneus_).
- Jak ty śmiesz?! Jak ty śmiesz!? Ty śmiesz mnie dawać nauki? Dawaj „coco” – Kizior zwrócił się do drżącej Suffretki – dawaj w tej chwili, bo cię zarżnę brudną szpachlą!
Dała. Pociągnął.
Izydor nie śmiał protestować, przerażony piekielnym jakimś ciemnopurpurowym majestatem, który bił od Marcelego na wsze strony. Malarz kontynuował:
- Otóż to: ty nigdy nie rozumiałeś istoty sztuki. Sztuka prawdziwa, a nie takie intelektualne kombinacyjki dla efektu i sławy. To jest coś, co trzyma artystę w łapach, a nie on trzyma to. Tej prostej rzeczy nie rozumiesz. I ja, który wyję teraz za dawnym życiem…
I tu trzasł w nim balon przeróżnych, od lat nagromadzonych nieczystości i występków. Chlusnął to wszystko brudnym kubłem w przerażoną i biedną mordeczkę Izydora. Marcel mówił już teraz spokojnie i jadowicie. Odmierzał każde słowo i każde quantum jadu moralnego, którym chciał zniszczyć przeciwnika. Ale był to spokój i miara – straszni oboje. Nie widział już teraz przyjaciela... Stała przed nim sama kurwa Sztuka, która żywiła się jego mózgiem. Piła go jako zawiesinę w jakiejś swojego pomysłu infernalnej lemoniadzie.
- To wszystko mówisz – cedził powoli – aby usprawiedliwić twoją niekaralną, niestety, zbrodniczość duchową. Na to nie ma paragrafów, a to są zbrodnie wcale nie gorsze od innych... A ja wolę takie! – krzyknął nagle. Chwycił duży finlandzki puginał ze stołu i wbił go po rękojeść w przyjaciela.
Suffretka rzuciła się ku Izydorowi z piekielnym krzykiem. Na tle tego krzyku zatrzasnęły się z hukiem drzwi.
Wszystko weszło w ten sposób w zupełnie nową fazę, w zupełnie nowy wymiar.
7 Zniknięcie
Puczymorda wpatrywał się w twarz Olgierda. Bębnił przy tym rytmicznie grubymi paluchami o blat dębowego biurka.
- I co dalej?
- Nie wiemy, Panie Prezesie… Nasi agenci weszli do pracowni dopiero o trzeciej nad ranem. Zastali tam tylko Suffretkę Nunenberg w stanie totalnego załamania nerwowego. Klęczała w kałuży krwi. Wyniki analizy przeprowadzonej przez laboratorium kryminalistyki potwierdziło, że była to krew Smogrzewicza. Jego ciała jednak nie odnaleziono.
- Jak to? Izydor tak po prostu zniknął?!!
- Ależ Prezes się nie denerwuje! Znajdziemy go.
- Jak ja mam się nie denerwować?! Miałem o was lepszą opinię… Okey, nie miałem, ale może mógłbym mieć? Czy wy sobie chociaż zdajecie sprawę z powagi sytuacji?! Szef Wydziału Analiz Strategicznych Pe-Zet-Pepu znika na tydzień przed Wielkim Sejmem. Miał wygłosić referat o nowej strategii Królestwa wobec ofensywy Kalifatu i podboju Syberii przez Cesarstwo.
- Errr… A co to za strategia?
- Ha, w tym cała rzecz! Nikt nie ma najmniejszego pojęcia… Smogrzewicz osobiście przedstawił projekt miłościwie nam Panującemu. Król przyjął go kilka tygodni temu na prywatnej audiencji. Ich rozmowa przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Nikt nie wie o czym dyskutowali. Następnego dnia wydano dekret o zwołaniu Wielkiego Sejmu. Całe Królestwo oczekuje na przełomowe decyzje, a ich autor znika! Wyślijcie swoich najlepszych agentów do jego domu. Niech przetrząsną każdy kąt! Może zachowały się jakieś notatki? To nie jest najważniejsze zadanie Urzędu. To jest teraz JEDYNE zadanie Urzędu! Na co jeszcze czekacie?!!!
Ostatni wykrzyknik zlał się z hukiem drzwi zatrzaskujących się za Szefem Urzędu Wewnętrznej Informacji. Stukot czarnych lakierek na schodach wyraźnie świadczył, że Olgierd świetnie zdawał sobie sprawę z ogromnej wagi problemu. Prezes wiedział, że kniaź stanie na głowie, aby ten problem rozwiązać lub przynajmniej zrzucić jego ciężar na kogoś innego...
8 Mówcie mi bocian
Świt powoli wyłaniał się z porannych oparów unoszących się nad piaszczystym brzegiem Wisły. Olbrzymia postać tkwiła wśród nich samotnie.
Rudoblond kędziory falowały zwichrzone nad trochę zabagnionym czołem mędrca. Błękitne oczy błyszczały jak odblask nieba we wstrętnej, gliniastej kałuży. Usta były skrzywione czysto jaźniowym bólem, bez cienia ziemskich niepokojów. Nawet nie drgnęły, kiedy z mgły wytoczyła się czarna limuzyna. Dwie małe, niebiesko-biało-czerwone flagi smętnie zwisały nad przednimi reflektorami. Ze środka pojazdu wyszli mężczyźni ubrani w czarne, wełniane płaszcze.
Zaczęli zbliżać się do samotnej postaci.
Przypadek i Przeznaczenie siedzieli już wygodnie obok Wernyhory na konarze pobliskiego klonu. Z zaciekawieniem przyglądali się tym, którzy ośmielili się im rzucić wyzwanie dzisiejszego poranka.
- _Bonjour_!
- A dzień dobry żabojadzie… Bo dla mnie każdy dzień jest dobry, aby z gadów takich jak ty oczyścić świat. Mówcie mi bocian.
- _Monsieur cigogne_…
- Tylko bez wyzwisk, bo jam jest polski szlachcic herbu Krwawy Buć!
- Wy Polacy to zawsze się honorem unosicie…
- Bo mamy zasady!
- A my mamy pieniądze...
- I rzeżączkę. Nie chce mi się z wami gadać. Mój pistolet przemówi za mnie!
Sekundanci zabrali się za odmierzanie wzdłuż brzegu Wisły odległości dwunastu metrów pomiędzy pojedynkującymi się. Zgodnie z „Polskim Kodeksem Honorowym” autorstwa Władysława Boziewicza teren był odpowiednio płaski, choć może nieco odrobinę zbyt grząski. Miał to być pojedynek ze stałymi stanowiskami z dowolnym porządkiem strzałów. Postanowiono toczyć go aż do całkowitej niezdolności pojedynkowej. Niezdolność tę miał orzec doświadczony chirurg, doktor Chędzior.
Prezes wolno obracał w palcach swoje ulubione pióro. Olgierd siedział po drugiej stronie jego biurka i niespokojnie czekał na początek rozmowy. Kniaź potrafił wyczuwać kierunek myślociągu szefa z pierwszych jego słów. Gnębon nie miał w zwyczaju owijać gówna w bawełnę. Walił prosto z mostu jak lokomotywa nadrabiająca spóźnienie przyśpieszając na zakrętach. Nie inaczej było i tym razem.
- List dostałem z Brazylii. Trochę to trwało, bo czasy teraz nie sprzyjają komunikacji przez Atlantyk… Nauczyciel prosi nas o wpuszczenie do Królestwa tych chrześcijańskich nieszczęśników, którzy przetrwali czystki w Portugalii.
- Nie oni jedni szukają bezpiecznej przystani w tych niespokojnych czasach…
- Skłonny jestem się pochylić nad tą prośbą. Wielu ich nie ma. A to porządny, katolicki naród. Dobrzy marynarze i w piłkę potrafią kopać. Tylko jak się oni przyzwyczają do naszych zim?
- Pan Prezes się o nich nie martwi. Założą dwie czapki na głowę i jakoś to będzie. Gazet sobie napchają w spodnie. Ale co my z tego będziemy mieć?
- Każda para chrześcijańskich rąk do pracy i walki jest teraz na wagę złota. To raz. Wdzięczność Brazylii to dwa. Wstrzymanie dostaw brazylijskich narkotyków Królestwa to trzy. A ponadto, jako znak dobrej woli, otrzymałem kopię dorobku Carlosa MUÑOZ FERRADY.
- A kto to taki ten Muñoz Ferrada?
- To chilijski astronom, który zmarł w 2001 roku.
- Astronom? A co nam po wypocinach jakiegoś dziadka? Nic nie rozumiem…
- Czyli wszystko w normie – zarechotał złośliwie Prezes. – Carlos jako pierwszy współczesny astronom wspomniał o Hercolubus’ie inaczej zwanym planetą X lub Nibiru. I to już w 1940 roku! W wyniku swoich wieloletnich badań obliczył, kiedy możemy się tego badziewia spodziewać w naszym układzie słonecznym. Jak do tej pory wszystkie jego ustalenia się sprawdzają. Przeprowadzone przez niego obserwacje są już dzisiaj nie do powtórzenia. Nie mamy przecież wehikułu czasu. Przez dekady obserwował, zbierał dane i analizował perturbacje na obrzeżach naszego układu słonecznego. Latami oficjalny nurt astronomii go ignorował. A teraz nawet NASA przyznaje, że coś tam jest! Jeśli nasi naukowcy potwierdzą wnioski Muñoza Ferrady to czekają nas zmiany… wręcz kosmiczne…13.2 Reaktywacja
Izydor wyszedł na taras. Rozsiadł się wygodnie w wiklinowym fotelu. Zanurzył się w tle promieniowania elektromagnetycznego pochodzącego z zamierzchłych czasów, gdy wszechświat był jeszcze młody. Bozony Higgs’a z trudem spajały kwantową istotę bytu. Smogrzewicz spokojnie obserwował falującą wokół niego rzeczywistość. Zachód słońca wypełnił go ciemnością. Pożegnał z żalem ostatnie fotony. Odgrodził się grubym kocem od chłodu sączącego się z otaczającej go nocy.
Bezchmurne niebo wypełniły iskry odległych gwiazd. Księżyc prezentował się majestatycznie na ich tle. Cień Ziemi odgryzł jego spory kawałek. Pełnia minęła już kilka dni temu.
Rustalka wychyliła się z wnętrza domu:
- Kochanie, wróć już do środka! Zimno jest. Jeszcze mi się przeziębisz... Jest tak ciemno, że prawie nic nie widać.
- Skarbie, ależ właśnie w ciemnościach widać więcej. W mroku moje kulki galarety nie narzucają mi swojej wizji świata. Ja byłem już tak blisko drugiej jego strony… w samym jądrze ciemności! Szedłem przed siebie rozcinając nicość swoim istnieniem. Neutrony bezlitośnie wbijały się w moje plecy. Czułem jak nieubłaganie popychają mnie do przodu. Bezwładnie poddając się ich naciskowi dotarłem na skraj przepaści. Palcami stóp wyczułem jej chropowatą krawędź. Cofnąłem się nieco. Opadłem na kolana. Pochyliłem głowę. Moją twarz osmalił żar bijący z głębi. Grawitacja wyciągnęła po mnie macki z odmętów smolistej otchłani. Wciągnąłem głęboko powietrze. Gorąca fala wypełniła mi oba płuca. Zadrżałem i niczym balon powoli uniosłem się w górę. Czułem się jak liść klonu wznoszony jesiennym wiatrem. Otaczający mnie mrok zaczął zmieniać swoją barwę. Przestrzeń wokół mnie przestała już być czarna jak węgiel. Przesuwałem się miękko przez popielatą nicość. Krawędź mojego istnienia wyznaczała fluorescencyjna poświata. Miała taki sam kolor jak ostatni promień słońca zachodzącego nad morzem. I wtedy dostrzegłem, że…