Dymy nad Birkenau - ebook
Dymy nad Birkenau - ebook
Jedno z najważniejszych świadectw losu więźniów i ofiar obozu Auschwitz-Birkenau i jednocześnie jedna z pierwszych literackich relacji z piekła na ziemi.
"Na ściany, podłogi, cegły padła tu krew i opowiada o ludziach, którzy tu ginęli. Zostali tam, gdzie polała się ich krew. To nic, że ściany później zabielono wapnem. Te ściany są nadal czerwone."
Seweryna Szmaglewska po aresztowaniu przez gestapo spędziła dwa i pół roku w obozie Auschwitz-Birkenau, gdzie doświadczyła wyczerpującej pracy fizycznej i kilku ciężkich chorób. Gdy w styczniu 1945 r. więźniów obozu pognano w marszu śmierci, udało jej się uciec. Od pierwszych dni wolności przystąpiła do opisania tego, co niewyobrażalne. Tak w ciągu kilku miesięcy powstał pierwszy dokument o nazistowskiej machinie zagłady. Książka ukazała się przed końcem 1945 roku.
Wydanie zawiera niepublikowane listy z obozu, rysunki Seweryny Szmaglewskiej tworzone w trakcie pisania oraz fragmenty najważniejszych recenzji oraz wypowiedzi samej autorki o książce.
Pisałam w obawie, że hitlerowcy umiejący w mistrzowski sposób zacierać ślady swoich zbrodni zdołają zatrzeć je tak, by uniknąć kary. Pisałam jednym tchem, jak zeznanie świadka przed sądem, niemal akt oskarżenia, w przekonaniu, że uzupełniony innymi dowodami, natchnie on narody wolą unieszkodliwienia mordercy.
Seweryna Szmaglewska
Ta książka jest spokojna i skupiona. Nie znajdziesz w niej tanich łez, lirycznej łatwizny, koniunkturalnej kalkulacji na efekt, na egzaltację, na histerię. Znajdziesz za to surowe w swej prostocie, przejmujące prawdą oskarżenie zbrodni, oskarżenie wypisane czarną smugą krematoryjnego dymu.
Wilhelm Mach
Seweryna Szmaglewska (1916-1992) - pisarka i jedyna Polka zaproszona do złożenia zeznań w procesie norymberskim. Przyszła na świat w Przygłowie, niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego. Studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim i Uniwersytecie Łódzkim. Po wybuchy wojny wróciła do Piotrkowa, gdzie pracowała jako ratowniczka w szpitalu i uczyła na tajnych kompletach. Osiemnastego lipca 1942 roku została aresztowana przez gestapo i przewieziona do obozu Auschwitz-Birkenau. 18 stycznia 1945 roku udało jej się uciec z marszu śmierci. Debiutowała w 1945 roku książką "Dymy nad Birkenau", w której opisała swoje obozowe przeżycia. W lutym 1946 książka została włączona jako materiał dowodowy przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze. Przez lata była wiceprezesem Rady Naczelnej ZBoWiD. Opublikowała między innymi: "Zapowiada się piękny dzień" (1960), "Czarne stopy" (1960), "Niewinni w Norymberdze" (1972), "Dwoje smutnych ludzi" (1986). Odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi i Nagrodą Ministra Kultury i Sztuki I stopnia.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-902-0 |
Rozmiar pliku: | 8,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsza książka Szmaglewskiej stanowiła załącznik do aktu oskarżenia w procesie norymberskim, lecz była nie tylko dokumentem. Dymy nad Birkenau były nie tylko świadectwem i protestem, były utworem literackim o niezaprzeczalnych walorach artystycznych, dowodem jakże trudnej dyskrecji autorki wobec tragicznych przeżyć obozowych. Szmaglewska okazała się obserwatorem niezwykłym: w obliczu śmierci umiała patrzeć i zapamiętywać. W sytuacji, gdy nikt już myśleć nie umiał, gdy bliskość śmierci paraliżowała świadomość, pchała ją w nicość, Szmaglewska umiała spokojnie i uważnie obserwować mechanizm tortur i śmierci.
Adam Budzyński, Powrót do źródeł,
„Kultura” 1966, nr 6
Pierwsza jej publikacja książkowa Dymy nad Birkenau (1945) stanowiła jedną z najbardziej wstrząsających pozycji literackich wydanych w roku powojennym. Książka ta, utrzymana na pograniczu pamiętnika, reportażu, dokumentu i powieści, opisująca w sposób rzeczowy, powściągliwy, dokładny, wierny szczegółom doświadczenia autorki jako wieloletniej więźniarki obozu oświęcimskiego – stanowiła autentyczny, dojrzały w swej artystycznej formie wyraz najcięższych okupacyjnych przeżyć człowieka poddanego torturom faszystowskiego barbarzyństwa.
„Nowe Książki” 1965, nr 24
Ta książka jest wstrząsająca. Każde jej zdanie pisane potem i krwią. Pod symbolami znaczków literowych czujesz żywy, drgający miąższ ludzkiego bólu. Trudny do objęcia i udźwigania jest ciężar nieskłamanych słów o cierpieniu, o ileż trudniejsze i cięższe musiało być cierpienie samo!
Ta książka jest spokojna i skupiona. Nie znajdziesz w niej tanich łez, lirycznej łatwizny, koniunkturalnej kalkulacji na efekt, na egzaltację, na histerię. Znajdziesz za to surowe w swej prostocie, przejmujące prawdą oskarżenie zbrodni, oskarżenie wypisane czarną smugą krematoryjnego dymu.
Ta książka jest krzepiąca i radosna. Trudnym szlakiem, znaczonym milionami unicestwionych żywotów ludzkich, wiedzie do prawdy pozytywnej – o bohaterstwie podjętym nie dla sprawy śmierci, lecz dla sprawy życia.
Kto przeczyta Dymy nad Birkenau, pojmie, że niełatwo mówić, a trudniej jeszcze pisać o takim cierpieniu, takiej zbrodni i takim bohaterstwie.
Wilhelm Mach,
Opowieść o najtrudniejszym zwycięstwie,
„Odrodzenie” 1946, nr 4
W ciągu pierwszych trzech lat po wyzwoleniu pojawiały się opowiadania Hołuja, A. Rudnickiego, Nałkowskiej, Borowskiego, książki Kossak-Szczuckiej, Wandy Żółkiewskiej, Róży Bauminger, Krystyny Żywulskiej, Poli Gojawiczyńskiej, Gustawa Morcinka, Michała Rusinka. Stworzyły one zjawisko „literatury obozowej”, na poły epickiej, na poły dokumentalnej, jakże słusznie określonej przez Kazimierza Wykę „pograniczem powieści”, niezdolnej do zachowania epickiego dystansu wobec świata, który odległość między ludźmi mierzył zasięgiem kija lub kuli karabinowej. Po książce Szmaglewskiej przyszły wstrząsające Medaliony i najokrutniejsza proza światowa o czasach pogardy – proza Borowskiego. Czy więc w tym kontekście Dymy nad Birkenau zbladły w swojej przerażającej prawdzie, czy utraciwszy priorytet jedyności, obroniły swą wartość dokumentalną i literacką? Miarą wartości książki Szmaglewskiej jako dokumentu jest stwierdzenie dość proste. Żaden mianowicie z przywołanych tu autorów nie zawierał w swej książce rozleglejszego obrazu obozu zagłady. I nie jest przecież istotne, czy mamy do czynienia z obozem męskim czy kobiecym, nie jest także istotne, na ile różnią się charaktery funkcjonariuszy niemieckich, na ile różnorodne mogą być sposoby zadawania śmierci. W zakresie bogactwa realiów ta książka wśród innych relacji obozowych nadal zachowuje pierwszeństwo. Obejmując swą powieścią trzy lata funkcjonowania Birkenau, lata 1942–1944 (a nawet do stycznia 1945), była Szmaglewska w stanie ukazać właściwie wszystko, co zawiera się w określeniu „obóz zagłady”. Baraki i łaźnie, kommanda i rewiry, głód i choroby, śmierć i ucieczki, odwszenia i apele, szubienice i bunkry, transporty i krematoria, zezwierzęcenie katów i upodlenie ofiar, przerażenie i obłęd – świat więźnia. I także inny aspekt tego świat – nadzieja, moralna obrona przed zniszczeniem w człowieku ludzkich odruchów, poświęcenie jednostek, szczególny typ solidarności na dnie upadku. W drapieżności widzenia przerasta książkę Szmaglewskiej proza Borowskiego, być może także, iż poetyka Medalionów jest ciekawszym chwytem pisarskim. W wierności opisu Dymów nad Birkenau nie zdystansował dotąd nikt.
Andrzej Z. Makowiecki,
Opowieść o zagładzie: Seweryny Szmaglewskiej
„Dymy nad Birkenau”, „Kultura” 1969, nr 26Autorka o książce
– Jak to się stało, że znalazła się Pani w hitlerowskim obozie śmierci?
Jesienią 1939 roku byłam ochotniczą pielęgniarką w czasie działań wojennych, potem wstąpiłam do studenckiej organizacji konspiracyjnej. Aresztowana w lipcu 1942 roku, w październiku tegoż roku stałam się więźniem Oświęcimia. W styczniu 1945, podczas ewakuacji więźniów, kiedy Niemcy wycofywali się pośpiesznie przed frontem wschodnim, a nas pędzili bez wytchnienie męczeńską drogą, spróbowałam uciec razem z dwiema koleżankami. Położyłam się na śniegu pod białym płótnem; był wieczór, ale księżyc w pełni świecił jasno i ujawniał każda nierówność. Jednak się udało. Ucieczka nasza i wędrówka w stronę Krakowa było to niewątpliwe ryzyko; mogło się udać tylko dzięki pomocy ludzi, na których progi przyganiał nas mróz, głód i strach. Ani razu w żadnej wsi nie zdarzyło się, żeby gospodarz powiedział nam: – Odejdźcie.
Przyjmowali nas na noc, dawali czystą pościel, kładli na stole chleb i mówili: – Zostańcie. My was ukryjemy do końca wojny. Niemcy już uciekają.
Nie skorzystałyśmy z zaprosin, szłyśmy uparcie dalej. Ale nigdy żadna z nas trzech nie zapomni, jak ogromną miłość i ufność i ulgę budzili w nas gospodarze, którzy tak serdecznie przyjmowali nas pod swój dach.
– Kiedy zasiadła pani do pisania swojej pierwszej książki?
– Od pierwszych dni po powrocie do domu zaczęłam pośpiesznie pisać. Dymy nad Birkenau były moją pierwszą książką. Powieść Zapowiada się piękny dzień, która weszła na listę „Złotego Kłosa”, jest jakby dalszym ciągiem Dymów, mówi o transporcie z Oświęcimia, o ucieczce kobiet i wędrówce polnymi bezdrożami w stronę Krakowa.
Kiedy rozpoczynałam pracę nad pierwszą książką – debiutantka, nieświadoma w najmniejszym stopniu tajników sztuki pisarskiej (a był to czas radosnego śpiewu po klęsce Niemiec hitlerowskich) – kiedy pochylałam się nad kartkami papieru, moja myśl niespokojnie szukała adresata. Był nim idealny czytelnik oddalony może o setki kilometrów od wielkich miast, zaabsorbowany pracą zawodową, dążący jednak przez godziny dnia do wieczornego spokoju będącego porą czytelnika. Przeczuwałam istnienie takiego czytelnika. Pragnęłam go widzieć przy jego stole, pod jego lampą. Ufałam, że potrafi zrozumieć najbardziej zawiłe i najbardziej osobiste wyznania autora, nabierałam pewności, ze można, że warto mówić do niego z głębi serca.
Przychodziły oczywiście wahania i wątpliwości, strach zaczynał jeżyć włosy na głowie. Książka! Na cóż ja się porwałam?! Ale wtedy zjawiała się myśl nikła i wątlejsza może niż smuga babiego lata przylatująca nad biurko zza otwartych okien – o dalekim czytelniku, który na pewno jest. I czeka. Dłoń odnajdywała ołówek. Dziwna niewidzialna busola zaczynała znowu działać.
Seweryna Szmaglewska,
rozmowę przeprowadziła K. Nepomucka,
„Chłopska Droga” 1966, nr 97
W. – Seweryno, wiele twoich książek wyrasta z twych doświadczeń oświęcimskich, niektóre są projekcją oświęcimskich czasów na dalsze losy twoich bohaterów. Mówi się przez to nieraz, że jesteś pisarzem jednego tematu, co ogranicza jakoś twoją wyobraźnię i perspektywy na inne ludzie sprawy. Czy uważasz to za słuszne?
S. – „Autor jednego tematu” – to takie uproszczenie szufladkujące, typowe dla naszej krytyki. Ostatecznie mogę nawet przyjąć to sformułowanie, pod warunkiem że zgodzimy się upatrywać funkcję literatury w jej zajmowaniu się sprawami człowieka: człowieka w sytuacjach wojny, w obliczu śmierci, w obozach koncentracyjnych. Ten gigantyczny temat fascynuje wielu pisarzy, dramaturgów, ale i psychologów, lekarzy, socjologów. Spójrzmy na gotowe już utwory, jak ten „jeden temat” wygląda: Stalingrad Plieviera obok Stalingradu Niekrasowa, Niemcy Kruczkowskiego, Pamiętnik Anny Frank, Caputt Malapartego, I boję się snów Wandy Półtawskiej, Pamiętnik lekarski z Pawiaka dr. Felicjana Lotha, proza Borowskiego – popatrz ile barw, ile odcieni. Te wszystkie książki są rozdziałami epopei naszego czasu, jakiejś Boskiej komedii dwudziestego wieku. Może się łudzę, ale autorzy tego typu książek, czy chcą czy nie chcą, stanowią rodzaj międzynarodowego pogotowia antywojennego. Jeżeli moja twórczość zajmuje w tym dziele zbiorowym odrobinę ważkiego miejsca, to jest to wielka zachęta do walki o ludzką świadomość. Zresztą nie należę wcale do rekordzistów, tylko w czterech moich książkach znajdziesz okupację, inne są wolne od tej ponurej sprawy, co nie znaczy, ze obiecuje już odejść od tego tematu.
W. – Czy to Oświęcim był dla ciebie pierwszym bodźcem pisarskim?
S. – Ależ skąd, będąc jeszcze w szkole, pisywałam wiersze, felietony, drobne prozy, w latach studenckich była to już tylko proza. Moje młodzieńcze próby wyrosły na gruncie znakomicie prowadzonego języka polskiego w piotrkowskiej szkole przez Aleksandrę Matusiakową, wychowankę Uniwersytetu Jagiellońskiego, słuchaczkę prof. Zenona Klemensiewicza. Posiada ona niezwykły wśród Polaków dar żywego słowa i umiejętnością tą hojnie obdarowała całe pokolenie wychowanek piotrkowskiej szkoły. Myślę, że gdyby nie zetknięcie się z wojną, z hitleryzmem, pisałabym na pewno książki o treści społecznej, psychologicznej. Ostatecznie przyznasz chyba, że nikt nie rodzi się z tematem okupacji tkwiącym w głowie. Zetknięcie się oko w oko z hitleryzmem zobowiązuje, próba omijania go byłaby objawem tak nieludzkim, że chyba zdumiewającym.
Poza tym cóż – mój sposób pisania wyrósł (i może za długo taki pozostał) z chęci przekazania ludziom szybko i prosto – może zbyt prosto (choć teraz już nie piszę szybko) – tego, co nazywamy doświadczeniem albo tematem okupacyjnym, ale za to – i nie wiem, czy to przynosi chwałę autorowi, czy powinno go martwić – moje książki trafiają często do czytelników z odległych małych miast, wsi, z gminnych punktów bibliotecznych, gdzie miewam sporo wieczorów autorskich. Może to jest sprawa sprawdzalności, realizmu, sprawa prawdziwego zdarzenia, nazwij to, jak chcesz.
Seweryna Szmaglewska, Złoty kłos,
rozmowę przeprowadziła W. Karczewska,
„Odgłosy” 1964, nr 10
– W nowej serii wydawniczej „Biblioteka 30-lecia” ukazała się niedawna pierwsza, głośna Pani książka Dymy nad Birkenau, która od roku 1945 nie przestała być czytana. Co według Pani decyduje o tak wielkim powodzeniu i oddźwięku u czytelników zarówno w kraju, jak i za granicą?
– To trudne pytanie i autor jest chyba ostatnim człowiekiem, który może na nie odpowiedzieć trafnie. Kiedy zaczęłam pisać Dymy nad Birkenau, trwała jeszcze wojna, był luty 1945 roku. Traktowałam swoją pracę nad utworem niemal jak relację korespondenta wojennego. Chciałam przełamać milczenie, jakim hitlerowcy zdołali otoczyć zbrodnicze działania realizowane z przerażającą konsekwencją, planowo i na ogromną skalę w rejonie otoczonym drutami i kilometrami pustki naokoło. Wydawało mi się, że przekazanie prawdy o obozie zagłady, wszystkiego, co nurtowało moje myśli i pamięć – a czego społeczeństwo, ściśle odizolowane przez hitlerowców od treści obozu koncentracyjnego, nie wiedziało – jest koniecznością polityczną w obronie pokoju. Kierował mną po prostu jakiś instynkt i wewnętrzny przymus.
– W jakim stopniu fakt powstania Dymów nad Birkenau w bardzo krótkim czasie po ucieczce z transportu wpłynął na charakter utworu?
– Pisałam tę książkę niesłychanie szybko, jednym tchem. Żyjąc w jakiejś bolesnej próżni, która rozciągnęła się od lutego do zakończenia wojny, wiedząc że moje towarzyszki wciąż posuwają się w transportach do Gross-Rosen, do Buchenwaldu, do Ravensbrück, narzuciłam sobie tok pracy zgodny z ich dniem wędrówki – nastawiałam budzik na piąta rano i nie odrywając się od tematu, pracowałam aż do zmierzchu. Ledwo kończyłam rozdział, odwoziłam rękopis do „Czytelnika”.
– Czy nie uważa Pani, że na ekspresji tego „autentyku moralnego” – jak nazwał Kazimierz Wyka Dymy nad Birkenau – zaważył szczególnie sposób ujmowania rzeczywistości i kształt narracji: dokumentalność podszyta jednocześnie liryzmem? „Alegri ze słonecznej Grecji”, na przykład, to rozdział mający charakter prozy poetyckiej.
– Nic z tego, co zamknęłam w Dymach nad Birkenau nie jest wymysłem literackim. W przedstawionych sytuacjach rodziny mogą odnaleźć i odnajdują swoich bliskich, a ci nieliczni, którzy przeżyli – dojrzeć siebie i potwierdzić realność zdarzeń. Słowo: „Birkenau” stało się symbolem grozy. Proszę pomyśleć, do ilu krajów Europy nadchodziły listy z abstrakcyjnego miejsca zwanego Birkenau!
Siła dramatyczna samego tworzywa i ciężar faktów żyjących w pamięci przesądziły o ekspresji. W mniejszym stopniu było to chyba moją zasługa pisarską; pragnęłam wiernie zrelacjonować zdarzenia, których wymowa wpłynęła w rezultacie na układ kompozycyjny. Nie zrodziła się zresztą taka forma od razu. Początkowo męczyłam się, miałam wątpliwości. Zaczęłam przecież pisać po latach przymusowego głodu intelektualnego i muszę przyznać, że nie mogłam nabrać rozpędu. Pierwsze fragmenty budziły moje niezadowolenie.
Pamiętam: dałam do przeczytania część rękopisu młodej dziewczynie przygotowującej się na wyższe studia, Antoninie Kłoskowskiej (obecnie profesor socjologii na Uniwersytecie w Łodzi) i ona wyraziła obawę, iż pisząc w pierwszej osobie, narażam się na niebezpieczeństwo, że zanim skończę książkę, stworzę już właściwie opowieść o sobie samej. Siłą rzeczy będzie to relacja o upartym, wręcz bohaterskim przejściu przez wszystkie fazy obozu koncentracyjnego. Tymczasem ja pragnęłam utrwalić owe miliony ludzi, gromady wypędzane z bloków na apel, chore kobiety dźwigające podkłady kolejowe, zimą i latem kopiące rowy; kobiety głodne, zziębnięte, bez sił, transporty do komór gazowych, rozpacz dzieci zabieranych matkom i rozpacz matek odrywanych uderzeniem kolby od dzieci.
Wtedy właśnie przemodelowałam sposób narracji: spróbowałam, nie rezygnując z subiektywnego stosunku do sprawy, ukryć jednocześnie za faktami samą siebie. Powstała forma, którą Kazimierz Wyka nazwał pograniczem powieści – a więc nie powieść, nie wspomnienie, nie reportaż. Dziś jest to może już forma niewystarczająca, ponieważ zdarza mi się spotkać młodych czytelników, którzy pytają, jaka była moja rola w obozie i nie dostrzegają mnie wtopionej w wielki tłum.
– Na tle literatury obozowej zarówno Dymy nad Birkenau, jak i inne Pani utwory cechuje obok oskarżania pewien optymizm oraz wiara w człowieka i człowieczeństwo.
– Różnica w spojrzeniu poszczególnych pisarzy na rzeczywistość obozu wynika z odmiennych warunków, w jakich się znaleźli; każdy obóz czy filia obozu to był zupełnie inny krąg piekła. Materiał dany autorom inspirował do całkowicie innych kształtów literackich i ocen. Jeśli chodzi o moje doświadczenia – przeżyłam tylko dzięki ludzkiej życzliwości. Pierwsza pomoc, pierwsza kromka chleba, pierwsza wskazówka, jak należy chronić głowę przed kijem sztubowej – to wszystko były sprawy, o których może nie myślałam, pisząc, ale które z pewnością nadały jakiś ton mojemu pisarstwu. Pokazały mi człowieka, który będąc na samym dnie, potrafił jednak podeprzeć kogoś drugiego. Upodlenie nie stanowiło jedynej treści…
– Problematyce obozowej, a szerzej: tematyce niemieckiej, pozostaje Pani wierna w wielu swoich utworach – raz traktując ją w sposób bardziej dokumentalny, kiedy indziej – bardziej zbeletryzowany. Czym tłumaczyć tę ciągłość tematyczną?
– Trybunał Norymberski włączył Dymy nad Birkenau do aktu oskarżenia w procesie przeciwko ludobójcom i w ślad za książką wezwano do Norymbergo także mnie. To w jakiś sposób zwiększyło moje poczucie odpowiedzialności i słuszności świadczenia w tych sprawach.
Ponadto istotną rolę odegrało także stanowisko czytelników, którzy na wielu spotkaniach domagali się kontunuowania tego typu literatury. Przypominam sobie, jak podczas wieczory autorskiego w Siemianowicach jeden z górników surowo skarcił mnie, że nie dopilnowuję wznawiania Dymów nad Birkenau; sądził, że nowe wydanie zależy od autora. Były to, nawiasem mówiąc, czasy, kiedy nowa edycja stanowiła ogromną trudność. Ze strony czytelników padały pytania, ot, chociażby: jak się pani wydostała z obozu? Odpowiedzią stała się kolejna książka: Zapowiada się piękny dzień.
Miałam wiele serdecznych i przyjaznych rozmów z czytelnikami. Ktoś powiedział mi pewnego dnia, że chociaż hitlerowcy zamordowali miliony ludzi, skazując ich na zagładę, w Dymach nad Birkenau ludzie ci żyją i będą żyć. Te słowa wywarły na mnie wielkie wrażenie. Pisząc tak pospiesznie, w roku 1945 nie zdawałam sobie sprawy, że mogę jakieś istoty uchronić od zapomnienia.
Seweryna Szmaglewska, Życie inspiruje,
rozmowę przeprowadziła Rita Gołębiowska,
„Tygodnik Kulturalny” 1973, nr 24
– Większość Pani książek, od bodajże najbardziej znanych Dymów nad Birkenau poczynając, osnuta jest wokół Pani wspomnień z lat wojny. Pozostałe także w mniejszym lub większym stopniu pozostają jakby w zaklętym kręgu wspomnień z nią związanych. Czytelnik odnosi wrażenie, iż nigdy tak naprawdę nie udało się Pani uciec od koszmarów okupacji, walki, obozów…
– Pisząc zaraz po wyzwoleniu Dymy, sądziłam, iż ujawniwszy przed światem, czym był Oświęcim, będę mogła otrząsnąć się z obozowych doświadczeń, zacząć życie na nowo. Przekonana byłam, że Międzynarodowy Trybunał doprowadzi rzecz do oczekiwanego finału, że winni – tytułem przestrogi – poniosą zasłużoną karę. Gdyby np. Niemcy przez pięćdziesiąt lat po wojnie pracowali na konto okupowanych uprzednio przez siebie krajów, można by uznać, że jest to jakaś namiastka rekompensaty… Łudziłam się wtedy, że ludzkość uczyni wszystko, co w jej mocy, by już nigdy więcej nic podobnego nie mogło się zdarzyć. Czas, jak wiemy, mocno może ówczesne wyobrażenia skorygował… Bardzo chciałam nie wracać do przeszłości, a tymczasem stale obracałam się wśród ludzi, których wojna okaleczyła na trwałe pod względem psychicznym, tkwiłam ciągle wśród spraw, które nie pozwalały zapominać… Brałam przez wiele lat udział w pracach Rady Ochrony Pomników Walk i Męczeństwa, mam swoją cegiełkę w powstaniu projektu budowy Centrum Zdrowia Dziecka. Niezmiernie długo po wojnie dręczyły mnie koszmary senne, w których obóz był, jeśli można to sobie wyobrazić, jeszcze gorszy niż w rzeczywistości. Bardziej przerażający: w snach widziałam na horyzoncie Beskid, jak to się czasem zdarzało przy pięknej, słonecznej pogodzie, i wiedziałam z całą pewnością, że pozostanę dożywotnim więźniem Oświęcimia, że moje dzieci znajdują się na zewnątrz, a już nigdy ani nie będę miała żadnych szans ucieczki stamtąd, ani nie będę miała dokąd uciekać… Wracając do mojej pierwszej książki: uznałam, że opisanie tego, co przeżyłam jako numer 22090, jest niejako moją powinnością wobec milionów tych, którzy przemówić już nie mogli. Stwierdziłam, rozmawiając z ludźmi, iż Niemcy dołożyli starań, by prawda o lagrach nie przedarła się poza druty. Dla większości społeczeństwa były to sprawy wtedy mało znane, nawet przyjmowane jakby z pewnym niedowierzaniem. Powieść narodziła się w Łodzi, gdzie znalazłam po powrocie swoje pierwsze przytulisko. Pisało mi się tam znakomicie, wyrzucałam z siebie niedawne przeżycia w tempie niesamowitym zupełnie, niemalże jak w transie.
– Trudno wprost uwierzyć, by ta książka tak ważka i dość w końcu obszerna mogła powstać w ciągu kilku zaledwie miesięcy, jak to wynika z zamieszczonej na końcu adnotacji.
– Niech pani zwróci uwagę, że została ona przede wszystkim wówczas imponująco szybko wydana. Zobaczyłam ją po raz pierwszy w dniu św. Barbary 1945 r. na wystawie księgarni w Krakowie. No cóż, było to w innej epoce. Pamiętam, ze bałam się wejść do środka, wydawało mi się, że zobaczę ludzi, którzy kartkują Dymy i odkładają jako rzecz nudną, może nawet odpychającą… Potem z całego świata zaczęły do mnie napływać ogromne ilości listów: od byłych więźniów obozów, od osób, które straciły w nich całe rodziny, od tych, którzy szukali, ba, do dziś szukają swoich bliskich. Zupełnie niedawno zwróciła się do mnie o pomoc pani wciąż mająca nadzieję, iż odnajdzie brata, który grał w obozowej orkiestrze.
Seweryna Szmaglewska, Czterdzieści lat później,
rozmowę przeprowadziła Anna Borowa,
„Walka Młodych” 1984, nr 23Wstęp
W krematoriach Oświęcimia i Birkenau spłonęło do 18 stycznia 1945 roku około pięciu milionów ludzi1. Byli to Polacy aresztowani przez gestapo lub powstańcy przywiezieni z Warszawy, Rosjanie, Jugosłowianie, Czesi, Anglicy, Holendrzy, Francuzi, Belgowie, Włosi, Ukraińcy, Estończycy, niemieccy kryminaliści i dzieci różnych narodowości, przywiezione do obozu koncentracyjnego lub urodzone tu, oraz Cyganie, których potraktowano podobnie jak Żydów, zabierając do gazu cały ich obóz, mieszczący mężczyzn, kobiety i dzieci. Dane te zaczerpnięte zostały w okresie likwidacji obozu od osób zatrudnionych w wydziale politycznym Oświęcimia.
Długi pobyt mój w Birkenau (1942–1945) i różnorodność prac pozwoliły mi zgłębić wiele tajemnic. Sprawy najskrytsze wykonywane były rękami więźniów. Przez te ręce, pracowicie spełniające wszystko, co im spełnić kazano, przechodziła cała ewidencja żywych oraz rejestracja tych, którzy wprost z pociągu szli na śmierć, nie podlegając ewidencji ani tatuowaniu.
Niesłychany chaos i niemożność stwierdzenia tożsamości tysięcy żywych i zmarłych spowodowały wprowadzenie tatuażu. Był to wielki błąd taktyczny, popełniony przez władze obozu. Dziś w sposób naoczny stwierdzić można, jak nikły procent więźniów Oświęcimia pozostał przy życiu. Wprawdzie papiery zostały zniszczone, całe wozy Todesmeldungów wypadło nam ciągnąć do spalenia, lecz znając liczbę końcową, bardzo łatwo obliczyć, ile osób zginęło w Oświęcimiu. Miliony ludzi weszło do lagru. Gdzież są? Opuściło lager zaledwie kilkadziesiąt tysięcy. Niemcy nie przypuszczali, że każdy numer nakłuty na ręce więźnia stanie się dokumentem. Tatuując, ustawiano słupy graniczne tysięcy, dziesiątków i setek tysięcy. Spróbujmy powołać ich na jeden jeszcze generalny apel. Spróbujmy ustawić ich piątkami i zliczyć, ilu ocalało z każdego tysiąca. Wiem, że wynik byłby przygnębiający. Stanęlibyśmy nieliczni, jako żywy, tragiczny dokument, jako pojedyncze, kaprysem losu zachowane ogniwa wielkiego łańcucha ludzi, których pozbawiono życia.
Dziś w Oświęcimiu i Birkenau stoją puste baraki. Przypadek zrządził, że pośpieszna likwidacja obozu została przerwana. Plan likwidacji przewidywał zatarcie wszelkich śladów po najkrwawszej części oświęcimskiego obozu, zwanej Birkenau. Gdyby na miejscu baraków i krematoriów wyrosła trawa, łatwiej może byłoby wybielić tę sprawę wobec Europy i całego świata. Tymczasem stało się inaczej. Czerwona Armia jak pożar pędziła naprzód w niespodzianie szybkim tempie. Obóz został zaskoczony.
Dziś można wskazać dokładnie te miejsca, gdzie krew lała się najobficiej (zresztą piędzi ziemi tam nie ma, na którą by krew nie padła). Wprawdzie w roku 1944 zakładano ogródki, siano kwiaty i urządzano koncerty, lecz to nie zatarło w pamięci naszej widoku nagich trupów leżących w potwornych stosach pod barakami. To nie zatarło w nas wspomnienia selekcji, w wyniku których osoby stare, schorzałe i niedołężne wleczono na dwudziesty piąty blok, który był blokiem śmierci. Zbyt długo trwały godziny konania chorych na tyfus i czerwonkę, leżących w błocie, żeby to można było kiedykolwiek zapomnieć. Zbyt wyraźnie mówiły apele generalne, jak nikły procent zostaje przy życiu. Marli artyści, ludzie talentu, ludzie geniuszu, ludzie przeszłości i ludzie przyszłości. Z tych licznych śmierci, z tych strasznych hekatomb ludzkich, z każdych gasnących oczu podnosiła się niema prośba, ostatnia wola konających. Wola ta zapadła w pamięć zostających przy życiu, rozszerzała ścianki serca, zdawało się, że rozerwie druty, rozewrze bramy, że na świat cały zakrzyknie, że krzyk ten doleci aż do państw wolnych, do narodów miłujących wolność.
Z Oświęcimia wraca nas niewielu. Gdy pamiętnych dni styczniowych 1945 roku otwarto szeroko bramy i wyprowadzano pośpiesznie pod gęstym konwojem tysiące ludzi, gdy na trasie Oświęcim–Gross-Rosen rozwinął się wielokilometrowy pochód zgiętych w trudzie nędzarzy i ciągnął nieprzerwanie drogami śląskimi, zostawiając tu i ówdzie na śniegu ciemną postać więźnia dobitego przez SS-mana, Ślązacy z pobliskich miast i wsi przystawali w zdumieniu. Z daleka, z progów domu, bojąc się zbliżyć do złowieszczej drogi, unosili dłonie i kreślili znak krzyża nad idącymi.
– Jak to – mówili – więc tylu ludzi mieścił Oświęcim? To nieprawdopodobne!
Idącym nie wolno było odezwać się ani słowem, nie wolno było zatrzymać się przed nimi i krzyknąć:
– Nie, nieprawda! Nie tylu ludzi mieścił Oświęcim. Mieścił znacznie więcej. Ci, którzy idą, to tylko garstka, to niedobitki. Większość spośród żywych wywieziono już wcześniej w głąb Niemiec, wywożono w ciągu całego ostatniego roku.
Dziś, gdy piszę te słowa, po nieznanych drogach Deutschlandu idą w nieprzerwanym trudzie zbolałe stopy moich powracających towarzyszy. Idą ciągle. Poprzez gwar życia, poprzez ciszę samotności słychać ich ociężały, znużony krok.
Opowieść moja obejmuje tylko fragment gigantycznej machiny śmierci, jaką był Oświęcim. Zamierzam podać wyłącznie fakty bezpośrednio zaobserwowane albo przeżyte. Wydarzenia opisane przeze mnie działy się w Birkenau (Oświęcim II). Dla uniknięcia nieporozumień wyjaśniam, że nie zamierzam powiększać niczym doniosłości faktów ani zmieniać ich ze względów propagandowych. Są rzeczy, których powiększać nie potrzeba. Wszystko, cokolwiek tu podam, jestem w stanie udowodnić przed każdym trybunałem.
Są to przeżycia i obserwacje jednej osoby. To tylko kropla w wielkim, niezmierzonym oceanie.
Przemówią niewątpliwie i inni, którzy obóz ten przeżyli. Przemówią też ci, którzy wrócą z innych, licznych obozów.
Lecz większość nie wróci nigdy i nigdy nie przemówi.
1 W Auschwitz i Birkenau zginęło ponad 1 300 000 osób. Liczba wymieniona przez autorkę była podawana przez ówczesną propagandę, która chciała wyolbrzymić zbrodnię popełnioną przez Niemcy w II wojnie światowej.