Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dyrygowanie sprawa życia i śmierci. Antoni Wit w rozmowie z Agnieszką Malatyńską-Stankiewicz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
50,15

Dyrygowanie sprawa życia i śmierci. Antoni Wit w rozmowie z Agnieszką Malatyńską-Stankiewicz - ebook

Mistrz batuty szczerze i barwnie, nie skąpiąc anegdot, w szesnastu chronologicznie i tematycznie ułożonych rozdziałach  opowiada o swoim życiu, rodzinie, zainteresowaniach, a przede wszystkim o bogatym dorobku artystycznym.

Artysta wprowadza czytelników w świat zarówno wspaniałych dzieł muzycznych, jak i znakomitych śpiewaków, instrumentalistów, słynnych orkiestr oraz wielkich kompozytorów. Opisuje środowisko muzyczne na podstawie własnych doświadczeń. W ciekawy i klarowny sposób pokazuje też warsztat pracy dyrygenta o bogatym repertuarze, który rozwijał przez kilkadziesiąt lat swojej działalności. Czytelnik poznaje różnorodne problemy w kreowaniu wielorakiej muzyki. Jednakże książka nie jest podręcznikiem dla adeptów studiów muzycznych, a raczej przewodnikiem po wydawałoby nieprzystępnym świecie muzyki poważnej.

Dyrygowanie. Sprawa życia i śmierci ukazuje osobowość Antoniego Wita, dokumentuje jego wkład w popularyzację polskiej muzyki i jej twórców, a także w kreowanie wydarzeń muzycznych naszych czasów w kraju i zagranicą, którym przydał doskonałości i splendoru.

Dyrygowanie. Sprawa życia i śmierci jest fascynującą opowieścią światowej sławy dyrygenta o drodze z rodzinnego domu w Krakowie na estrady największych sal koncertowych świata. Antoni Wit mówi o swoim życiu i spotkaniach z 235 orkiestrami, którymi dyrygował na niemal wszystkich kontynentach. Swojej książki nie kieruje jednak tylko do melomanów, lecz także do osób, którym muzyka poważna wydaje się skomplikowana lub trudna. Dzięki tej lekturze stanie się ona przystępna i zrozumiała. Czytelnicy będą też mogli odkryć rolę dyrygenta – artysty we fraku, stojącego przed orkiestrą, który wraz z muzykami realizuje własną koncepcję utworu zapisanego w partyturze.

Herbert von Karajan powiedział Antoniemu Witowi, że w dyrygowaniu muzyka jest najważniejsza. Maestro Wit to wie, a my dowiemy się o tym z tej książki.

Wiesław Ochman

Każdy, komu bliska jest muzyka klasyczna, z rozkoszą przeczyta te wspomnienia. Antoni Wit, jeden z najwybitniejszych polskich dyrygentów, opowiada o swoim życiu i twórczości tak, jakby dyrygował wspaniałą orkiestrą. Perfekcja i kultura, pamięć i rozmach, polot oraz poczucie humoru – to wszystko jest w tej książce. Maestro Antoni Wit zawsze ma znakomity kontakt ze słuchaczami, których miliony są na całym świecie, nawet na amerykańskim okręcie podwodnym (!). Teraz dołączą do nich czytelnicy. Dziękuję, Maestro!

Daniel Passent

Ta książka jest przewodniczką po artystycznej drodze człowieka sztuki. To historia o szczęśliwym znalezieniu swojego powołania już na początku życia i o wierności temu powołaniu po dziś dzień. Podziwiam Pana Antoniego Wita za konsekwencję, świadomość i spokój w tym absolutnym oddaniu się muzyce, za jego ogromną aktywność i dynamizm działań. Piękna opowieść o sztuce i piękny portret artysty wyłania się z tych rozmów, bardzo klarownie poprowadzonych przez dziennikarkę i krytyka, Agnieszkę Malatyńską-Stankiewicz, której znajomość „duszy artysty” i środowiska muzycznego jest imponująca.

Jerzy Stuhr

 

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-07-03527-7
Rozmiar pliku: 15 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nad napisaniem książki o swoim bogatym życiu – samodzielnie lub przy czyjejś pomocy – myślałem od dawna. Wiele osób mnie do tego namawiało: „Koniecznie, napisz, takie masz ciekawe życie, a to wszystko umyka”. Czytałem także sporo wspomnień o znanych mi osobach. W tych wspomnieniach często pojawiają się wydarzenia doskonale mi znane, lecz dziwnie przeinaczone. To bywa denerwujące i budzi moją niechęć. Wiele z tych historii jest podkoloryzowanych czy wręcz przedstawianych nieprawdziwie. Naturalnie, każdy człowiek chce przedstawić siebie i swoje dokonania w lepszym świetle, niż na to zasługują, ale przyznam się, że przed pisaniem o sobie powstrzymywało mnie to, że nie chciałbym mieć na koncie takiej książki. Książka o moim życiu musi być prawdziwa i szczera, choćby nawet miała zawierać fakty czy sprawy, z których nie jestem dumny. Co więcej, może się zdarzyć, że wyrażę w niej nie najlepsze opinie o innych osobach – żyjących czy nieżyjących. Pewne sprawy mogę pominąć, ale niektóre postawy ludzkie pozostawię osądowi Czytelnika. Muszę mówić i pisać tylko prawdę, choć postaram się, żeby nie była powiedziana w sposób drastyczny. Myślę, że dojrzałem już do podsumowania swojego życia.

Na samodzielne pisanie książki nie mam ochoty ani czasu, gdyż nadal prowadzę intensywną działalność dyrygencką. Wobec tego zdecydowałem się zaprosić do współpracy panią Agnieszkę Malatyńską-Stankiewicz, której dokonania dziennikarskie, redaktorskie i organizacyjne znam i cenię od dawna. Jestem bardzo zadowolony z naszej współpracy, a mam też nadzieję, że powstała lektura, która będzie interesująca nie tylko dla osób ze świata muzycznego. Do jakiego stopnia to się nam udało – oceńcie Państwo sami.

W tym miejscu pragnę podziękować także Zosi – mojej Żonie – za współpracę, dzięki której mogłem lepiej czy dokładniej przedstawić różne fakty i która w pewnych wypadkach powstrzymała mnie od zbytniej rozwlekłości, czyli podawania informacji niekoniecznie interesujących osoby spoza mojego środowiska, a także stonowała niektóre moje nieco zbyt ostre sformułowania.

STUDIA

Patrzcie panowie, kto dyryguje

Rozpoczął pan studia na Akademii Muzycznej w 1963 roku. Był pan wtedy jednocześnie studentem drugiego roku prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dwie uczelnie, cztery kierunki studiów. Nie za dużo?

Przyznam, że gdy opadła euforia z powodu dostania się na trzy kierunki do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej (tak wtedy nazywała się ta uczelnia), zacząłem się zastanawiać, co zrobić z tym nadmiarem szczęścia. Co studiować? Zostawić prawo? Zdawałem sobie sprawę, że studiować prawo tak, jak studiowałem, a jednocześnie studiować w PWSM – i to tak, żeby to miało sens – niestety się nie da. Ktoś mi podrzucił pomysł, żebym się przeniósł na zaoczne prawo. To dobry pomysł, ale musiałem zdobyć zaświadczenie, że pracuję. Tutaj pomógł mi uczynny człowiek, profesor Jerzy Łukowicz, który po protekcji załatwił mi w eksperymentalnym studiu na ulicy Gołębiej jedną godzinę tygodniowo lekcji umuzykalnienia. Zdobyłem zaświadczenie, że pracuję, i na tej podstawie przeniosłem się na prawo zaoczne. No to żyjemy!

Zaoczne prawo nie stawiało takich wymagań przed studentami jak dzienne?

Przede wszystkim zabierało znacznie mniej czasu. Studenci prawa zaocznego mieli zajęcia co dwa tygodnie, w soboty i niedziele. W dodatku nie były to zajęcia obowiązkowe. Natomiast mogłem się fakultatywnie zapisać na ćwiczenia z dowolnego przedmiotu i chodzić co tydzień, jeśli godzina by mi odpowiadała, oraz chodzić ze studentami stacjonarnymi, bo miałem prawo wybierać różne grupy.

Miał pan na prawie wielu wybitnych pedagogów, między innymi profesora Adama Vetulaniego z historii państwa i prawa polskiego (na marginesie, ojca Jerzego Vetulaniego, słynnego biochemika). Jaki ci pedagodzy wywarli na pana wpływ?

Teraz już wiem, że dość duży. Kontakt z tak wybitnymi postaciami był dla mnie niezwykle cenny. Wśród pedagogów miałem wspaniałe osobowości. Byli to profesorowie, których wykłady wspominam jako przeżycia wyższego rzędu: Władysław Wolter, Jan Gwiazdomorski, Wacław Osuchowski czy wspomniany już Adam Vetulani. A także wielu świetnych asystentów, którzy potem zostali sławnymi profesorami: Stanisław Waltoś, Paweł Sarnecki, Andrzej Delorme, Wojciech Maria Bartel, Wiesław Lang czy Stanisław Włodyka. To były osobowości wielkiego formatu. Miałem także wielu wybitnych kolegów, jak Piotr Sztompka (syn naszego sławnego pianisty, później wybitny socjolog), Krzysztof Pałecki, Rett Ludwikowski czy Sławomir Pietras (później wieloletni dyrektor polskich teatrów operowych, który po roku przeniósł się do Poznania, gdyż – jak mówił – opera gra tam 6 razy w tygodniu…).

Podobało się panu prawo czy jedynie z rozpędu pan studiował?

Bardzo mi się podobało. Przeglądałem niedawno mój indeks, większość stanowią oceny bardzo dobre. Inna rzecz, że to może skutek mojego równoległego studiowania na uczelni artystycznej.

Jak to?

Umiałem robić dobre wrażenie na profesorach. To jest bardzo ważne, ale na uczelni trzeba jednak mieć też wiadomości, na samym dobrym wrażeniu daleko bym nie zajechał. Czasem miałem szczęście, ale to zupełnie inna historia. Na prawie był taki system, że należało jeden egzamin zdać przed wakacjami, a pozostałe, na ogół trzy albo cztery, zostawały na po wakacjach. Zachęcony przez profesora Henryka Czyża (od dyrygentury w PWSM), który popierał studiowanie przeze mnie prawa, studiowałem je dość intensywnie. A później już mi się zrobiło żal – po trzech latach bardzo niewiele brakowało do końca, więc szkoda było mi rzucić. Mogę się pochwalić, że miałem na prawie pewne sukcesy.

Jakie?

Chodziłem na proseminarium z prawa rzymskiego. Profesorem był Wacław Osuchowski, a prawo rzymskie uchodziło za najtrudniejszy przedmiot, zakałę studiów. Zdać prawo rzymskie – to była korona wszystkiego. Ja z prawa rzymskiego byłem doskonały, chodziłem na proseminarium i pewnego dnia profesor Osuchowski mnie zaprosił. Powiedział tak: „Pan jest na zaocznym, chcielibyśmy zaproponować, żeby pan zostawił pracę i przeniósł się na studia stacjonarne, a dostałby pan stypendium naukowe”. Bardzo to było miłe, ale grzecznie podziękowałem i wtedy wyznałem panu profesorowi, że w bardzo małym zakresie pracuję, bo przede wszystkim studiuję w szkole muzycznej i niestety z tymi studiami prawo stacjonarne nie dałoby się pogodzić. Ale było mi bardzo przyjemnie usłyszeć coś takiego.

Później miałem jeszcze propozycję z katedry prawa cywilnego, od innego wybitnego wykładowcy, docenta Góreckiego, który niestety musiał wyemigrować w 1968 roku. Kiedy o tym mówię, to wygląda, że się przechwalam, ale rzeczywiście mam bardzo miłe wspomnienia ze studiów prawniczych, które w końcu ukończyłem pomyślnie. Mimo że Adam Rieger, wybitny pedagog, muzykolog, pianista, ciągle powtarzał, że studiowanie prawa jest z mojej strony zupełną głupotą.

A pan jak o tym myśli z perspektywy czasu?

Niestety uważam, że Adam Rieger miał w dużym stopniu rację. Byłoby o wiele lepiej, co widzę zwłaszcza teraz, gdybym porzucił prawo. Istnieje wiele utworów, którymi nie zadyryguję nigdy w życiu, bo nie zdążę się ich nauczyć – repertuar tak się rozszerzył. Dyrygowałem na przykład pięcioma symfoniami Brucknera, a jest ich dziesięć! Dyrygowałem siedmioma symfoniami Szostakowicza, a jest ich piętnaście. Lepiej byłoby, gdybym się tym zajmował, zamiast studiować prawo.

Ale czy prawo nie dało panu pewności w zawodzie artystycznym? Dyrygentów potrzeba kilku, ale prawników wielu.

Kiedyś rzeczywiście ukończenie prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim robiło na wszystkich wrażenie. Jest to kierunek rozszerzający horyzonty młodego człowieka, co było bardzo ważne. Na pewno pomogło mi to, kiedy zacząłem zajmować stanowiska dyrektorów orkiestr. Natomiast Adam Rieger uważał, że jestem bardzo zdolny i muzyce powinienem się poświęcić, a nie tracić czas na studiowanie prawa. I w tym kontekście dziś uważam, że miał rację.

Kiedy w 1963 roku rozpoczął pan studia na Akademii Muzycznej w Krakowie, która wówczas nosiła nazwę Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej, odszedł z uczelni Witold Krzemieński. Zasłużony polski dyrygent…

…który przyjmował mnie na studia. Witold Krzemieński przenosił się wtedy do Poznania, gdzie rozpoczął pracę w filharmonii. Początek roku akademickiego to były ogromne zmiany na uczelni, ale dla mnie bardzo szczęśliwe. Okazało się, że rektor, profesor Bronisław Rutkowski – inna wybitna postać z tamtych lat – zachęcił Henryka Czyża, który w tym czasie nie był związany z żadną instytucją w Polsce, żeby właśnie w Krakowie rozpoczął pracę jako dojeżdżający pedagog. Tak trafiłem do klasy profesora Czyża. Na pierwszych zajęciach u niego okazało się od razu, że moje wyobrażenie o zawodzie dyrygenta jest dość dalekie od tego, jak zawód i pracę dyrygenta rozumie Henryk Czyż.

12. SPOTKANIE Z NADIĄ BOULANGER, KRAKÓW, 1963 R. Od lewej m.in.: Jerzy Gert, rektor Bronisław Rutkowski, prof. Jan Hoffman, Andrzej Bachleda, prof. Aleksander Frączkiewicz. Zanim w 1967 r. Antoni Wit wyjechał na stypendium do Paryża, do Nadii Boulanger, miał okazję poznać ją w PWSM w Krakowie, gdzie przyjechała z wykładami o muzyce

Krótko mówiąc, dla Czyża dyrygent był przede wszystkim kimś w rodzaju aktora. Wobec tego bardzo ważne były wszelkie ruchy, gesty, mowa ciała. Poza tym oprócz samej muzyki bardzo ważne było dla niego skłonienie ludzi grających w orkiestrze do podporządkowania się woli dyrygującego i to najlepiej w taki sposób, aby jeszcze dawało im to satysfakcję.

W każdym razie to wszystko już od pierwszych lekcji było oczywiste. Czyż interesował się mną bardzo kompleksowo: „Co pan robi? Ach, pan studiuje prawo, to bardzo, bardzo dobrze”. I prawdę mówiąc, ten głos Czyża był jednym z powodów, dla których skończyłem prawo. W życiu zawsze miałem i lubiłem mieć autorytety. W szkole średniej na pewno takim autorytetem był dla mnie Franciszek Skołyszewski, z wyjątkiem tego, że chciał zrobić ze mnie kompozytora. Natomiast na studiach był nim profesor Henryk Czyż. We wszystko, co mówił na temat muzyki, święcie wierzyłem. Teraz, po latach, często zastanawiam się, dlaczego ja i wszyscy moi koledzy tak bardzo mu wierzyliśmy. Dlaczego Czyż był takim Panem Bogiem, że było to nawet przedmiotem zazdrości innych profesorów?

Może miał charyzmę.

Miał – i to niezwykłą. Po latach myślę, że to nasze uwielbienie dla niego było związane z jego osobowością i sposobem, w jaki nas uczył. On po prostu, cokolwiek robił, oczekiwał przede wszystkim akceptacji, wręcz uwielbienia ze strony tych, z którymi się stykał. To był chyba główny cel jego działalności. Również jego praca w orkiestrze na tym polegała, że orkiestra musiała go uwielbiać. Niewykluczone, że właśnie dlatego wszędzie krótko był szefem, bo po trzech latach to już nie wszyscy uwielbiają swojego dyrygenta, a tego Czyż nie mógłby znieść.

Gdy w 1973 roku blisko poznałem Bernsteina, asystowałem mu, okazało się, że ma osobowość bliźniaczo podobną do Czyża. Bernstein – zdawało się – działał tylko to po, żeby wszyscy go kochali, żeby wszyscy mówili: „Mój Boże, jaki ty jesteś cudowny, jaki wspaniały”. I to niezależnie od tego, co robił. Wszyscy musieli kochać Bernsteina. Kiedy byłem na stypendium w 1967 roku w Paryżu, poznałem muzyków z bardzo dobrej Orchestre Philharmonique i pewien wiolonczelista mi powiedział: „Pan był uczniem Czyża, on tu u nas dyrygował. Powiem panu, dwaj najlepsi dyrygenci, z którymi kiedykolwiek grałem, to byli Bernstein i Czyż”. I to zestawienie zupełnie mnie nie zdziwiło. Ten sam typ osobowości, powiedzmy, wręcz bliźniaczy. Po krótkim czasie nauczania wokół Czyża jaśniała już aureola, złożona z jego studentów.

Ale w tamtych latach na Akademii Muzycznej wiele było wybitnych postaci wśród pedagogów. Których pan przede wszystkim wspomina?

Na przykład Adama Riegera, o którym już mówiłem. Miałem z nim lekcje fortepianu i z łatwością stał się także moim autorytetem.

Czym sobie na to zasłużył?

Mądrością i życzliwością. Była to niezwykle barwna i oryginalna postać. Fenomenalnie znał obce języki. Adam Rieger potrafił być tłumaczem symultanicznym. Tak właśnie tłumaczył na przykład na spotkaniach z Nadią Boulanger, która wizytowała naszą uczelnię w roku 1963. Potrafił wziąć fachową książkę niemiecką, francuską czy angielską i czytać wzrokiem, tłumacząc bez najmniejszego zastanowienia. Później dowiedziałem się, że przed wojną był bardzo dobrze zapowiadającym się pianistą, skończył z najwyższym odznaczeniem konserwatorium w Krakowie, co wtedy miało wielkie znaczenie. To nie było tak jak dzisiaj, że co chwilę przyznają studentom wyróżnienia. A jednak Adam Rieger jako pianista nie zrobił tak zwanej kariery, a potem był tylko docentem, nie profesorem. Przez pewien czas dyrektorował w liceum muzycznym i wykładał w PWSM, lecz chyba nie cieszył się na uczelni takim uznaniem, na jakie zasługiwał. A mimo to nie było w nim śladu zgorzknienia. On był niezwykle życzliwie, wręcz entuzjastycznie usposobiony do studentów, a poza tym miał wspaniałe pomysły muzyczne. Studiowałem u niego fortepian i już po pół roku orzekł, że mam nadzwyczajny talent do tego instrumentu, że w ogóle mam nadzwyczajny talent. On poza tym umiał szalenie barwnie i interesująco opowiadać. Był bardzo mądrym człowiekiem, ale ja niestety nie zawsze go słuchałem.

Co takiego mówił panu Adam Rieger?

Na przykład: „Ty prawo studiujesz, chyba zwariowałeś”. To zdanie do dziś dźwięczy mi w uszach. Albo: „Po coś ty w szkole uczył się łaciny, to już się nic nie da zrobić, ale to w ogóle stracony czas”. Albo: „Zacząłeś się uczyć francuskiego – a po co? Teraz trzeba przede wszystkim szlifować angielski”. Dużo miał racji w tych słowach.

Kiedy pan rozpoczynał naukę na Akademii Muzycznej, rektorem był Bronisław Rutkowski.

Niestety, zmarł po roku mojego studiowania. Była to postać wspaniała i otoczona powszechnym szacunkiem. Pamiętam znaną historię z czasów, kiedy byłem na pierwszym roku. Wtedy zaczął odnosić sukcesy zespół MW2.

13. INDEKS WYDZIAŁU PRAWA UJ. Antoni Wit mógł po maturze dostać się na każdą uczelnię – oprócz PWSM, gdyż nie miał jeszcze dyplomu średniej szkoły muzycznej. Wybrał wówczas prawo i ukończył je z sukcesem, choć miał świadomość, że prawnikiem nie będzie

Tak, z Adamem Kaczyńskim na czele.

To był zespół bardzo eksperymentalny, którego koncerty gromadziły dosyć dużą publiczność, bo często przebiegały w atmosferze pewnej sensacji, nie zawsze uzasadnionej muzycznie. Na jednym z koncertów był rektor Rutkowski, a on miał taką cechę, że zwłaszcza jak był troszkę podenerwowany, to się jąkał. Koncert się skończył, wychodzimy i studenci podekscytowani do niego: „Ach, co pan rektor myśli o tym koncercie?”.

Rektor Rutkowski zaczął mówić i widać było, że nie może się wysłowić z powodu tego jąkania. I wyszło coś takiego: „Jjjaaa myślę, że to jest… gggówno”. To słowo w ustach tego kulturalnego, dystyngowanego rektora brzmiało sensacyjnie!

Rektor był zaszokowany koncertem.

To jest zupełnie zrozumiałe. Pamiętam, wtedy były grane utwory Schaeffera połączone z teatrem instrumentalnym, odbywało się na estradzie lanie wody, rzucanie grochem… Ale byli tam też świetna flecistka Barbara Świątek i pianista Marek Mietelski, który z poważną miną grał najśmieszniejsze role.

Artyści występowali w piżamach…

Pamiętam, na pierwszym roku moim kolegą na studiach był Jacek Zieliński (z późniejszych Skaldów). On był uczniem profesora Hoffmana i coś nie bardzo współpraca im się układała. I po pierwszym roku Jacek zmienił specjalność, zmienił profesora, a Hoffman mówił: „Ja mu powiedziałem przecież, że powinien robić coś innego, kupić sobie grochu i będzie kompozytorem…”.

Piękna aluzja…

…tak, to była aluzja do występów w MW2, bo oczywiście profesor Hoffman też chodził na występy MW2, bo była wtedy taka moda.

Kolejnym rektorem została Eugenia Umińska, też postać wybitna i niezwykła, bardzo kulturalna i dystyngowana osoba, o której przejściach okupacyjnych niestety niewiele wiedzieliśmy. Potem Jan Hoffman, postać trochę zabawna, ale interesująca.

Zabawna?

Miał takie swoje słabostki, które studenci zaraz podchwytywali, ale nie chciałbym o tym mówić, bo była to przecież osobowość wybitna.

Uczyli nas też inni znakomici profesorzy: Maria Dziewulska, Józef Chwedczuk, Tadeusz Machl, Aleksander Frączkiewicz, Bogusław Schaeffer, Krzysztof Missona zaangażowany na wniosek Henryka Czyża. Był oczywiście Krzysztof Penderecki, u którego zacząłem studiowanie kompozycji, choć nie miałem do kompozycji specjalnego przekonania.

Równocześnie atmosfera panująca na uczelni była niezwykle stymulująca – właściwie wszyscy sądziliśmy, że zostaniemy wybitnymi muzykami. Miałem wielu utalentowanych kolegów, byli to między innymi Marek Stachowski, Krzysztof Meyer, Stanisław Radwan, Stefan Wojtas, Leszek Polony, Józef Serafin, Bolesław Bieniasz, Jacek Frydrych i wielu, wielu innych. Z wieloma z nich łączyła mnie także długoletnia przyjaźń po ukończeniu studiów, jak z Markiem Stachowskim i Krzysiem Meyerem (byłem wykonawcą wielu napisanych przez nich kompozycji) czy ze Stefanem Wojtasem, z którym utrzymujemy miłe stosunki do dnia dzisiejszego (podziwiam jego wspaniałe osiągnięcia jako długoletniego dyrektora Państwowej Szkoły Muzycznej II stopnia, placówki, którą kiedyś sami kończyliśmy, a także osiągnięcia pedagogiczne, jak wykształcenie wielu młodych, doskonałych pianistów, z którymi miałem przyjemność niejednokrotnie występować).

Oczywiście było też kilku pedagogów, którzy na zajęciach mieli tylko jedno życzenie: żeby student ich zagadał, żeby nie trzeba się było zajmować tym, co było przedmiotem zajęć. Choć oceniałem to bardzo negatywnie, to wtedy, z uwagi na drugie studia, było mi to czasem na rękę. Ale nie do pomyślenia, by takie zajęcia mógł prowadzić Henryk Czyż. On nas uczył dyrygowania i życia z dyrygowaniem, zwracał uwagę na wiele spraw, nie tylko muzycznych.

Na co na przykład?

Na przykład od pierwszej lekcji, a potem w ciągu całej nauki powtarzał często: „Panowie, a jak języki obce?”. Ja niestety tutaj byłem bardzo słaby. Bo rosyjski miałem „kulawy”, trochę się uczyłem niemieckiego, ale wszystko to było marne. Profesor Czyż stawiał sprawę jasno: „Panowie, jak się uczycie dyrygować, a nie znacie języków, to w ogóle dajcie sobie spokój”. Szybko się przekonałem, jak bardzo te uwagi były prawdziwe. W czasach, kiedy zaczynałem swoją działalność dyrygencką, jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych, angielski nie był tak jak dzisiaj powszechnie znanym językiem i we Włoszech, Hiszpanii czy Francji naprawdę trudno się było porozumieć z ludźmi w jakimkolwiek innym języku poza ich własnym. Czyż miał stuprocentową rację. A ponieważ był dla mnie autorytetem, postanowiłem sobie, że muszę się nauczyć języków obcych. Od drugiego roku studiów zabrałem się za naukę. Wymyśliłem sobie francuski. Nie wiedziałem, czy to dobrze – jak wspomniałem, Rieger mnie skrytykował, że jestem niemądry, że przede wszystkim trzeba się uczyć angielskiego. I miał rację, no ale ja postanowiłem się uczyć francuskiego.

Dlaczego?

Ponieważ w PWSM uczyła francuskiego Stefania Des Loges, pani szalenie wymagająca. To była starsza nauczycielka, która miała metody nieco staroświeckie, a podręcznik chyba jeszcze przedwojenny, ale jeśli ktoś się nie uczył, to po prostu odstawał i rezygnował. A ponieważ mi zależało, ostro wkuwałem. I proszę sobie wyobrazić, jak teraz czasem dyryguję we Francji i pracuję z orkiestrą w tym języku, to podchodzą do mnie muzycy i mówią: „Jak to miło, że mówi pan do nas po francusku” albo: „Ten pański francuski jest taki archaiczny, rzadko się teraz taki słyszy”. W tamtych czasach możliwości wyjazdów zagranicznych były niewielkie, a Czyż od razu powiedział: „Panowie, uczcie się języków, bo stypendia czekają”.

14. DYPLOM PAŃSTWOWEJ WYŻSZEJ SZKOŁY MUZYCZNEJ W KRAKOWIE, 1967 R. Antoni Wit ukończył studia o rok wcześniej na życzenie prof. Henryka Czyża

W tym czasie pani Waliszewska, moja dawna nauczycielka fortepianu, pracowała w Ministerstwie Kultury, w którym rozdzielano te stypendia. Byłem na pierwszym roku. Czyż przyjechał kiedyś z Warszawy i powiedział: „Proszę pana, pan ma jakąś ciocię w ministerstwie? Takie znajomości trzeba pielęgnować”. Czyż miał swoją metodę, nas tępił i gnębił, ale oczywiście wobec innych nas chwalił, więc pani Waliszewska powtarzała mi, że Czyż mnie w ministerstwie wychwalał i to bardzo.

Okazało się wtedy, że już od wielu lat w Weimarze odbywa się seminarium muzyczne. W 1965 roku pojechał tam kolega dyrygent i opowiadał o tym z wielkim entuzjazmem. Kursy prowadził świetny dyrygent Arvīds Jansons, ojciec Marissa Jansonsa. W 1966 roku wymarzyłem sobie, aby pojechać do Weimaru. Zacząłem się o ten wyjazd starać, a pani Waliszewska mi pomogła. Były osoby, które mi to odradzały. Mówiły, że jak ministerstwo wyśle mnie do Weimaru, to później będę już skreślony na pięć lat, nie dostanę żadnego innego stypendium. Takich doradców nie słuchałem. Chciałem jechać. Bardzo.

A niemiecki?

No właśnie. Musiałem się zabrać za niemiecki. No to się wziąłem. Na uczelni mieliśmy też świetną nauczycielkę tego języka, Ewę Jarosińską. Na lektoracie było tylko kilka osób, czasami zostawałem sam i ku zdziwieniu pani profesor nie chciałem anulować zajęć. Poza tym pani Jarosińska miała wiele uroku… i do Weimaru pojechałem. Miałem możliwość przedłużenia pobytu i w sumie byłem tam cały miesiąc. Przez ten czas nauczyłem się bardzo dużo, dotyczy to także języka niemieckiego.

Teraz po latach widzę, jak bardzo byłem zapóźniony z tymi językami. Po pierwsze, nie uczyłem się ich w dzieciństwie, a po drugie, w nauce języka obcego trzeba przejść pewien próg, aby móc się już komunikować – i wtedy nauka idzie zupełnie inaczej. Jak człowiek widzi, że jest rezultat, to praca staje się przyjemniejsza i wydajniejsza. Szybko zacząłem robić postępy.

15. DYPLOM UNIWERSYTETU JAGIELLOŃSKIEGO, 1969 R. Antoni Wit ukończył zaocznie studia prawnicze, do czego zachęcał go także jego mistrz prof. Henryk Czyż

A tymczasem nadszedł już rok 1966, profesor Czyż od ponad roku był dyrektorem artystycznym Filharmonii Krakowskiej i zaczął przebąkiwać, że jestem u niego już trzy lata i że powinienem zrobić dyplom w przyszłym roku, czyli na czwartym, zamiast na piątym. Podejrzewam, że on już planował, iż za rok odejdzie. I tak się stało. Nastawiłem się więc, że będę robił dyplom, a tu nagle profesor zasugerował, że trzeba pomyśleć o zagranicznych stypendiach. Z początkiem roku szkolnego 1966/67, gdzieś w październiku, gruchnęła wiadomość, że jest możliwość wyjazdu na stypendium do USA. To ja zacząłem uczyć się angielskiego jak szalony. Bardzo mądrze powiedział Rieger, że języka obcego można się uczyć tylko intensywnie, każda inna metoda to strata czasu. Opowiadał, że jak uczyli szpiegów języków obcych, to po dziesięć godzin dziennie. I ja się tak uczyłem wtedy angielskiego.

Sam się pan uczył?

Miałem wprawę, bo znałem już nieźle francuski, nieźle niemiecki, poza tym wtedy miałem bardzo dobre książki do nauki. Ktoś mi pomagał, ale systematycznych lekcji nie miałem, stąd wymowę do dzisiaj mam, jak to mówią, galicyjską. Starałem się o to stypendium do Ameryki, a tymczasem trzeba było wypełnić kwestionariusze. W nich należało podać, jakimi się mówi językami. Żeby zrobić lepsze wrażenie, podałem francuski, niemiecki, angielski oczywiście i rosyjski. I nawet zdarzyła się taka historia: Czyż przyjechał kiedyś z ministerstwa i powiedział do mnie, że chyba przesadziłem, bo urzędniczka go poprosiła i pytała, czy ten młody człowiek mówi rzeczywiście czterema językami. W styczniu w ministerstwie usłyszałem jednak: „Niestety, stypendium pana do Ameryki jest niemożliwe, ale pan podaje, że zna pan francuski, jest możliwość uzyskania stypendium do Francji. Proszę przyjechać za dwa tygodnie na egzamin z języka francuskiego”. Francuski znałem na tyle, że mogłem zdać ten egzamin. Egzamin polegał na rozmowie z panią w ministerstwie.

Muszę tu podkreślić, jak dużo profesor Czyż dla mnie zrobił. Chodził ze mną osobiście po ministerstwie, po różnych pokojach, przedstawiał mnie różnym paniom, instruował, jak z nimi trzeba rozmawiać. Pod tym względem był nadzwyczajny. Niezwykle dużo zrobił, żeby wprowadzić mnie w życie, ułatwić mi start zawodowy. To było również jednym z ważnych powodów, dla których, gdy byłem później dyrektorem Filharmonii Narodowej, reaktywowałem stanowisko asystenta dyrygenta. Do dziś swoim studentom bardzo dużo pomagam.

Wygląda na to, że spłaca pan dług, który zaciągnął pan u Henryka Czyża.

Tak, pomagam, bo mnie pomagano. Przede wszystkim pomagał mi Czyż, ale później także Rowicki i Krenz. A do Francji pojechałem do Nadii Boulanger i to na cztery miesiące, ale już po studiach, po dyplomie.

Pierwszy pana wyjazd zagraniczny to było stypendium w Weimarze, w 1966 roku. Jak pan ocenia ten wyjazd?

Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata i było to dla mnie wielkie wydarzenie. Cieszę się, że ten wyjazd wykorzystałem pod każdym względem. Po właściwym kursie zostałem jeszcze na dwa tygodnie, zwiedziłem Lipsk, Drezno i okolice, a także bardzo podciągnąłem niemiecki. Do dzisiejszego dnia niemiecki to jest ten język, w którym czuję się najswobodniej, bo to jest język, którego uczyłem się najwcześniej. Chłonąłem go, ale moim doświadczeniem było również to, że z trudnością w mowie Niemców rozpoznawałem niemiecki. Było to dla mnie pierwsze zetknięcie z różnymi dialektami. Słuchałem Niemców mówiących po niemiecku i początkowo z trudnością się orientowałem, że oni w ogóle mówią po niemiecku. Wyjechała nas wtedy z Polski dość duża grupa, dziesięć osób, studentów różnych specjalności, z uczelni z całej Polski.

Czy kursy w Weimarze były dla pana pożyteczne pod względem zawodowym?

Niesłychanie, bo codziennie mieliśmy zajęcia z profesjonalną orkiestrą symfoniczną z Jeny. Dla studenta to bardzo cenna sprawa. Głównym prowadzącym był Arvīds Jansons, świetny, starszy dyrygent, z pochodzenia Łotysz, którego wiedza na tematy orkiestrowe była naprawdę bardzo głęboka. Prowadził zajęcia w sposób konserwatywny i uważam, że to bardzo dobrze. Zupełnie inaczej niż Henryk Czyż, który z jednej strony dawał nam do zrozumienia, że mamy dyrygować tak jak on, bo nie ma lepszego dyrygenta, ale z drugiej strony mówił czasem: „Zobaczcie, jak ktoś inny dyryguje, zobaczcie, że też tak można, że wcale nie trzeba tak jak ja”. Wiele uwag Jansonsa pamiętam do dzisiaj.

Jakich?

Tu trzeba by się odwołać do poszczególnych partytur, bo jego uwagi dotyczyły na ogół konkretnych utworów. W każdym razie, kiedy prowadzę _IV Symfonię_ Czajkowskiego albo _II Symfonię_ Brahmsa lub też _Ognistego Ptaka_, to stale mi się to przypomina.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: