- W empik go
Dyplomacya szlachecka: szkice z poznańskiego: powieść - ebook
Dyplomacya szlachecka: szkice z poznańskiego: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 436 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powieść przez
T. T. Jeża.
Z rysunkami St. Witkiewicza.
Warszawa.
Nakładem Księgarni A. W. Gruszeckiego
Mazowiecka Nr 14.
1885.
Дозволено Цензурою
Варшава 5 Декабря 1884 года.
Druk Braci Jeżyńskich (dawniej J. Ungra) Warszawa, Nowolipki Nr 3.
Wsi tam nie było – wsi w tem znaczeniu, jakie do wyrazu tego przywiązują powszechnie. W miejscowości nazwę Śródborza noszącej, i jako wieś na mapie zaznaczonej, znajdowały się oznaki takie, jakby wieś ztamtąd znikła, albo jakby się tam nie zabudowała jeszcze.
Przywykłemu do oglądania w osadzie wiejskiej chałup w nieładzie rozrzuconych, a otoczonych ogrodami i sadami, dziwnym się nieco wydawał widok dworu – pałacu raczej – wznoszącego się samotnie prawie. Osamotnienie nie było absolutne, wszystko to jednak, co je usuwało, odnosiło się do pałacu i nie stanowiło sioła właściwego. Pałac zajmował stanowisko panujące, ale nad polami; stał na wzgórzu, z którego oko sięgało dosyć daleko i spotykało pejzaże mniej lub więcej ponętne. Tło onych stanowiły lasy i pola uprawne w perspektywie dalszej; w bliższej zaś – w jednej stronie widzieć się dawał kościołek murowany, pozostający pod świerków strażą, w drugiej smugę zieloną, przerżniętą grobelką z upustem i budowlą dużą, w której od pierwszego oka rzutu rozpoznać się dawała gorzelnia, tam mury długie, zdradzające owczarnię, ówdzie grupę domów na wzór miejski budowanych, dalej zabudowania gospodarskie, wszystko to jedno od drugiego oddalone, a mimo to domyślać się każące przynależności do domu przez to, że budynki te osnuwała sieć dróg i drożyn, sprowadzająca wszystkie do jednego ogniska, którym był dwór. Dwór panował podwójnie: raz wyniesieniem nad okolicą prawie płaską, powtóre tem, że się odznaczał pokaźnością okolumnioną i upiększoną. Kolumny i piętra nadawały mu cechę pałacową, którą uzupełniała wieża z prawego wyskakująca rogu i nazębiona u góry krenelowaniem. Przyczyniał się do tego do pierwszego piętra przyczepiony balkon kamienny i płaski z balustradą Włochy przypominający dach. We Francyi, w Belgii, w Szwajcaryi nazwano by go zamkiem (chateau). Pod względem pojęcia, jakie sobie w krajach tych o zamkach robią, nic mu nie brakowało, albowiem poprzedzał go nawet podwórzec zamkowy, obszerny, osztachetowany, wstęp do którego otwierała brama murowana, zaznaczona olbrzymiemi na słupach w kamieniu kutemi wazonami. Do bramy przylegał elegancki dla odźwiernego domek, noszący nazwę loży. Dwie strony podwórza zajmowały budynki parterowe, znajdujące się w architektonicznym w odcieniu do pałacu stosunku, a pełniące funkcye jedne oficyn, drugi wozowien. Zdobiły je frontony odpowiadające co do stylu frontonowi pałacowemu, a łączyły z korpusem głównym galerye kryte, oszklone, narysowane w półkole, które miały pozór oranżeryjny. Podwórzec przedstawiał się pod postacią trawnika, okolonego drogą dla pojazdów wysypaną żwirem. Z po za dachów galeryi wyglądały drzewa, które należały do parku angielskiego, zajmującego przestrzeń znaczną.
Czy to wieś?
A przecie – wieś to była.
Z wieży pałacowej widok obejmował horyzont, na którym w dali ukazywały się lasy, bliżej pola uprawne i na nich niby kępy, bukiety drzew z przeglądającemi z pomiędzy takowych strzechami słomianemi. W rozkładzie bukietów tych postrzegać się dawała regularność pewna pod względem wzajemnej onych odległości, tak że w perspektywie wydawało się, jakby stanowiły one całość organiczną. W rzeczy samej tak było. Strzechy, które się z wieży widzieć dawały – a widzieć się dawały w jednej tylko stronie w stronie północnej – pokrywały chałupy, chałupy zaś owe wchodziły w skład wsi zaznaczonej na mapie, wraz z pałacem, gorzelnią, owczarnią i kościółkiem, pod nazwą Śródborza. Jedna od drugiej leżała o staj parę. Dzieliły je pola uprawne. Wieś w okolicy tej inaczej się uformowała, aniżeli gdzieindziej. Była ona niegdyś skupiona; rozeszła się jednak. Nastąpiło to w skutek warunków szczególnych, w jakich znalazła się ta część kraju. Wieśniacy odosobnili się jeden od drugiego. Dwór jeno i kościół na dawnem pozostały miejscu; włościanie zaś wynieśli się i zabudowali na gruntach swoich po odparcelowaniu takowych. Powstała stąd rozsypka; potworzyły się osady pojedyńczo w polu stojące, które by się odosobniły bardziej jeszcze, gdyby nie potrzeb kilka, urabiających czucie ku pewnym punktom środkowym, takim jak dwór, kościół, jak karczma i szkoła. We dworze znajdowały się źródła zarobków dla włościan; kościół czynił zadość potrzebom religijnym; karczma potrzebem towarzyskim; szkoła stanowiła punkt ogniskowy dla dziatwy i za pośrednictwem dziatwy interesowała rodziców.
W Wielkopolsce urobiły się, pod wpływem warunków odmiennych, odmiany i cechy pewne ciekawe dla tych co jej zbliska nie znają. Nie jestże ciekawością w rodzaju swoim taki pałac osamotniony? Pałac w polu. Miał on pozór zamku zaklętego, a pozór ów usprawiedliwiała Zewnętrzność pokaźna i maniaczna. Kolumny, balkon, dach płaski, balustrada, fronton zresztą wspaniały imponowały widzowi, co budowlę tę pierwszy raz oglądał. Często się atoli zdarza, że pozory zawodzą. Zawód tego rodzaju spotykał w pałacu śródborskim, jak skoro człek stosunków miejscowych nieznający przekraczał próg gmachu, prezentującego się wspaniale. We wnętrzność nie odpowiadała zewnętrzności. Po między jedną a drugą zachodziła dysharmonia rzucająca się w oczy odrazu. Świat innny, świat sztuki i elegancyi wiał nad domem, inny w do mu, w którym sprzęty i meble, ozdoby i porządki przypominały przeszłość, ani trochę niepodobną do tej prezencyi, o której mówiły formy zewnętrzne. Salony i apartamenty, jedne pustka stały, jak się to zdarza w domach miejskich przeznaczonych do wynajmowania pomieszkań bez mebli, drugie zapełniały sprzęty staroświeckie, nie wymyślne, błyszczące nie od politury ale od używania długiego, okryte materyami jedwabnemi i wełnianemi w części spłowiałemi w części przetartemi. Pustką stała połowa je dna pokojów parterowych; na piętrze w jednym tylko skrzydle trzy pokoje świadczyły o obecności mieszkańców; we wszystkich innych echo je no brzmiało, gdy kto przez nie przechodził. Po między sprzętami wszakże widzieć się dawał; przedmioty cenne: makaty drogie, kobierce perskie, zwierciadła weneckie, na meblach i ramach rzeźby, w obec których by się archeolog zastanowił, na ścianach malowidła, z których kilka nie zeszpeciłyby ścian galeryi drezdeńskiej. Wszystko to jednak mówiło o przeszłości i stanowiło kontrast w odniesieniu do architektury całkowicie nowoczesnej, wedle której zbudowanym był pałac. Do sprzętów tych odpowiedniejszym by był dwór staroszlachecki. Pod strzechą słomianą byłyby one na miejscu swojem, pod blachą pałacową wyglądały, jak okazy w muzeum archeologicznem.
Nie o samych jeno sprzętach atoli powiadać się to dawało. Pan domu, gospodarz, wyglądał także, jak zabytek czasów minionych, zabłąkany śród murów budowli nowożytnej, Był to ecce homo polonus, z miny i z czupryny – jeden ze stających się coraz to bardziej rzadkiemi okazów prawdziwego szlachcica polskiego, szlachcica, w żyłach którego płynęła krew piastowska, nie mająca w składzie swoim tej przymieszki obfitej, jaką doleli do niej przybysze z nad brzegów Jordanu i morza Martwego. Szlachciców tego rodzaju rozpoznaje się nie wedle dokumentów, ale wedle miny. Dokumenty zaprzepaściły się w zawieruchach, jakie przeciągały nad krainą polską i uzupelniały mieszanie się dwóch ras. Pozostały jedynie miny o czystości pochodzenia świadczące, charakterystyczne a wyraziste, na których się omylić nie sposób. Są one już rzadkie. Poroda koni polskich zaginęła; poroda szlachciców polskich ku zaginieniu się ma, świadcząc się jeno, że istniała, portretami i przerzucającemi się tu i ówdzie okazami tego rodzaju, jak właściciel Śródborza, pan Krzysztof Gracki, przyozdobiony, tytułem grafa. Graf Krzysztof Gracki. Tytuł ten przystawał do niego tak samo, jak pałac do sprzętów,
– Graf?
Patrząc na niego, chciało się zatytułować go chorążym lub miecznikiem, ze względów nie tyle wąsów zawiesistych i postawy rycerskiej, co wyrazu typowego. Wąsy takie i postawa taka nie zdarzają się u niemców. Polaków natura wyróżniła cechując ich piętnem, którego przedstawicielem czystym był właśnie ów graf, człek okryty już mocno szpakowacizną, świadczącą, jako dla niego wiek młodzieńczy przeminął już dawno, a nawet i wiek męski przemija. Trzymał się jednak ostro, krzepko; tuszy miał w samą miarę; wzrostu był więcej aniżeli miernego; postawajego nadawała się do kirysa ze skrzydłami i do kontusza z wylotami. Mianował się jednak grafem, właścicielem "dóbr rycerskich" i z tej racyi nosił nazwisko podwójne, które po niemiecku… brzmiało: G raf Gracki Ritter von Sródburz. W wymawianiu niemieckiem "Śródborze" przeistaczało się na "Sródburz, " co nadawało majątkowi ] znaczenie dwojakie, odnoszące się jedno do "bo – i rów, " które wieś otaczały, drugie do "burz" które nad nią przechodziły. Jedno i drugie było nie bez racyi. Co do borów, to widniały w stronie każdej – na północ i na południe, na wschód i na zachód, te bliżej, owe dalej – od wschodu z parkiem się prawie stykały, oddzielone od one-; go jedynie rzeczułką, co wody swoje do Noteci niosła. Co do burz zaś – o to historyi popytać należy, historyi nie tej, co się układa wedle dokumentów oficyalnych, ale tej, co się przeżywa na gruncie, po za wiedzą historyków.
Graf Krzysztof Gracki był okazem w rodzaju: swoim osobliwym, mienił się grafem, hrabią, comte stosownie do tego w jakim języku nazwisko swoje produkował. Dla niemców był grafem, dla polaków hrabią, dla francuzów comte, tak się podpisywał, na biletach wizytowych; nad herbem koronę z odpowiednią gałek ilością odbić kazał, słowem, we względzie tym postępował tak, jak ten, co się doszczętnie dumy szlacheckiej pozbył.
Tak wszakże nie było. Jeżeli kto na zarzut dumy zasługiwał, to on chyba. Dowodem pałac, bez którego obejść by się mógł i z powodu którego zanoszonemi były protesty ze strony przyjaciół.
– Do czego ci pałace.… – powiadał jeden z tych ostatnich.
– Do czego?…. ahm!…. Niech niemcy wiedzą..
– Że szlachcic polski zrujnować się potrafi…
– Zrujnować się?… o… na chałupę?… Chałupa ta, wedle mniemania pana Krzysztofa, być miała czemś nakształt jednego z onych cudów miasta, któremi się starożytność chlubiła.
– Będą się niemcy gapiły… – powiadał żonie. Hrabina się temu nie sprzeciwiała. Przeciwnie. Miała ona powody swoje w pochwalaniu zamiaru mężowskiego, a powody jej odnosiły się do córki na wydaniu, która w ramach pałacowych lepiej) w mniemaniu jej, przedstawiała się światu, aniżeli w ramach zwyczajnego domu szlacheckiego. Kalkulowała, że to jeżeli nie pomoże, to, w żadnym razie, nie zaszkodzi, a bądź co bądź dla hrabianki właściwszem jest od strzechy staroświeckiej, pomimo że na strzesze owej bocian gniazdo miał. Co tam bocian! – przesąd. Nieborak wynosić się musiał, jak niepyszny. Żałowała za nim panna Tekla; żal jej atoli ustąpić mu siał przed względami Ważnemi, któremi się kierowali rodzice.
Względem, jednym z nie najmniej ważnych dla pana Krzysztofa było – któżby się domyślił te… go! – zwycięztwo przez prusaków nad austrjaka… mi pod Sadową odniesione. Tego by się nikt nie domyślił, a przecie tak było. Powinowactwa idei w umysłach ludzkich dziwnym a do pojęcia trudnym niekiedy podlegają regułom. Jak skoro wieść o zdarzeniu tem pod strzechę domu jeszcze podonczas śródborskiego doszła, wnet pan Krzysztof zawołał:
– Kiedy tak… pałac buduję!….
Wymówił to tonem takim, jakby chodziło o warownię, o którą się rozbić miały zapędy pruskie. Z determinacją taką stawiali zapewne dawni możnowładce nasi zamki na kresach, celem powstrzymania najść tatarskich.
– Pałac buduję… Niech dyabli porwą!…. Urzędnicy pruscy, sami o tem nie wiedząc zapewne, przyczynili się w części znacznej do wy wołania w panu Krzysztofie postanowienia wzniesienia pałacu. Doszła go była razu pewnego wiadomość, jako naczelnik powiatu bankrutem go nazwał i wyraził nadzieję, że z torbami pójdzie.
– Ja mu torby pokażę!…… – krzyknął.
Gdy zaś pałac stanął, rzekł tonem zadowolnienia wewnętrznego:
– Niechże niemiec przychodzi i ogląda, jak wyglądają torby Grackiego…
Pałac wyglądał cale dobrze, bardzo pokaźnie, zadawalnia! grafa miłość własną i imponował niemcom. Ci ostatni domyślali się, że graf posiada kapitały.
Graf posiadał nie kapitały, ale fantazyą i wiarę – wiarę w to, że na wszystko złe koniec kiedyś przyjdzie. Na poparcie i usprawiedliwienie wiary tej, miał w zapasie przysłowia, takie jak: "Do czasu dzban wodę nosi", "Przyjdzie kreska na Matyska" i t… p.
Przekonania te podzielała w części hrabina, w części, to jest o tyle o ile się one tyczyły strony politycznej, która ją głównie obchodziła. Obchodziła ją nieco i strona towarzyska, w odniesieniu do której uczuwała się, jakby pod uciskiem, a to z tej przyczyny, że się nie dosyć uwydatniała osobistość jej na tle stosunków. Hrabianka z domu, hrabina za mężem, uważała siebie za powołaną do przodowania w towarzystwie, do nadawania tonu i akcentu, do odbierania hołdów na drodze pochodu życiowego. Na drodze tej jednak coś zawadzało. Co?
– Prusacy… – powiadał graf Krzysztof.
– Prusacy… – uznawała hrabina.
Miała przeto do prusaków pretensyą i żal, które się w ten tłómaczymy sposób, że potakiwała mężowi, gdy ten tak lub inaczej niechęć swoją okazywał i przesiadywała we Śródborzu jaknajmniej. Gdzież przebywała? Gdzież!… – nie tu, to ówdzie, we Wrocławiu, w Dreznie, w Paryżu, latem gdzieś w kąpielach, w jesieni w Ostendzie. Do Śródborza zajeżdżała w charakterze gościa i odjeżdżała niekiedy na długo, tak że rok cały upływał a nie oglądali jej ani domownicy, ani mąż, ani dzieci. Dzieci ze sobą nie zabierała przez… oszczędność.
– Oszczędzać się nam bowiem potrzeba… – mawiała.
Podróżowała jednak, podróżować musiała przez… patryotyzm. Prusaków ścierpieć nie mogła. Prusacy wypędzali ją ze Śródborza w strony, gdzie się z tak owemi nie spotykała. Z powodu tego wieczną wędrówkę swoją uważała, jako ofiarę i mąż rzecz tę tak samo uważał. Miał żonę za jak najzupełniej usprawiedliwioną; nieobecność jej przyjmował jako utrapienie konieczne – konieczne z tego względu, że żona jego po zagranicami kraju reprezentowała Polskę znakomicie.
Pod względem tym miał racyę jaknajzupełniejszą, biorąc reprezentacyę w znaczeniu obrazowem. W rzeczy samej, hrabina Gracka służyć mogła za model dla malarza takiego np. jak Robert Fleury, który odtwarzanie na płótnie scen z życia polskiego za specyalność sobie wziął. Słuszna, pokaźna, muszkularną, kształtnie zbudowana, rysów oblicza regularnych i wdzięcznym a powagą tchnącym wyrazem okraszonych, miała w sobie coś królewskiego, imponowała nie tylko ludziom, ale i mężowi, przekonanemu, że żona jego od siły jakiejś tajemniczej dostała posłannictwo, którego bliżej zdefiniować nie umiał, które atoli wydawało się mu bardzo ważnem. Hrabinie również się coś podobnego wydawało. Spełniała posłannictwo. Przesiadywała w Dreznie, widywała się z osobami rozmaitemi i notowała sobie miny ich i wyrazy. Toż samo czyniła w Paryżu. Była z niej skończona niewiasta polityczna – dyplomatka, sama niezbadana i niedocieczona, ale gotowa, gdyby się okazya nadążyła, wchodzić w umowy, zawierać traktaty podpisywać układy zaczepne i odporne. Nikogo nie zaczepiała i nic nie odpierała, dla tego tylko, że się okazya nie nadarzała. Działalność jej przeto ograniczała się na szukaniu okazyi, która, wedle zgodnego we względzie tym jej i grafa zdania, nie znalazłaby się w Śródborzu do świata skończenia. Przesuwała się tu, tam i ówdzie, poważna i harda, zapędzała się aż do Rzymu, zawadzała od czasu do czasu o Frohsdorf, pojechałaby do Madrytu lub do Nowego Jorku, gdyby jej to na myśl było przyszło.
Rozumie się samo przez się, że podróże te grubo kosztowały, pomimo że pani Gracka odznaczała się nie to oszczędnością, ale skąpstwem – skąpstwem, które się w niej z marnotrawstwem kojarzyło. Skojarzenie to natem polegało, że nigdy na nic nikomu nie dała szeląga złamanego, ale za to wydawała na siebie. Miało to racyę swoją. Nie byłaż ona reprezentantką? Jako taką przeto, zaopatrywała siebie w atrybuty, mające znaczenie tła i draperyi na malowidle, ram przy obrazie, okładek w albumie. Wydawała ogromnie na stroje i przyjęcia, na hotele pierwszorzędne i na różne bez wartości drobiazgi, które się opłacają bardzo drogo.
II.
Hrabstwo Graccy, gdy się o nich opowiadało ludziom co ich nie znali, przedstawiali się jak dziwaków para. Hm! – dziwaków? Nie byli oni dziwakami większymi, jak każdy człowiek przeciętny, człowiek bowiem każdy bez wyjątku jest zbiornikiem sprzeczności, układających się w jednym w sposób taki, w drugim w inny. Sprzeczności te, ostre z natury, tępieją pod wpływem otoczenia, pod naciskiem konieczności, w jakiej się ludzie w uspołecznieniu znajdują, czynienia sobie ustępstw wzajemnych. W osobnikach, na które nacisk ów słabiej działa, następuje wybujałość dziwactwa wrodzonego. Skutek podobny wynika z wyjątkowości położenia. Stąd w ludziach bardzo bogatych, w ludziach zajmujących stanowiska bardzo wysokie, albo bardzo niskie postrzegać się daje powszechnie zajączek jakiś troskliwie hodowany. Możnowładcy polscy, którzy na kartach dziejów naszych wybitniejsze zajmują stanowiska, każdy zajączka hodował. Zamiłowania szczególne, namiętności, nałogi wreszcie, są to wszystko dziwactwa, manifestujące się rozmaicie, stosownie do tego czegoś niewytłumaczonego, tkwiącego u jednego we krwi, u drugiego w duszy, które je na wierzch wysadza i to sprawia, że ten ma się za pełzającego na ziemi robaka, ów za istotę powołaną do przeznaczeń najwyższych, inny za coś stojącego po środku pomiędzy pierwszym a ostatnim, ale odmiennego od wszystkich ludzi, jacy byli i jacy będą. Rozmaitość w dziwactwach zachodzi wielka, pomimo że wszystkie z jednego i tegoż samego wypływają źródła: z natury człowieczej sprzecznościami naszpikowanej.
A zatem, hrabstwo Graccy nie byli większymi aniżeli inni dziwakami.
Graf prusaków nie lubił – dziwactwoż to? Hrabina posłannictwo uprawiała, co z uwagi na posłannictwa, jakie sobie takie mnóstwo ludzi płci obojej przyznaje, także się do kategoryi dziwactw zaliczać nie może. Szli oni drogą, na którą ich w części okoliczności wprowadziły, którą sobie w części sami wybrali, a droga ta różniła się nieco od tych, jakiemi kroczyli sąsiedzi i znajomi ich, spółobywatele, zmierzający do celu, który i dla nich w perspektywie tkwił: do ruiny majątkowej – do wypuszczania z pod stóp ziemi ojczystej. Inni ostateczność tę sprowadzali inaczej; oni za pomocą architektury i dyplomacyi.
Wyznać należy, że wiodło się im cale dobrze. Ruina zbliżała się krokiem powolnym, ale pewnym – pewnym tak dalece, że ją hrabina przewidziała w chwili, kiedy mąż oznajmił jej o postanowieniu wzniesienia pałacu.
– Ależ… – odparła. Pałac?
W wyrazie ostatnim zdziwienie się czuć dało.
– Cóż?…… – zapytał graf.
– Koszta wielkie…
– Ii… – odrzekł przeciągle, oczy przymrużając i dłonią z lekka kiwając.
– Czem je opędzisz?…
– Prusacy zapłacą…
Hrabina pomyślała chwilkę i zrozumiała. Zrozumiała i odrzekła:
– Do Paryża mi jechać potrzeba…
– Naturalnie.,. Pomów tam z Józefem, z Sewerynem: oni… wiesz?….
– O tak… Chciałabym jednak z Napoleonem pomówić sama, oni bowiem..
– Miękko się do rzeczy biorą… – podchwycił – pomimo że, zdaje się… ludzie wytrawni..
– Najlepiej dotrzeć samej do źródła…
– To prawda! wielka prawda!…… – zawołał. –
Ty, Gidulciu, co powiesz, to tak, jakby się Salomon sam odezwał… Prawda… niezawodnie: nie majak źródło…
– Tylko, że źródło to zmącone trochę….
– A toż jak?….
– Cesarzowa tam dolewa…
– No, to jeszcze nieszczęście nie wielkie… – Księża…
– A!… Cesarzowa, księża, powiadasz… Hm?…. Ale ty, przecie, potrafisz się pomiędzy nimi przeszmyrgnąć tak, że oni nawet duchu twego nie i poczują… O ty!…. Ty, Gidulciu, jak zechcesz, potrafisz wszystko… księża sęk!….
Westchnął i głową pokręcił, w owym bowiem czasie rzeczy stały tak, że nowy arcybiskup gnieźnieński, ksiądz hrabia Leduchowski, okazywał się, w interesie kościoła, germanizatorem, polityki pruskiej poplecznikiem zdeklarowanym. Wiatr był w stronę tę chorągiewkę obrócił i wiał mocno w oczy poczciwym Grackim. Dyplomaci autoramentu ultrakatolickiego, w których Wielkopolska obfituje, znaczyli za arcypasterzem krok, do którego Windhorstowi takt wybębniali. Dyplomaci atoli tego rodzaju, co nasz graf, pogodzić się nie mogli z ideą przeistoczenia się na niemców, celem zachowania w nietykalności hierarchii kościelnej. Korzyść ta korzyścią się im nie wydawała. Doniosłość onej do głów im nie przystawała. Krzywili się na stan kapłański, podejrzywając takowy o zamiary nieczyste, o zamachy jakiemi, z tej to racyi graf Krzysztof, w rozmowie z żoną, ożenił dwa wyrazy: "księża" i "sęk".
– A to sęk… sęk, mości dobrodzieju…
– Na uwagę wszakże wziąść należy – zaczęła hrabina – że to księża katoliccy.
– Tem ci gorzej… – podchwycił hrabia. Wiesz, co o księżach Włosi powiadają?…. Do kobiety nie przystępuj z przodu, do konia z tyłu, do księdza ani z przodu, ani z tyłu… Ot, co jest…
– Księża katoliccy nie mogą się wiązać z protestantami… – wtrąciła hrabina.
– Prawda!…… – podchwycił. Nie pomyślałem o tem…
– Pomimo, że arcybiskup nasz…
– O!…, a co!…. Arcybiskup katolik, a mimo to… A!… od tego głowa pęka… Ja – zaczął, ręce wpółpodniesione rozkładając – ja, wyznam otwarcie, gmatwaniny tej nie rozwikłam… Rozwikłuj ją sobie sama… Tyś od tego… Pomów zresztą z Józefem, z Sewerynem…
– O! i z nimi trzeba ostrożnie…
– No?…. Alboż co?,… – zapytał ze zdziwieniem,
– Na wydatki wyciągają: na bibliotekę, szkolą dla chłopców, na szkołę dla dziewcząt, na weteranów, na…
– Wszystko to rzeczy pożyteczne… – wtrącił graf.
– Ależ my łożymy już na jedno, zdaje się przeto, że uwolnieni być możemy od wydatków na rzeczy mniej ważne…
– Masz racyę!… zawsze i we wszystkiem masz racyę!…. Chciałbym poznać tego, coby cię złapał na czemś, w czemś, w czem byś racyi nie miała, kiedy ja ciebie na niczem złapać nie moge!….
– Przesadzasz… – odezwała się hrabina.
– Co?… ja?… Ja przesadzam?…. Co ty powiadasz, kobieto!…. Gdzieżeś to widziała męża, przesadzającego w opinii, o żonie, zwłaszcza we cztery oczy!… To rzecz niepraktykowana… Mężowie zazwyczaj żonom nie dowierzają… I ja nie dowierzam tobie we wszystkiem: nie spuściłbym się na ciebie w sprawach z prezydium, w interesach procesowych, w gospodarce, ale… co do tego… a no… Są tu sprawy, tego rodzaju, w których.. wiesz?…, gdzie dyabeł nie może… Ja nie mogę. Bóg widzi… Na głowie mam tyle!….
– Pałac… – bąknęła hrabina.
– A no… Widzisz?…
– Pomysł to dobry,..
– A co… Przyszedł mi z nienacka… Palę sobie fajeczkę i medytuję: czem by tu im dogodzić?,.. Różne mi do głowy przychodziły koncepty… aż ten nagle strzelił… Zawalę pałac!… Powściekają się… Będzie się im wydawało, żem kot, który rzucany tak i owak, zawsze na nogi staje… Pomiędzy nami mówiąc – dodał głosem zniżonym – koło nas diablo kreto… Nadzieja cała nie dopuszczenia do subhasty w tobie Giduleczko… Wyszturchaj Francuzów na Prusaków; niech im srogiego łupnia dadzą, a wszystko się na dobre obróci… Jam jest ten pływak co tonie, ale się nadął, wyprężył i sił ostatek zebrał, ażeby rzutem jednym do brzegu się dostać… Ja tu pałac wydmuchnę, a ty tam Napoleonika wydmuchaj…
Taką była historya pałacu – smutna historya, ale za to wesoło się dokonywała. Rzemieślnicy rozmaitego rodzaju, śpiewając, wznosili mury, ciosali, heblowali, piłowali, i stawiali budowlę z przeszkodami, pochodzącemi stąd, że od czasu do czasu doznawali przerw w wypłatach. Zdarzyło się to razy kilka; raz nawet na cale pół roku roboty stanęły i zachodziło podobieństwo do prawdy, że mury nie dokończone, wystawione na działanie zęba czasu, rozsypią się. Graf przez ten czas przesiadywał najczęściej we Wrocławiu, trochę w Poznaniu i Berlinie. Zajęty był ogromnie. Kręcił się niby mucha w ukropie, zaglądając od czasu do czasu do Śródborza, gdzie we dworze starym, pamiętającym – jak powiadano czasy wojen ze Szwedami, przemieszkiwali dwaj synowie jego i córka jedyna, Teklusia, Lucią przez doprowadzane w Wielkopolsce do granic ostatecznych spieszczanie imion chrzestnych – zwana. Na mocy zwyczaju tego, syn jeden grafa zwał się Bysiem, drugi Masiem, sam zaś graf Krzysztof w ustach hrabiny przemieniał się na Sztofeczka, jak hrabina w ustach grafa na Gidulcię. Bysio tłumaczył się przez Bolesław, Macio przez Maurycy, Gidulcia zaś przez Gertrudę.
Jak wiemy, hrabina rzadkim w domu bywała gościem. Do rzadkości również należał pobyt pod strzechą ojczystą młodych hrabiów, z których jeden Bolesław, w wojsku służył, drugi, Maurycy, starał się, to znaczy, oddawał się poszukiwaniu posady, do zajęcia której posiadał tytuły wszystkie: wychowanie stosowne, kształty odpowiednie, wiek, nazwisko i pustki w kieszeni. W domu przeto jedyną w rodzinie istotą, co stale przemieszkiwała, była hrabianka, która w pamiętnym roku 1866, lat siedemnaście zaczęła.
Wymieniamy lata jej nie bez racyi. Kobieta w tym wieku staje niejako na progu światu nowego, otwierającego się przed nią w ten mniej więcej sposób, w jaki przed oczami zgromadzonych w teatrze widzów odkrywa się scena za podniesieniem kurtyny. Dramat życiowy staje przed nią na kształt zagadki, do rozwiązania której klucza szuka. Gdzie ów klucz? – w sercu? czy w głowie? Dotychczas ani myślano o nim – nie obchodził jej zgoła: zajmowały ją rzeczy bez porównania ważniejsze: lalki, ptaszki, kocięta młode, kurki, dzieci małe, dzieci zwłaszcza, za dostarczyciela których matkom uważała bociana, co dachu pilnował, na zimę dokąd ci odlatywał, po łąkach za czemeś poszukiwania pilne czynił, i godzinami całemi na nodze jednej stawał. Bocian intrygował ją mocno. Zwracała na niego uwagę szczególną i przywykła w końcu do ptaka istoty jedynej, co jej towarzystwa dotrzymywała lepiej, aniżeli rodzice i bracia, którzy często w domu nie bywali, aniżeli służba co się ustawicznie mieniała, aniżeli guwernantki, które jej niby czegoś uczyły, w istocie zaś rzeczy wskazówki dawały i wedle wskazówek tych dziewczyna sama zaopatrywała umysł we wiadomości i talenta, do których ją serce ciągnęło. Czytała dużo, a że na szczęście jej, nie wprawiła się w biegłe języka francuskiego rozumienie, lektura jej przeto składała się przeważnie z rzeczy ojczystych. Nauczyła się na fortepianie grać. Jedno i drugie za kierownika miało własne jej upodobanie – upodobanie idące pod miarę śpiewności, która całą, jej napełniała istotę. Stąd w muzyce melodya ją pociągała, w książkach poezya i to nie tylko w formie, ale i w treści, zachwycało ją piękno, rozrzewniały nieszczęścia, oburzały zbrodnie, ujmowało dobro, wszystko to odzywało się w duszy jej wtórem harmonijnym, a wtór ten ze swojej strony harmoniował z jej postacią, okraszoną wdziękiem naturalnym i wyrazem, który świadczył o spółczuciu dla skrzywdzonych i strapionych. Wyraz ten piękną ją czynił, postać jej opromieniał, sprawiał to, że, patrząc na nią, wydawało się, jakby nad gładkiem jej czołem tkwiła w powietrzu, gwiazdka i blaskiem szczególnym złote jej warkocze oblewała. Jasność jakaś, łagodna a ponętna, oświecała postać jej w oczach tych nawet, co nie wiedzieli o prawie jej do "jasnego państwa. " Rysami oblicza i kształtami ciała przypominała trochę ojca, trochę matkę, którzy oboje byli typowemi okazami tej rasy, co wydawała z siebie wzory piękności, takie jak Jan III, książe Józef, jak Barbara Radziwiłówna, Giżanka, owa Roksolana, która całym trzęsła wschodem Złociste warkocze, fiołkowego koloru oczy, długie czarne rzęsy, kibić kształtna i wyniosła, rysy oblicza poprawne a regularne, delikatność płci a jędrność ciała czyniły z niej istotę uroków pełną, wcieleniem piękna w kształty niewieście.
Taką była panna Tekla, gdy w mierze stanęła, taką gdy szukać poczęła klucza do zagadnień życiowych.
Zamiar ojca wzniesienia pałacu podobał się jej wielce, stanął bowiem w wyobraźni jej pod postacią piękna, w dłonie klasnęła, gdy się o nim dowiedziała i wykrzyknęła:
– Ach, pałac!….
– Kontentaś… co?…… – zapytał ojciec,.
– Pewnie…
– Wolisz pałac, aniżeli dom nasz stary?… Zastanowiło ją to. Pomilczała i po chwili odpowiedziała:
– Cóż przeszkadza jeden drugiemu!…,
Nie wyobrażała sobie, ażeby dom stary ponieść miał szwank, jaki natem, że obok niego wzniesie się budowla nowa.
Graf sprowadził architektę. Architekt umiarkował i plany kreślił, z grafem rozmowy i narady długie miewał. W naradach panna Tekla udziału nie brała i nie wiedziała, jaki ostatecznie plan przyjęty został. Roboty się rozpoczęły. Zwożono drzewo, kamienie, cegły i układano tuż obok domu starego; rozebrano płot, co ogród otaczał; kopano rowy głębokie w kwadraty i zapełniano takowe murowaniem. Rowy podchodziły pod dwór stary tak blizko, że odsłaniały z jednej strony podwaliny onego. Panna Tekla widziała to, ale, bądź dla tego, że zajęły ją ruch i gwar, bądź też, że nie przypuszczała możliwości zamachu na dwór, nie przeczuwała, ażeby temu ostatniemu zagrażać co miało. Spokojnie przypatrywała się powolnemu roboty postępowi i, jeżeli ją co niepokoiło, to bocian chyba. Wydawało się jej, że gwar ptakowi zawadzać będzie. Uspokoiła się atoli pod względem tym, przekonawszy się, że bocian z obojętnością zupełną przyjmował huki i stuki, jakie się rozlegały na warsztacie budowlanym. Strzeliła jej nawet w głowie myśl jedna, która ją uradowała. Bocianom rodziły się małe, które wyrastały i wraz ze staremi na zimę odlatały. Panna Tekla nie oglądała ich z powrotem; nie wiedziała, co się z potomstwem bocianiem dzieje; domyślała się jeno, że młode gdzieś sobie gniazda zakładają; ale – gdzie? Zapytanie to często umysł jej zaprzątało, i często myślała o tem, że gdyby mogła, budowałaby w roku każdym obok dworku starego domki dla młodych bocianów, powracających z krajów obcych, a to w tym celu, ażeby dzieci gniazda sobie nieopodal od rodziców zakładały.
– Jakże by to było dobrze!… ach, jak dobrze!….
Martwiła ją niemożebność dogodzenia bocianom pod względem, który się jej bardzo ważnym wydawał, a któremu uczynienie zadość w części bodaj ukazało się jej w perspektywie, gdy się mury pałacu podnosić zaczęły. Na pałacu stanie dach, a na dachu – owa bocianów młodych para, co ze staremi na, wiosnę powróci, miejsce na gniazdo znajdzie, I będzie przynajmniej ta para obok rodziców mieszkała. Bardzo ją to radowało. Przemyśliwać o kole owem, które na dachu obok komina położyć należy, ażeby bociany zwabić. Spokojną więc co do kwestyi tej była, spokojną do chwili ostatniej.
Zajęły ją mocno przenosiny, które jej nie jeszcze zatrważającego nie zwiastowały, a to dla tego, że dwór stary stał. W pałacu skończonym był korpus główny i jedno ze skrzydeł; pozostawało jeszcze do wzniesienia skrzydło drugie, którego fundamenta dotykały domu starego. Zagrażały one temu ostatniemu, ale panna Tekla nie wiedziała o tem. Przywykłszy przez lat parę do oglądania tych murów nad powierzchnią gruntu nie wystających, przestała się niemi interesować i interesowała się najmniej w chwili, kiedy niebezpieczeństwo nieochybnem się stało. Przenosiny zadziwiły ją trochę, ale bardziej zajęły. Sprzęty, które dwór zapełniały, znikły w pałacu; starczyły zaledwie na umeblowanie jakie takie części parteru. Dla niej ojciec przeznaczył apartament na piętrze, składający się z trzech pokoi. We dworze zajmowała jeden i było jej przestronnie, pomimo łóżka, szafy, komody, kanapki, krzeseł paru, stolików, krosienek, które w izbie każcie na miejscu odpowiedniem stały. W pałacu gdy wszystko to wniesiono, pokazało się, że nie było gdzie czego postawić! Miejsca jednak nie brakło. Każdy z pokoi zajmował przestrzeni na łokcie więcej, aniżeli izdebki we dworze. W pokojach tych wszakże okna, drzwi, kominki i piece w takim znajdowały się rozkładzie, że przeszkadzały ustawieniu sprzętów, które ich zapełnić nie mogły. Kłopot z tem był wielki. Ledwie nie ledwie z takowego wybrnąć potrafiła, spędziwszy całych dni trzy na przestawianiu i przesuwaniu mebli, na zawieszaniu firanek i obrazków, na porządkowaniu sprzętów w sposób taki ażeby się harmonijnie oku przedstawiały. Nie było to zadanie do rozwiązania łatwe. Panna Tekla nie rozwiązała onego tak, jakby chciała. Wysztukowała jednak w rozkładzie symetryą, zestawiając jedne z drugiemi sprzęty, które się do takowej nadawały i maskując przerwy za pomocą bądź doniczek z kwiatami, bądź też improwizowanych stoliczków. Wyszykowała sobie apartament jako tako i przez czas cały szykowania o bocianach ani pomyślała. Przyszły jej one na myśl nagle i niespodzianie rano dnia czwartego pobytu na mieszkaniu nowem, jak skoro się obudziła. Przyszły jej na myśl pod postacią zapytania, wysnutego stąd, że dwór pustką pozostał.
– Jak się one względem pustki zachowują?…. Nie przypuszczała, ażeby tak pozostawać miało na zawsze. Ktoś przecie w domu zamieszka: kto jednak? Ekonom zapewne. Ale – myślała – nim to nastąpi, czas jakiś upłynie i przez czas ten zabraknie bocianom towarzystwa ludzkiego. Zafrasowało ją to, ale nie zaniepokoiło. Przykrość jej robiła myśl o przykrości, jakiej doznają bociany w skutek osamotnienia, pocieszała się jednak tem, że to długo nie potrwa i nie spieszyła się ze wstawaniem z łóżka, w którem jej dobrze było z powodu zmęczenia, jakiego doznała przez czas porządkowania w apartamencie pałacowym. Nie wstawała, pomimo że słońce świeciło już potęgą całą i do niej przez okna zaglądało. Zrywać się zresztą potrzeby nie miała. Po co? Ani braci, ani rodziców w domu nie było, pozwalała więc sobie, wyciągała się pod okrywami, które postać jej w pół zaledwie, z powodu gorąca, osłaniały. Powodziła oczami po ścianach tapetowanych, szerokich i wysokich, na których obrazki symetrycznie pozawieszane, wyglądały niby w grunt nieodpowiedni poprzesadzane rośliny. Potrzeba było do ścian takich obrazów dużych, sztychów lub malowideł, w ramach ieżeli nie złoconych, to suto rzeźbionych. Potrzeba było zwierciadeł i etażerek, ach! i rzeczy innych wiele jeszcze, ażeby to tło tapetów osłonić przyzwoicie. Jedyna osłoną dokładniejszą było malowidło spore, przedstawiające patronkę hrabianki, świętą Teklę, dziewicę i męczenniczkę. Miało ono i rozmiary poważniejsze i ramy pokaźniejsze; penzel, co je stworzył, nie należał do poślednich, przytem panna Tekla przyozdabiała je w draperye z muszlinu szafirowego, upinane bukiecikami, na Boże Ciało święconemi. Obraz ten nad łóżkiem jej wisiał i służył za rodzaj wytycznej do nadawania kierunku modlitwom, za rodzaj wartownika moralnego, co nad młodą samej sobie prawie zostawioną dziewczyną czuwał. Panna Tekla wierzyła w to, że Bóg ją widzi i najtajemniejsze jej myśli zna, że święta Tekla opiekuje się nią. Wmówiono to w nią i ona wierzyła tą wiarą naiwną, dziecinną, tą samą, którą odnosiła do bociana, jako do rękojmi pomyślności gospodarskiej. I to w nią wmówiono. Jak nie analizowała kryty czuie jednego, tak nie analizowała drugiego. Opinia publiczna w sferze słowiańskiej przywiązuje do pobytu bociana na dachu znaczenie rękojmi: ona nie wchodziła w racye mniemania tego; nie zastanawiała się nad niem; brała je in crudo i , leżąc na wznak z ramieniem nagiem pud głowę założonem i smugami włosów złocistych okrytem, o bocianach myślała.
Zamierzała stworzyć dla nich taki modus vivendi ażeby im pustka we dworze czuć się nie dawała. We względzie tym przesuwały się jej przez głowę projekta rozmaite. Możnaby tymczasowie osadzić kogoś, gdyby się zaś nikt do osadzenia nie znalazł, w razie takim ktoś ze służby mógłby bodaj nocować. Służba składała się w jednej połowie z mężczyzn, lokajów, stajennych, kredensarzy, w drugiej z kobiet, pokojówek, piekarnianych. Do mężczyzn w kwestyi tej ufności nie miała. Uważała ich za psotników, gotowych dla zbytków wystraszyć. Zatrzymała się myślą na kobietach, kiedy pomiędzy niemi wybierała najpewniejszą, do pokoju weszła dziewczyna, co u niej w usługach była, prawie jej rowienica. Marysia, zwana powszechnie Maryś, częścią dla zwyczaju, częścią dlatego, że końcówka męska lepiej aniżeli żeńska odpowiadała krępej, przysadzistej i na przebranego chłopca wyglądającej dziewusze. Maryś, luboć była boso, chód jej słyszeć się dawał zdaleka. Weszła, niosąc w ręku wyprasowaną hrabianki sukienkę.
– O?… – odezwała się tonem zdziwienia, próg przekroczywszy. A ja się z prasowaniem nadaremnie spieszyła.
– Przecież to już późno…
– Toż to… Myślałam że panienka od dawna już wstała i wydziwia na mnie, że nie przychodzę… A jam nie przychodziła dla tego, że się dusza zagrzać nie chciała…
– Cóż jej się stało?…,.
– Panienka przenajświętsza wie co… Ja nie wiem… – westchnęła. Wetknęłam ją w węgle i co wezmę zimna… Zimna i zimna…
– Zkąd-że by to?… – zapytała panna Tekla dla tego tylko, ażeby rozmowę podtrzymać.
– We dworze tego nie bywało… W tamtym piecu żelazko grzało się we dwa zdrowaśki… a w tym dogrzać się nie sposób… Nie wiem, co tu dalej będzie…
– Ognia może rozpalać nie umiecie…
– Jeszcze co!…., Rozpala się ogień tak, jak się rozpala… ale, tam się palił, a tu nie… Dmuchał Józef, dmuchała Magda, dmuchałam ja…
– Rozpalił się jednak wkońcu…
– A o…
– I dusza się zagrzała…
– Zagrzała się…
– I wszystko dobrze poszło…
– Poszło… Zawsze jednak we dworze lepiej było…
– A cóż tam – zapytała panna Tekla – porabiają bociany naszę?…
– Bociany?… – odparła Maryś, składając ostrożnie suknię na krześle. I cóżby porabiać miały!….
– Widziałaś je?…
– Jam tam na nie nie spoglądała, ale, gdybym i spoglądnęła, to cóż by im przyszło z tego!….
– Im nic, ale byś mnie o nich wiadomość dała,..
– Ich już tam chyba do wieczora nie będzie…
– Nie odlecą przecie, nie odchowawszy małych, które się niedawno z jaj wykluły…
– I małe porzucą… – wtrąciła dziewczyna.
– O nie… nie… bociany nigdy tego nie robią…
– Nie robią same z siebie, ale… nie same z siebie…
Wyrazy ostatnie w uchu panny Tekli zabrzmiały tonem zagadkowym. Zmiarkować nie mogła, co pokojówka jej przez to rozumie. "Nie same z siebie?"
– Co ty powiadasz, Maryś?… – zapytała.
– A cóż… Ludzie się zabierają do rozbierania dachu…
Na słowa te jakby miną wysadzona, wyskoczyła hrabianka z łóżka i w koszuli nocnej, boso, do drzwi się rzuciła. W pokoju przyległym z okna dwór stary widać było. Do okna tego pędem podbiegła, spojrzała, odwróciła się – miała oczy szeroko otworzone i oblicze od przerażenia tak zmienione, że się Maryś zlękła, i coś przemówić chciała, ale nie mogła.
– Maryś pończochy!…. Maryś trzewiki!…. Maryś… – poczęła panna Tekla rzucać wyrazy, chwytając z pośpiechem drżącemi rękami części odzienia jedną po drugiej i wciągając na siebie.
Spieszyła się, szarpała; wdziała wreszcie szlafroczek, związała na głowie nie czesane warkocze, włożyła kapelusz i poszła, zapinając i zawiązując na sobie to, co do zapięcia i zawiązania jeszcze pozostawało.