- W empik go
Dym - ebook
Dym - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 341 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
10 sierpnia 1862 r. o godzinie czwartej po południu w Baden-Baden, przed słynną „Conversation” , tłoczyło się mnóstwo osób. Pogoda była prześliczna, wszystko dokoła – zielone drzewa, jasne domy przytulnego miasta, łagodne wzgórza – było jakieś odświętne, wzniesione jak pełna czara ku promieniom łaskawego słońca; wszystko uśmiechało się jakoś bezwiednie, łagodnie i z ufnością, i ten sam nieokreślony, ale dobry uśmiech błądził po ludzkich twarzach, starych i młodych, szpetnych i pięknych. Nawet sylwetki najbardziej wyfiokowanych, wyblanszowanych paryskich loretek nie zakłócały ogólnego wrażenia pogodnej radości i wesela, różnokolorowe zaś wstążki, pióra, złote i stalowe iskry na kapeluszach i woalkach mimo woli przypominały oczom żywy blask, delikatne migotanie wiosennych kwiatów i tęczowych skrzydeł; jedynie tylko rozlegające się wszędzie suche, gardłowe terkotanie francuskiego żargonu nie mogło ani zastąpić szczebiotu ptaków, ani się z nim porównać.
Zresztą wszystko szło zwykłym trybem. Orkiestra w pawilonie grała na przemian to potpourri z Traviaty, to walca Straussa, to Powiedzcie jej, romans rosyjski zinstrumentowany przez usłużnego kapelmistrza; w salach gry, dokoła zielonych stołów, tłoczyły się zawsze te same znajome wszystkim postacie, o zawsze tym samym tępym i chciwym, ni to oszołomionym, ni to zirytowanym, w istocie zaś drapieżnym wyrazie, który gorączka gry nadaje nawet najbardziej arystokratycznym rysom; ten sam opasły, niezwykle elegancko ubrany ziemianin spod Tambowa, z tym samym niepojętym spazmatycznym pośpiechem, wybałuszywszy oczy, położył się piersią na stół i nie zwracając uwagi na zimne uśmiechy krupierów, w chwili kiedy padały słowa: – Rien ne va plus! – rozsypał spoconą dłonią po wszystkich kwadracikach złote krążki luidorów, choć pozbawiał się przez to wszelkiej możliwości wygranej, gdyby nawet szczęście mu sprzyjało. Nie przeszkadzało mu to bynajmniej tego samego wieczora z pełnym współczucia oburzeniem potakiwać księciu Koko, jednemu z przywódców opozycji szlacheckiej, temu samego księciu Koko, który w,Paryżu, w salonie księżniczki Matyldy, w obecności cesarza, tak pięknie powiedział: – Madame, le principe de la propriété est profondément ébranlé en Russie.
Pod rosyjskim drzewem, à l'arbre russe, jak zwykle, zbierali się nasi mili rodacy i rodaczki; zbliżali się dumnie, z nonszalancją, jak nakazywała moda, witali się ze sobą majestatycznie, z dystynkcją i swobodą, jak przystało istotom stojącym na najwyższym szczeblu kultury współczesnej; ale kiedy się już spotkali i usiedli, ani rusz nie wiedzieli, co sobie powiedzieć, i zabawiali się bądź błahym przelewaniem z pustego w próżne, bądź słuchaniem oklepanych, bezgranicznie aroganckich i bezgranicznie płaskich konceptów od dawien dawna już przebrzmiałego francuskiego eks-literata, błazna i gaduły, w żydowskich trzewiczkach na chudych nóżkach, z nędzną bródką na paskudnej mordce. Wysypywali więc à ces princes russes
wszelkiego rodzaju zjełczałe dowcipy ze starych almanachów „Charivari” i „Tintamarre”, oni zaś, ces princes russes, pełni wdzięczności pokładali się ze śmiechu, jakby mimo woli uznając imponującą wyższość cudzoziemskiego mądrali oraz własną całkowitą niezdolność wymyślenia czegokolwiek zabawnego. A przecież zgromadziła się tu prawie cała fine fleur naszego towarzystwa, „cała arystokracja i mody wzór”. Był więc hrabia X., nasz nieporównany dyletant, natura na wskroś muzykalna, który tak bosko „mówi” romanse, a w rzeczywistości dwóch nut wyśpiewać nie potrafi bez uderzania na chybił trafił wskazującym palcem po klawiszach, i śpiewa trochę jak podrzędny Cygan, trochę jak fryzjer paryski; był i nasz zachwycający baron Z., ten uniwersalny mistrz: literat, i administrator, i mówca, i szuler; był i książę Y., protektor religii i ludu, który w owe błogosławione czasy, kiedy istniały jeszcze propinacje, zbił ogromny majątek na sprzedaży siwuchy zaprawionej blekotem; był świetny generał O. O., który kogoś tam zawojował, kogoś tam pokonał, a jednak nie wie, jak się zachować i czym się wykazać; był i R. R., śmieszny tłuścioch, który uważa siebie za ciężko chorego i bardzo mądrego człowieka, a zdrów jest jak byk i głupi jak but… Tenże R. R., jedyny niemal w naszych czasach, zachował tradycje lwów lat czterdziestych, epoki Bohatera naszych czasów i hrabiny Worotyńskiej. Zachował również kołyszący się chód na wysokich obcasach i le culte de la pose (tego nawet po rosyjsku powiedzieć się nie da), i nienaturalną powolność ruchów, i senną majestatyczność wyrazu zastygłej, jakby obrażonej twarzy, i zwyczaj przerywania komuś w pół słowa ziewaniem, starannego oglądania własnych palców i paznokci, śmiechu przez nos, nagłego nasuwania kapelusza z karku na brwi, itd. itd. Byli tu nawet politycy, dyplomaci, asy noszące głośne w Europie nazwiska, mężowie pełni dobrych rad i mądrości, którzy wyobrażali sobie, że złotą bullę wydał papież, angielski zaś poor tax – to podatek ściągany od biednych; byli tu wreszcie żarliwi, choć nieśmiali wielbiciele dam kameliowych, młode lwy salonowe, o idealnie równych przedziałkach na tyle głowy i prześlicznie zwisających bokobrodach, ubrani w oryginalne londyńskie garnitury, młode lwy, które z pewnością potrafiłyby pleść niegorsze komunały niż ów sławetny francuski gaduła. Ale nie! To, co ojczyste, nie jest u nas przyjęte. Toteż hrabina Sz., znana wszystkim wyrocznia mody i wielkiego stylu, którą złe języki nazywają „królową os” lub „meduzą w czepku” wolała w braku owego gaduły zwracać się do kręcących się tu Włochów, Mołdawian, amerykańskich „sipirytystów”, przedsiębiorczych sekretarzy cudzoziemskich poselstw, Niemczyków o niewieścich jeszcze, a już rozważnych twarzach itp. Idąc za przykładem hrabiny, księżna Babette, ta, na której rękach umarł Szopen (w Europie naliczyć można około tysiąca dam, na których rękach Szopen wydał ostatnie tchnienie), i księżna Annette, która wszystkie by zakasowała, gdyby chwilami, nagle, jak zapach kapusty wśród najsubtelniejszej ambry, nie wyłaziła z niej prosta wiejska praczka, i księżna Pachette, którą spotkało takie nieszczęście: mąż jej dostał się na wysokie stanowisko i wtem, Dieu sait pourquoi, pobił burmistrza i ukradł 20 000 rubla z kasy rządowej; i skora do śmiechu księżna Zizi, i skora do łez księżna Zozo, wszystkie lekceważyły swych rodaków, obchodziły się z nimi bez litości… Po – rzućmy więc i my te urocze damy, oddalmy się od słynnego drzewa, dokoła którego się usadowiły w tak drogich, choć trochę niegustownych toaletach, i niech je Pan Bóg wybawi od doskwierającej im nudy!II
O kilka kroków od „rosyjskiego drzewa”, przy małym stoliku przed kawiarnią Webera, siedział przystojny mężczyzna lat około trzydziestu, wzrostu średniego, szczupły i śniady, o męskiej, sympatycznej twarzy. Pochylony naprzód i wsparty obydwiema rękami na lasce, siedział ze spokojem i naturalnością człowieka, któremu nawet na myśl przyjść nie może, by ktokolwiek zwrócił na niego uwagę lub nim się zainteresował. Jego oczy ciemne, z żółtawym odcieniem, duże i wyraziste, powoli spoglądały dokoła, to z lekka mrużąc się od słońca, to uparcie odprowadzając jakąś przechodzącą mimo ekscentryczną postać, przy czym przelotny, dziecięcy prawie uśmiech ledwo, ledwo muskał jego cienkie wąsy, wargi i wydatny podbródek. Ubrany był w luźny paltot niemieckiego kroju, a szary miękki kapelusz do połowy zasłaniał jego wysokie czoło. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie uczciwego i energicznego, może trochę pewnego siebie młodzieńca, jakich wielu chodzi po świecie. Zdawał się odpoczywać po długotrwałej pracy i tym szczerzej cieszył go rozpościerający się przed jego oczyma obraz, że myśli jego błądziły daleko i obracały się w świecie zupełnie niepodobnym do tego, który go w tej chwili otaczał. Był to Rosjanin, nazwiskiem Grigorij Michajłowicz Litwinow..
Musimy go bliżej poznać i dlatego należy opowiedzieć pokrótce jego przeszłość, bardzo zwykłą i niewymyślną.
Syn dymisjonowanego urzędnika-służbisty, pochodzenia kupieckiego, wychowywał się nie w mieście, jak należałoby oczekiwać, lecz na wsi. Matka jego, szlachcianka, wychowanka instytutu, była istotą bardzo dobrą i bardzo egzaltowaną, ale pozbawioną charakteru. Młodsza o dwanaście lat od swego męża, wychowała go, o ile mogła, na nowo, przestawiła z toru urzędniczego na tor ziemiański, złagodziła i utemperowała jego silny, gwałtowny charakter. Dzięki niej zaczął ubierać się schludnie i zachowywać przyzwoicie, przestał kląć; zaczął szanować uczonych i naukę, chociaż, rzecz prosta, nigdy nie brał książki do ręki, i starał się na wszelkie sposoby w niczym nie poniżyć swej godności: nawet chodzić zaczął wolniej, mówił omdlewającym głosem, przeważnie na wzniosłe tematy, co go kosztowało niemało trudu. „Ech, tylko wziąć i dać w skórę!” – myślał w duchu, a głośno mówił: – Tak, tak… rzeczywiście, to kwestia. – Matka Litwinowa postawiła dom swój również na europejskiej stopie; do służby mówiła w trzeciej osobie i nikomu nie pozwalała najadać się przy obiedzie tak, żeby aż sapał. Jeżeli chodzi o majątek, który do niej należał, to ani ona sama, ani jej mąż nie potrafili sobie z nim poradzić: majątek był już od dawna zapuszczony, ale ziemi miał dużo, a przy tym różne przyległości: pastwiska, łąki, lasy, jezioro, nad którym kiedyś stała fabryka. Założył ją poprzedni właściciel, gorliwy, ale lichy gospodarz, doprowadził do kwitnącego stanu oszust-kupiec, a zniszczył uczciwy przedsiębiorca, Niemiec z pochodzenia. Pani Litwinów cieszyła się już z tego, że nie doprowadziła majątku do ruiny i nie narobiła długów. Niestety, zdrowiem poszczycić się nie mogła i umarła na suchoty w tym. samym roku, kiedy syn jej wstąpił na uniwersytet w Moskwie. Nie skończył jednak studiów wskutek okoliczności, o których czytelnik dowie się później, i trafił na prowincję, gdzie obijał się dość długo bez pracy, bez stosunków, prawie bez znajomych. Z łaski źle do niego usposobionej szlachty w jego powiecie, przepojonej nie tyle przyjętą na zachodzie teorią o szkodliwości „absenteizmu”, ile domorosłym przekonaniem, że „bliższa koszula ciału”, dostał się w 1855 r. do pospolitego ruszenia i o mało nie umarł na tyfus na Krymie, gdzie nie zobaczywszy ani jednego „sojusznika”, kwaterował przez sześć miesięcy w ziemiance nad brzegiem Zgniłego Morza. Później piastował urząd z wyboru, doznając przy tym, oczywiście, wielu nieprzyjemności, a zamieszkawszy na wsi, zapalił się do gospodarstwa. Zrozumiał, że majątek jego matki, źle i niedbale zarządzany przez zniedołężniałego ojca, nie dawał nawet dziesiątej części tych dochodów, które mógłby przynosić,i że w doświadczonych i umiejętnych rękach mógłby się stać złotym jabłkiem; ale zrozumiał również, że brak mu właśnie doświadczenia i wiedzy – udał się więc za granicę, by uczyć się agronomii i technologii, i to uczyć się od abecadła. Cztery lata z górą spędził w Meklemburgii, na Śląsku, w Karlsruhe, jeździł do Belgii i Anglii, pracował sumiennie, nabrał wiedzy: niełatwo mu to przyszło, wytrzymał jednak próbę do końca i oto teraz, pewny siebie i swojej przyszłości, przekonany, że przyniesie pożytek rodakom, kto wie, może nawet całemu krajowi, zamierza wracać w rodzinne strony, dokąd wzywał go ojciec w każdym liście rozpaczliwymi zaklęciami i błaganiami. Ojciec był całkowicie wytrącony z równowagi wyzwoleniem chłopów, parcelacją gruntów, układami dotyczącymi wykupu, słowem, nowymi porządkami… Ale dlaczego Litwinow znalazł się w Badenie?
Dlatego, że oczekiwał tu z dnia na dzień swojej dalekiej kuzynki i narzeczonej – Tatiany Pietrowny Szestow. Znał ją niemal od dzieciństwa i spędził z nią wio – snę i lato w Dreźnie, gdzie zamieszkała na stałe ze swoją ciotką. Szczerze kochał i głęboko szanował swą młodą kuzynkę, gdy skończył więc niewdzięczną pracę przygotowawczą i zamierzał rozwinąć działalność na nowym polu, rozpocząć prawdziwą pracę, nie na pokaz, zaproponował jej, jako ukochanej kobiecie, towarzyszce i przyjacielowi, by złączyła swoje życie z jego życiem, na radości i smutki, na trudy i chwile wytchnienia, for better, for worse, jak mówią Anglicy. Zgodziła się, a on pojechał do Karlsruhe, gdzie pozostawił książki, rzeczy, papiery… Ale dlaczegóż przebywał w Badenie? – zapytacie znowu.
Dlatego, że ciotka Tatiany, która ją wychowała, Kapitolina Markowna Szestow, pięćdziesięcioletnia stara panna, najpoczciwsza i najszlachetniejsza dziwaczka, niezależny duch, płonąca ogniem poświęcenia i wyrzeczenia, esprit fort (czytała Straussa, co prawda, w sekrecie przed siostrzenicą) i demokratka, zawzięta przeciwniczka wielkiego świata i arystokracji, nie mogła jednak oprzeć się pokusie, by choć raz jeden w życiu nie popatrzeć na ten właśnie wielki świat w tak modnej miejscowości jak Baden… Kapitolina Markowna nie nosiła krynoliny i strzygła krótko siwe włosy, ale zbytek i splendory działały na nią silnie; bawiło ją i sprawiało jej przyjemność wymyślać na nie i gardzić nimi… Jak można było odmówić tej satysfakcji zacnej staruszce? Dlatego to Litwinów jest tak spokojny i naturalny, dlatego z taką pewnością siebie patrzy wokoło, bo życie jego jasno i wyraźnie rysuje się przed nim, bo przyszłość jego rozstrzygnęła się, bo dumny jest z tej przyszłości, jako że była ona dziełem jego własnych rąk.
– Ba! ba! ba! tum cię szukał! – rozległ się nagle piskliwy głos tuż nad jego uchem i pulchna dłoń poklepała go po ramieniu.
Podniósł głowę i zobaczył jednego ze swych nielicznych moskiewskich znajomych, niejakiego Bambajewa; był to człowiek poczciwy, lekkoduch, już niemłody, o miękkich, jakby rozgotowanych policzkach i takimże nosie, nastroszonych, tłustych włosach i zwiotczałym, opasłym ciele. Wiecznie bez grosza i wiecznie czymś zachwycony, Rościsław Bambajew wałęsał się hałaśliwie, lecz bez celu po powierzchni naszej cierpliwej matki-ziemi.
– To się nazywa spotkanie! – rzekł otwierając szeroko zapłynięte tłuszczem oczki i wysuwając grube wargi, nad którymi dziwnie i jakoś niestosownie sterczały rude wąsy. – Ach tak, Baden! Wszyscy złażą się tu jak karaluchy. Skądeś się tu wziął?
Bambajew „tykał” wszystkich bez wyjątku.
– Przyjechałem tu trzy dni temu.
– Skąd?
– Na co ci ta wiadomość?
– Jak to na co! Czekaj, czekaj, może nie wiesz, kto tu jeszcze przyjechał? Gubarew! Sam, we własnej osobie! Widzisz, kogo tu zastałeś! Wczoraj przyjechał z Heidelbergu. Znasz go, oczywiście?
– Ze słyszenia.
– Tylko tyle? Zmiłuj się! Zaraz w tej chwili, zaprowadzimy cię do niego. Nie znać takiego człowieka! A otóż i Woroszyłow. Czekaj, a może ty i jego nie znasz? Mam zaszczyt przedstawić was sobie nawzajem. Obaj uczeni! Ten to po prostu feniks! Pocałujcie się!
To mówiąc Bambajew zwrócił się do stojącego przy nim przystojnego młodzieńca o świeżej i rumianej, ale już poważnej twarzy. Litwinów wstał i oczywiście nie pocałował się, ale zamienił uprzejmy ukłon z „feniksem”, który, sądząc po surowej postawie, nie był zbyt zachwycony tą niespodziewaną znajomością.
– Powiedziałem: feniks i nie cofam tego – ciągnął dalej Bambajew – jedź do Petersburga, do korpusu i spójrz na złotą tablicę: czyje nazwisko znajdziesz tam na pierwszym miejscu? Woroszyłowa, Sjemiona Jakowlewicza! Ale Gubarew, Gubarew, drodzy moi!!! Do niego, do niego śpieszyć nam trzeba! Po prostu uwielbiam tego człowieka. I nie tylko ja, wszyscy jak jeden mąż go uwielbiają. Jaką on teraz pracę pisze, ho…ho… ho!
– A o czym? – zapytał Litwinów.
– O wszystkim, bracie mój, coś w rodzaju Buckle'a, tylko o wiele głębsze, głębsze… Wszystko tam będzie rozwiązane i wyjaśnione.
– A ty sam czytałeś tę prasę?
– Nie, nie czytałem, i to nawet tajemnica, której nie należy rozgłaszać; ale po Gubarewie wszystkiego można się spodziewać, wszystkiego. Tak! – Bambajew westchnął i złożył ręce. – Gdyby tak jeszcze dwie, trzy takie głowy znalazły się u nas w Rosji, co by to było, Boże święty! Powiem ci tylko jedno, Grigoriju Michajłowiczu: czymkolwiek się zajmowałeś w ostatnich czasach – nie wiem zresztą, czym ty się w ogóle zajmujesz – jakiekolwiek są twoje przekonania – nie znam ich również – ale wiem, że od niego, od Gubarewa wiele się możesz nauczyć. Niestety, jest tu nie na długo. Trzeba korzystać póki czas, trzeba pójść do niego. Do niego, do niego!
Mijający ich elegancik o rudawych kędziorkach, w płaskim kapeluszu z granatową wstążką, odwrócił się i ze zjadliwym uśmiechem popatrzył przez monokl na Bambajewa. Zirytowało to Litwinowa.
– Po co tak krzyczysz? – zapytał – jakbyś gończego na trop naprowadzał! Nie jadłem jeszcze obiadu.
– Wielkie rzeczy! Zjemy zaraz u Webera… we trzech… Doskonale! Czy możesz za mnie zapłacić, masz pieniądze? – dodał półgłosem.
– Mieć, mam; ale nie wiem doprawdy…
– Przestań, proszę cię; będziesz mi wdzięczny, a i on się ucieszy. Ach, mój Boże! – przerwał sam sobie Bambajew. – Przecież oni grają finał z Hernaniego . Co za cudo!… A som… mo Carlo Jakiż ja jestem jednak! Od razu płaczę! No, Sjemionie Jakowlewiczu! Woroszyłow! Więc co, idziemy?
Woroszyłow, który wciąż jeszcze stał nieruchomy i wyprostowany, zachowując poprzednią nieco pyszałkowatą postawę, wymownie spuścił oczy, zmarszczył brwi i mruknął coś przez zęby… ale nie odmówił; Litwinów zaś pomyślał: „Co tam! Niech i tak będzie, na szczęście mam czas!” Bambajew wziął go pod rękę, ale zanim skierował się do kawiarni, kiwnął palcem na Izabelę, znaną kwiaciarkę Jockey-Clubu; przyszła mu fantazja kupić od niej bukiet. Ale arystokratyczna kwiaciarka ani drgnęła; z jakiej racji zresztą miałaby podchodzić do jakiegoś pana bez rękawiczek, w zaplamionej welwetowej kurtce, pstrym krawacie i wykrzywionych butach, pana, którego nigdy nie widywała w Paryżu? Wówczas kiwnął na nią z kolei Woroszyłow. Podeszła do niego, on zaś wybrawszy z jej koszyka mały bukiecik fiołków, rzucił jej guldena. Myślał, że zadziwi ją swoją hojnością; ale ona nawet nie drgnęła, a kiedy się od niej odwrócił, wykrzywiła pogardliwie zaciśnięte wargi. Woroszyłow ubrany był strojnie, a nawet z wyszukaną elegancją, lecz doświadczone oko paryżanki dostrzegło od razu w jego ubraniu, w jego figurze, nawet w jego chodzie, noszącym ślady przyswojonej od najmłodszych lat postawy wojskowej, brak prawdziwego, rasowego „szyku”.
Znajomi nasi zasiedli u Webera w głównej sali, zamówili obiad i rozpoczęli rozmowę. Bambajew głośno i z zapałem mówił o wielkiej wartości Gubarewa, wkrótce jednak umilkł i głośno wzdychając i żując wychylał szklankę za szklanką. Woroszyłow jadł i pił mało, jakby niechętnie, a gdy już wypytał Litwinowa o rodzaj jego zajęć, zaczął wygłaszać własne zdanie… nie tyle o tych zajęciach, ile w ogóle o różnych „zagadnieniach”… Ożywił się nagle, pomknął jak dobry koń, dziarsko i dobitnie skandując każdą sylabę, każdą literę, niczym zuchowaty kadet na egzaminie maturalnym, przy czym energicznie, choć bezładnie wymachiwał rękami. Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej wymowny, śmielszy, na szczęście bowiem nikt mu nie przerywał; zupełnie jakby wygłaszał rozprawę lub wykład. Nazwiska współczesnych uczonych z dodatkiem daty urodzenia lub śmierci każdego z nich, tytuły świeżo wydanych broszur, w ogóle nazwiska, nazwiska, nazwiska sypały się z jego ust, sprawiając jemu samemu najwyższą rozkosz, odzwierciedlającą się w jego rozbłysłych oczach. Woroszyłow gardził wszystkim, co stare, cenił tylko najnowszy wykwit kultury umysłowej, ostatnie, postępowe osiągnięcia nauki. Największą radością, szczęściem niemal było dla niego wymienić choćby nie à propos książkę jakiegoś doktora Sauerbengla o więzieniach w Pensylwanii lub wczorajszy artykuł w „Asiaitic Journal” o Wedach i Puranach (wymawiał właśnie: Dżornal, chociaż, oczywiście, nie umiał po angielsku). Litwinow słuchał go, słuchał i w żaden sposób nie mógł odgadnąć, jaka jest mianowicie jego specjalność? To mówił o roli plemienia celtyckiego w historii, to przerzucał się do świata starożytności i zaczynał prawić o eginetyjskich marmurach, z zapałem rozprawiał o żyjącym przed Fidiaszem rzeźbiarzu Onatasie, który jednak w jego ustach zmieniał się w Jonatana, nadając przez chwilę jego wywodom ni to biblijny, ni to amerykański koloryt; to znów przeskakiwał na temat ekonomii politycznej nazywając Bastiata głupcem i zakutą pałą „niczym Adam Smith i wszyscy fizjokraci”… – Fizjokraci… – szepnął za nim Bambajew. – Arystokraci?… – Między innymi Woroszyłow wywołał wyraz zdumienia na twarzy tego samego Bambajewa niedbale i mimochodem rzuconą uwagą o Macaulayu jako o pisarzu przestarzałym, którego nauka już wyprzedziła; co zaś do Gneista i Riehla, oświadczył, że wystarczy ich tylko wymienić, i wzruszył ramionami. Bambajew również wzruszył ramionami. „I to wszystko od razu, bez powodu, przed obcymi, w kawiarni – myślał Litwinow patrząc na jasne włosy, oczy i białe zęby nowego znajomego oraz jego bezładnie poruszające się ręce – i nawet się nie uśmiechnie; a mimo wszystko musi to być dobry chłopak i bardzo niedoświadczony…” Woroszyłow uspokoił się wreszcie; głos jego, młodzieńczo dźwięczny i ochrypły jak głos młodego koguta, załamał się lekko… Bambajew w porę zaczął deklamować wiersze i znów o mało się nie rozpłakał, co wywołało zgorszenie przy jednym stoliku zajętym przez rodzinę angielską, a chichoty przy drugim, gdzie dwie loretki jadły obiad z jakimś zdziecinniałym starcem w lila peruce. Kelner przyniósł rachunek; przyjaciele zapłacili.
–– No więc! – zawołał Bambajew, ciężko wstając z krzesła – teraz filiżankę kawy i marsz. Nie ma te jak nasza Rosja – dodał stając w drzwiach i niemal z zachwytem wskazując swą miękką czerwoną ręką na Woroszyłowa i Litwinową. – Patrzcie tylko! „Tak, Rosja” – pomyślał Litwinow; a Woroszyłow, który znów zdążył nadać swej twarzy wyraz skupienia, uśmiechnął się pobłażliwie i z lekka stuknął obcasami, W pięć minut później wszyscy trzej wchodzili po schodach hotelu, gdzie zatrzymał się Stiepan Nikołajewicz Gubarew. Wysoka, smukła dama, w kapeluszu z krótką woalką, zwinnie zbiegała właśnie z tych schodów; na widok Litwinowa odwróciła się nagle w jego stronę i stanęła jakby osłupiała ze zdumienia. Twarz jej zaczerwieniła się i równie szybko pobladła pod gęstą siatką koronki; Litwinow wszakże jej nie zauważył, dama zaś jeszcze zwinniej niż przedtem zbiegła na dół po szerokich stopniach.