Dyskursywizowanie Białoszewskiego. Tom 2. Dyskursy literaturoznawstwa literackiego i szkolnego - ebook
Dyskursywizowanie Białoszewskiego. Tom 2. Dyskursy literaturoznawstwa literackiego i szkolnego - ebook
Książka opisuje najważniejsze przemiany polskiego literaturoznawstwa w ostatnich 50 latach – ukazuje narodziny polskiego strukturalizmu, wykształcenie się w jego ramach nurtu komunikacjonistycznego, przejście od strukturalnej poetyki w świetle językoznawstwa ku poetyce kognitywnej, rozmycie mocnych teorii w praktykach poststrukturalistycznych z włączeniem krytyki etycznej, badań nad Zagładą i teorii queer. Równolegle szkicowana jest teoria i historia quasi-paradygmatu „hermeneutycznego” i jego relacje ze strukturalną teorią interpretacji, marksizmem i dekonstrukcją. Ujęcie panoramiczne stale przeplata się ze zbliżeniem na recepcję twórczości głównego bohatera, Mirona Białoszewskiego. Druga część książki stanowi analizę dyskursu podręczników szkolnych i pomocy dla nauczycieli oraz uczniów („bryki”), przez co daje wgląd w to, jak polska kultura literacka i edukacyjna przetwarza i przekłada zjawiska literackie przefiltrowane przez naukowe oko ku społecznej dyfuzji.
Kategoria: | Polonistyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7453-275-4 |
Rozmiar pliku: | 714 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Dyskurs strukturalistyczny
Moment introdukcji Białoszewskiego w dyskurs naukowy zbiega się z „rewolucyjną” próbą konsolidacji pewnych praktyk literaturoznawczych w nowy „paradygmat” – strukturalistyczny. Rzec by można, że Białoszewski i młodzi strukturaliści są rówieśnikami, zaproponuję termin, r ó w i e ś n i k a m i d y s k u r s o w y m i, w sensie czynnego zaistnienia w kulturze, nie zaś rówieśnikami biologicznymi – Białoszewski, jak wiadomo, to 1922 rok, dwie kluczowe postacie zaś, Michał Głowiński i Janusz Sławiński, to 1934, gdy zaś o owo zaistnienie w dyskursie, dyskursach raczej, ale w szeroko rozumianym dyskursie kultury, w tym w zawężeniu, dyskursie kultury literackiej, co umożliwia już singularis, debiutują książką i recenzją na przełomie lat 1956/1957. Głowiński recenzuje pierwszy tomik Białoszewskiego¹, ustanawia tym samym swoiste partnerstwo, partnerstwo w sytuacji komunikacyjnej (upraszczając: nadanie komunikatu – recepcja komunikatu i przetworzenie go w nowy komunikat), niekoniecznie natomiast partnerstwo rozumiane jako pewnego rodzaju figura retoryczna w sferze metodologii (na przykład metafora kognitywna „partnerstwa” czy „rozmowy” w hermeneutyce). To jednak nie wystarcza, aby wstępujący nowy paradygmat wykorzystał jakiegoś poetę jako figurę w swoim dyskursie, aby – inaczej mówiąc – pokazał się od dobrej, a przede wszystkim – nowej, odmiennej strony przy jego wsparciu (mam na myśli „bierne” wsparcie, ograniczające się do roli „przedmiotu” – badań oczywiście). Mówmy odtąd o Figurze Wsparcia (nie zapominając o retorycznym znaczeniu słowa „figura”, jakkolwiek znanym jest, iż niekiedy figury retoryczne zmieniają się w rzeczywiste „posągi”). Na przykład Harasymowicz (debiut w 1956) taką figurą stać się nie mógł – więcej, przypadła mu rola innej figury w dyskursie strukturalistycznym, zwłaszcza w subdyskursie Sławińskiego, ze względu na status Figury Wsparcia w – nie tyle w założeniach, ile w sensie uczestnictwa w pewnej sytuacji – paradygmacie hermeneutycznym, reprezentowanym konkretnie zwłaszcza przez Jerzego Kwiatkowskiego, a ponieważ pomiędzy obiema tymi opcjami, czy ściślej dyskursem wstępującego paradygmatu (strukturalizm) a quasi-paradygmatem (ówczesna „hermeneutyka”), istniał spór (o wartości estetyczne i etyczne przede wszystkim, w mniejszym stopniu o metodologię, a w najmniejszym – co krótko pokażę później – o praktyki dyskursowe), sojusznik Antenata stawał się sam Figurą Antenata. Tak więc do skonstruowania literackiego Patrona czy Sojusznika, będącego wszak przedmiotem badań, potrzebna była jeszcze pewna jakość jego twórczości i jej nie- i rozpoznania krytycznoliterackie; albo też w odwrotnym porządku następstwa, nie- i rozpoznania krytycznoliterackie (jakieś) danej twórczości oraz sama jakość tej twórczości, dozwalająca na ujęcia odmienne niż u Antenata, najlepiej dające się retorycznie „przechwycić”, najlepiej z poszanowaniem obowiązujących w danym momencie historycznym w dyskursie krytycznoliterackim i naukowym zasad etycznych, a więc – nie „naginając” zbytnio danej twórczości do konkretnych potrzeb. (W innym miejscu pokazałem, jak w latach 90. takie „zasady etyczne” zastąpił – to też „zasada etyczna” – swoisty cynizm czy pragmatyzm, ale i w latach 70. wystąpiły jego antecedencje). Dodać tu trzeba, że spór ten rozgrywa się w dyskursie krytycznoliterackim, w którym w owej chwili – mowa o połowie lat 60. – obaj Antenaci uprawiają p r z e d e w s z y s t k i m ten właśnie dyskurs, a są na moment przed pierwszymi kluczowymi książkami naukowymi, doktorskimi (Sławiński w 1964 roku, Kwiatkowski w 1966). Chwilę później następuje rozbieżność – Kwiatkowski pozostaje przy dyskursie krytycznoliterackim (jego działalność naukowa poważnie zresztą się nie różni od krytycznej, obie sytuują się w metatropie Metafory, niekiedy Ironii), Sławiński przechodzi z dyskursu krytycznoliterackiego niemal wyłącznie do literaturoznawczego naukowego, gdzie pociąga z(a) sobą Białoszewskiego.
Oczywiście spór, który tu kreślę, nabiera, mocą narracji, cech nieomal mitycznych, tymczasem była to „zwykła” polemika w ówczesnym życiu literackim, która dostarcza mi pewnego znamiennego modelu. Tylko. Chodzi mi o tekst Próba porządkowania doświadczeń Sławińskiego z 1964 roku². Występuje w nim ów jako krytyk, rzucający okiem na najważniejsze zjawiska poetyckie. Niby niewinnie, to jest, jak to się mawia, „obiektywnie”, prawie jak badacz literatury, w istocie – z krytyckim zaangażowaniem. Z czterech wyróżnionych przezeń modeli poezji, każdy daje się usytuować na innym biegunie prywatnego gustu; tak się składa, że najdalej w stronę minusa wychyleni są Harasymowicz i Kwiatkowski (lub Kwiatkowski i Harasymowicz): „Program «wyzwolonej wyobraźni» (posługuję się terminem-hasłem Jana Brzękowskiego) został sformułowany w głośnej przed paru laty dyskusji, którą zainicjował szkic Jerzego Kwiatkowskiego Wizja przeciw równaniu. Był to program polemiczny wobec wzorca poetyckiego awangardy, przeciwstawiający dyscyplinie poetyckiego wysłowienia – swobodę fantazjotwórstwa, obrazowi poetyckiemu – prawo do rozwichrzonej enuncjacji lirycznej, pośredniości – bezpośredniość. Najsłabszą stronę tego programu, dość – trzeba przyznać – staroświeckiego, stanowiła egzemplifikacja. Głównym patronem antyawangardowej rewolucji obwołano Jerzego Harasymowicza. Mówiło się o polskim nadrealizmie, który wreszcie położy kres dyktaturze Przybosia. Ale wszystko zakończyło się bezboleśnie – na poziomie «Przekroju»”³.
Są bardziej i mniej subtelne wskaźniki zaangażowania Sławińskiego przeciw temu modelowi; mniej – zapewne „Przekrój” i słowo „najsłabszą”, bardziej – użycie słowa „enuncjacja” (pozornie neutralne, niby scjentyficzna énonciation u Benvenista!), ironiczna ocena Przybosia jako dyktatora (użycie hiperboli w celu jej ośmieszenia, hiperbola w retorycznej funkcji permissio)⁴, wreszcie zarzut kluczowy – „staroświeckość”. Zdradza to opowiadanie się Sławińskiego po stronie – na powierzchni – p r o g r a m u awangardy (nowoczesność vs. staroświeckość), pod tą powierzchnią zaś, oczywiście, za samą awangardą. Dodatkowo doświetlał to oczywiście kontekst subdyskursów tych obu krytyków (Sławińskiego teksty o awangardzistach głównie, szkice i recenzje Kwiatkowskiego), a rok, dwa lata później – ich książki naukowe (Sławiński o awangardzie, Kwiatkowski o Staffie…). Na „wizję przeciw równaniu” Sławiński odpowiadał „Białoszewski przeciw Harasymowiczowi”⁵. Gdyż, oczywiście, tak się składa, że najbardziej wychylona w stronę plusa na biegunie gustu Sławińskiego jest poezja zwana przezeń „lingwistyczną”, aktualna awangarda: „We współczesnej poezji polskiej oni wyciągnęli najdalsze konsekwencje z awangardowego przełomu w pojmowaniu zadań i zobowiązań mowy poetyckiej. Tak dalekie, że przekształcające stosunek nawiązania do tego wzorca – w stosunek opozycji”⁶. Tu jest niesłychanie ważny, a niejako w zalążku, moment dla zrozumienia późniejszej fascynacji strukturalistów Białoszewskim, zarazem kolejne ogniwo opozycji wizji i równania. Otóż wizje są na ogół niezmienne w swojej wizyjności. (To nie ja, Sobolczyk, tak twierdzę, tylko Sobolczyk jako obserwator trzeciego stopnia twierdzi, że Sławiński tak uważał jako obserwator drugiego stopnia). Awangarda zaś –„ruchliwa”, Owidiuszowa. To przekłada się na światopoglądy krytycznoliterackie, albo inaczej mówiąc – na hermeneutyki: krytyk-wizjoner nie lubi zmiany i ruchu, chce w kółko tego samego, awangardzista krytyczny zaś umie dostrzec projekt awangardowy nawet tam, gdzie ów projekt nie przypomina swojego pierwowzoru, nawet jeśli sami ojcowie-prawodawcy są w tym projekcie „zabici” i z pozycji „trupa” (czasami – „anty-turpa ”) gadają, jak w istocie przydarzyło się Przybosiowi i Białoszewskiemu, którzy reprezentują tu, odpowiednio, wzorzec i najnowsze tendencje⁷. Krótko mówiąc – strukturaliści, Sławiński, potrafili się wznieść ponad poziom wartości, które im samym były też drogie, a zatem nie byli zamknięci na wyzwania rzucane przez najnowsze awangardyzmy. To w tym tekście Sławiński wprowadza po raz pierwszy w swój subdyskurs o Białoszewskim prototyp „lingwisty peryferyjnego”; to, co tutaj powie, sformułowania, których użyje, powtórzy w kolejnych tekstach, więcej – jego dwie następujące później interpretacje (nazywane wówczas „analizami”) dają się potraktować jako w pewnej mierze „interpretacje pokazowe”, dowody na ów prototyp, lub też przemieszczenia w skali prototypowości od uogólnienia ku eksperckim rozpoznaniom szczegółowym. Przyjrzyjmy się owej matrycy w Próbie porządkowania doświadczeń: „Autora Rachunku zachciankowego i Mylnych wzruszeń fascynują peryferie praktyki językowej. Mowa ześlizgująca się w bełkot, automatyzmy, formy kalekie, nieskoordynowane składniowo szeregi wyrazów, zbitki frazeologiczne, które przez wielokrotne powtarzanie zatraciły wszelki sens. Jego lingwistyczną wyobraźnię pociąga przede wszystkim to, co jest w mowie niesprawnością, zakłóceniem procesów komunikacyjnych, «szumem» zagłuszającym znaczenia. jest to niemożność sklecenia przekazu poddanego regułom jakiejś określonej segmentacji. Słowo, ten elementarny segment wypowiedzi, znajduje się tu w ciągłym zagrożeniu. To rozpada się na cząstki składowe, z których każda chce znaczyć i wieloznaczyć na rachunek swojej rzekomej etymologii, to znów zostaje wchłonięte przez inne słowa, zatraca granice, rozpływa się w jakimś niepodzielnym szuruburu. Także zdanie nie może jak gdyby dorosnąć do własnego poziomu, osiągnąć przyzwoitej normy. Jego projektowany zamysł gubi się w nieciągłości składni anakolutycznej, ulega zatarciu nim w ogóle zdołał się wykrystalizować. Najbliższym układem odniesienia dla takich praktyk jest mowa potoczna w jej granicznych przejawach: monotonne bredzenie pacjentów w szpitalnej poczekalni, pijackie mamrotanie pod budką z piwem, sądowa pyskówka, narracje z magla, osobliwy, «dwujęzyczny», urzędowo-infantylny słowotok funkcjonariuszy administracji najniższego szczebla. Nie jest zapisem naturalnego bezładu słów i zdań, lecz bezładem f o r m o w a n y m przez celowe usiłowanie poetyckie. Usiłowanie parodystyczne. Białoszewskiemu nie chodzi wszakże o parodię jakichś określonych metod werbalizacji. Przedmiotem jego parodystycznych procederów jest system językowy jako całość. System, interpretowany konsekwentnie od strony tych tkwiących w nim możliwości, które są antysystemowe, peryferyjne, wstydliwie zatajone”⁸.
A teraz spójrzmy, jak poszczególne elementy tego prototypu powracają w dwóch następnych tekstach Sławińskiego o Białoszewskim, niejako „przy okazji” interpretacji. W interpretacji Ballady od rymu napotykamy następujące sformułowania:
„Tu uwaga ogólniejsza, tycząca lingwistycznego programu Białoszewskiego. Autora Rachunku zachciankowego i Mylnych wzruszeń intrygują nade wszystko te sytuacje praktyki językowej, gdy mowa ześlizguje się w bełkot, gdy więc ulegają rozchwianiu reguły jej segmentacji. I nie tylko reguły określające granice i porządek jednostek składniowych. Także normy, które zapewniają identyczność słowu, temu elementarnemu segmentowi wypowiedzi. W utworach Białoszewskiego słowo jest ustawicznie zagrożone w swojej tożsamości. To rozsypuje się na cząstki składowe, z których każda usiłuje znaczyć, lub nawet wieloznaczyć, na rachunek faktycznej, czy też – częściej – fałszywej etymologii, to znów zostaje wchłonięte przez inne słowa, gubi się wśród nich, zatraca granice, rozpływając się w niepodzielnym potoku werbalnym⁹. Oczywiście najbliższym układem odniesienia dla takich praktyk jest mowa potoczna w jej najbardziej peryferyjnych przejawach. Wyobraźnię lingwistyczną Białoszewskiego pociągają określone społecznie i obyczajowo formy mowy niesprawnej, ględzenia, mamrotania, bełkotania. Jego parodia sięga poza każdy z tych modeli ujmowany z osobna. Kieruje się w stronę wszelkiej praktyki językowej (opowiadającej, ekspresywnej, moralistycznej itp.), demaskując i przedrzeźniając jej rzekomą celowość i sprawność”¹⁰.
Wreszcie w trzecim tekście, analizie leżeń zwięzłe powtórzenie:
„Autor Leżeń bowiem nie tylko ogranicza się do kręgu tematów peryferyjnych, ale – co więcej – usiłuje utrwalać je w specyficznym j ę z y k u p e r y f e r y j n y m. Dla jego utworów znamienny jest dokładny paralelizm między właściwościami materiału tematycznego a właściwościami materiału językowego. Białoszewskiego pociąga w mowie to, co jest w niej kalekie, nieporadne, mieszczące się poza ramami systemu (znaczeniowego, gramatycznego, składniowego). Intryguje go niesprawność języka: rozchwianie formy słowa, zbijająca z tropu wieloznaczność wyrazów, a nawet ich cząstek, przejęzyczenia, automatyzmy frazeologiczne «rozpuszczające» w sobie wszelki sens, mówienie ześlizgujące się w bełkot”¹¹.
Oraz nowe nazwanie – nowy „koncept”! – na uprzednio zasugerowane zjawisko:
„Prawdą bowiem jest, że podmiot liryczny utworu wypowiada się w sposób groteskowo niesprawny, ale prawdą jest również to, że w perspektywie zamiaru autorskiego owa groteskowa niesprawność mowy jest szczególnego rodzaju k o n c e p t e m p o e t y c k i m. Konceptem – parodystycznym. Białoszewski dekonspiruje wstydliwe strony języka, tkwiące w nim siły nieporządku, przewrotną rutynę form, automatyzm i tandetę. Przedrzeźnia i ośmiesza w ten sposób język jako całość, jako system umożliwiający «oficjalne» artykulacje”¹².
W analizie dyskursu potrzeba niekiedy dłuższych cytatów. Teraz możemy wyliczyć powtarzające się określenia bądź warianty, a także pogrupować je w „rodziny wyrazów” (w rozumieniu raczej Wittgensteinowskich „podobieństw rodzinnych” i za tymiż w kognitywnym rozumieniu sieci radialnych niż jak w tradycyjnym słowotwórstwie). A zatem mamy grupę „praktyka językowa” (wariant: „sytuacje praktyki językowej”; dopowiedzenie: „opowiadająca, ekspresywna, moralistyczna itd.” oraz „(rozumiana jako) celowa i sprawna”), „norma”, „system” (wariant: „ramy systemu”; dopowiedzenie: „(system) znaczeniowy, gramatyczny, składniowy”, drugie dopowiedzenie: „(system) umożliwiający «oficjalne» artykulacje”). Następna grupa to: „bełkot” (warianty: „bredzenie”, „mamrotanie”, „ględzenie”), „formy kalekie” (wariant: „przejęzyczenia”), „nieskoordynowane składniowo szeregi wyrazów” (warianty: „słowotok”, „niepodzielny potok werbalny”, „nieciągłości składni anakolutycznej”), „zbitki frazeologiczne, które przez wielokrotne powtarzanie zatraciły wszelki sens” (warianty: „automatyzmy”, „automatyzmy frazeologiczne «rozpuszczające» w sobie wszelki sens”, „przewrotna rutyna form”). Tu trzeba wspomnieć o owej „podmywającej” metaforyce „rozpuszczania”, „rozpływania” (oczywiście tego, co systemowe itp.). Kolejna grupa: „peryferie” (warianty: „peryferyjne przejawy”, „tematy peryferyjne”, „język peryferyjny”), „antysystemowe” (wariant: „poza ramami systemu”), „wstydliwie zatajone” (wariant: „wstydliwe strony języka”). Weźmy jeszcze jedną grupę, tym razem czasowniki, co Białoszewski robi?, co się z nim dzieje?: „fascynuje go” (warianty: „pociąga”, „intryguje”), tu jak gdyby Białoszewski „ulega” systemowi, ponieważ wszystkie te określenia nie stawiają go w pozycji aktywnego podmiotu, jego aktywność zaś polega na „dekonspirowaniu” (w wariancie: „demaskowaniu”, czego konsekwencją jest cała grupa związana z „ośmieszaniem”, „przedrzeźnianiem”, „parodiowaniem” (a poprzez „parodię” przechodzi się płynnie do grupy „groteska”). Jakkolwiek Sławiński cały czas powtarza to samo, w każdym tekście używa innych słów, powiedzmy, aloleksów. Można to uznać za przejaw dbałości stylistycznej. Być może jednak, jeśli uznać te powtórzenia za chęć utrwalenia prototypu, motywacja jest retorycznie bardziej wyrafinowana: chodzi otóż o wywołanie w odbiorcy (mowa o cokolwiek „idealnym” odbiorcy, czyli takim, który czyta wszystkie trzy teksty, zresztą w dowolnej kolejności; w przeciwnym wypadku efekt ten nie powstaje) wrażenia, że słyszy coś jak gdyby znajomego – a zarazem nowego. Pewne elementy (słowne, gdyż myślowo – wszystko) się powtarzają, zarazem dają się rozpoznać jako nie takie same. Zjawisko to jest dobrze znane psychologii percepcji, literaturoznawczym badaniom nad recepcją (w streszczeniu hasłowym: „konwencja i oswojenie”, „automatyzacja odbioru a chwyt uniezwyklenia” itd.), a także w folk theory, w polskiej kulturze na przykład jako cytat z filmu Rejs („podobają mi się tylko te piosenki, które już słyszałem”)¹³. Krótko mówiąc, owa wariantywność kieruje nas w stronę generatywności. Zapewne jakiś „Chomskoid” zrobiłby to precyzyjniej, ale z tych fragmentów da się wyprowadzić zdanie jądrowe, które następnie można modyfikować; powiedzmy, że zdanie to mogłoby wyglądać tak:
„fascynuje” + „praktyka językowa” + „antysystemowym” + „bełkot” + „demaskuje” + „peryferie” + „parodii” + „groteski”.
Wydaje się to więc próbą wprowadzenia i ugruntowania określonego prototypu, który następnie będzie punktem odniesienia – to znaczy co najmniej polemiki, jeżeli nie kontynuacji – dla dalszych uczestników dyskursu. Nie umiem jednak wybrać: czy Sławiński świadomie powtarzał pewne sformułowania, aby je utrwalać w prototyp, czy też gdy przystępował do pisania pierwszego tekstu, prototyp ten był już w jego umyśle tak ugruntowany, a przy kolejnych tekstach nie ulegał zasadniczym ekstensjom metaforycznym (tylko drobnym metonimicznym, jak na przykład wprowadzenie pojęcia „koncept poetycki” w ostatnim z tekstów), że po prostu „tak mu się pisało” i „prototypotwórstwo” nie jest tu produktem celowych zabiegów, a „naturalną konsekwencją” pisania „tego, co się myśli”. Zresztą – jedno się z drugim ostro nie wyklucza. Z punktu widzenia dyskursu strukturalistycznego o Białoszewskim w momencie jego formowania się niewątpliwie pierwszy tekst jest „generatorem”, pierwszą metaforą, dwa następne teksty zaś stanowią dyskursy metaforo-recepcyjne, przynajmniej po części (w tych momentach, w których powtarzają i utrwalają prototyp). Rzecz w tym, że ów prototyp n i e j e s t w całości wynalazkiem Sławińskiego; nie jest od podstaw wynalezioną przezeń metaforą. Jak widzieliśmy w poprzednim tomie, krytyka literacka kilkakrotnie wspominała o „bełkocie”, „peryferiach”, „grotesce”. Zwykle jednak w sposób mało aprobatywny, a również nie sytuując tego w paradygmacie awangardowym, ni w jego podkategorii – poezji lingwistycznej. Tak więc Sławiński wykorzystał te rozpoznania z dyskursów przedmetaforycznych, jak je nazwałem, i dokonał ekstensji przede wszystkim poprzez pełne dowartościowanie tych wszystkich funkcjonujących etykiet, a druga ekstensja polegała na osadzeniu tych etykiet – ich uzasadnieniu – w elementach zaczerpniętych z dyskursu naukowego, mianowicie – strukturalistycznego. Te dwie (przynajmniej) ekstensje zasadniczo przeformułowały zastany prototyp krytycznoliteracki i jakkolwiek powtarzały elementy znane, to w nowym układzie, krótko mówiąc – łączyły stare z nowym (a i nieoczekiwanym!), a zatem spełniały wszelkie warunki nowej metafory, dlatego też to właśnie Sławińskiemu można przypisać kreację pierwszego naukowego prototypu twórczości Białoszewskiego – a wiązanego z (wstępującym wówczas) strukturalizmem. Wskazywałem już, że wymagało to od badacza swobodnego, to jest w zasadzie „nieparadygmatycznego” (niedogmatycznego, nieortodoksyjnego) rozumienia pojęcia „awangarda”; podobnie jednak wymagało to niedogmatycznego, niemetonimicznego rozumienia pojęcia „strukturalizm”. Gdyby bowiem Sławiński chciał pozostać wiernym uczniem – tylko uczniem – ojców-założycieli (w czasie, o którym piszę, sam nie był jeszcze „ojcem” dyskursowym), winien był nie zauważać wszystkiego, co „antysystemowe” czy – jak się później, a pewnie i trafniej wyraził – „w systemie peryferyjne” (w obecnych czasach lubimy bardziej słowa „marginalne” oraz „zmarginalizowane”), winien odrzucać samą możliwość „rozmywania” czy „rozpuszczania” systemu, a gdyby chciał wiernie strzec dorobku swojego niewątpliwego mistrza, Jana Mukařovskiego, winna odrzucać go składnia Białoszewskiego, gdyż według Mukařovskiego to właśnie zdanie stanowiło najmniejszą jednostkę znaczeniową, strukturalną (identycznie zresztą w programie awangardy Peipera i Przybosia), zdolną do realizacji funkcji estetycznej, rozumianej jako będącej w napięciu pomiędzy funkcją komunikacyjną a „wewnętrzną celowością”¹⁴. Oczywiście, Sławiński potrafi wszystkie te wątpliwości świetnie osadzić w myśleniu strukturalistycznym – antysystemowość, czy lepiej peryferie – również należą do systemu (więc Białoszewski kwestionując system i normę, zawsze pozostaje w jego obrębie), owa „asystemowa” składnia zaś stanowi nowy chwyt (tu formalizm łączy się z awangardą) realizacji „poetyckości”, ponieważ idealnie realizuje się tutaj napięcie pomiędzy chęcią wyrażenia komunikatu a wartościami „naddanymi”, „wewnętrzną celowością”, tylko ukrytą, ale przyjmując formalistyczno-awangardową dynamikę rozwoju języka poetyckiego, nowa estetyczność zawsze ukrywa się tam, gdzie się jej nie spodziewamy, innymi słowy również, to właśnie peryferie systemu zwykle są źródłem nowych poszukiwań¹⁵. „W zasadzie wszystko to wiemy” – mógłby ktoś powiedzieć. W połowie lat 60. nie było to jednak tak oczywiste, to po pierwsze, po drugie – a kluczowe – nie jest to typ myślenia, który byłby typowy („prototypowy”) przy początkach paradygmatu (dyskursu), gdzie istotniejsze są raczej best examples, najprostsze przykłady, doskonale ilustrujące przyjmowane tezy, przy wprowadzaniu paradygmatu od eksperymentów i wątpliwości istotniejsza jest pewność i klarowność; i po trzecie wreszcie – nie jest to typ myślenia typowy dla młodości, zarówno jednostkowej (Sławiński był naonczas krótko po trzydziestce), jak i „młodości systemu” (paradygmatu, dyskursu…). Kuhn zauważał, że fundatorami paradygmatów są zwykle ludzie młodzi:
„Prawie zawsze człowiek dokonujący takiego zasadniczego odkrycia nowego paradygmatu jest bądź bardzo młody, bądź od niedawna pracuje w dziedzinie, której paradygmat zmienia. I chyba nie wymaga to nawet objaśnienia. To zrozumiałe, że ludzie, którzy nie są zbytnio przywiązani poprzez wcześniejszą praktykę do tradycyjnych reguł nauki normalnej, o wiele łatwiej niż pozostali zdają sobie sprawę z tego, że na gruncie tych reguł nie da się już rozgrywać gry, i wymyślają inny zbiór reguł”¹⁶.
Folkową psychologią mówiąc – młodzi są bardziej beztroscy wobec tradycji naukowej, zwłaszcza że nie jest ona dla nich „tradycją” w sensie bezpośredniego doświadczenia. Po mojemu zaś – młodość, która chce zmiany paradygmatu, musi (zazwyczaj) sytuować się w Metonimii, to jest – odrzucać i patrzeć z nadzieją na proponowane przez siebie reguły. Tymczasem Sławiński w kilku napomkniętych tutaj aspektach – a w innych tekstach znalazłoby się ich więcej – wydaje się wstępować na drogę paradygmatotwórcy patrzącego nie z perspektywy przyszłego sukcesu szczegółowych badań¹⁷, nie jak młody człowiek – tylko jak człowiek starszy, jak gdyby domykający swój paradygmat, widzący ograniczenia w zbyt redukcjonistycznym o nim myśleniu, krótko mówiąc, patrzy nie jak Metonimik, a Ironista! Przypuszczalnie to cechuje umysły naprawdę wielkie i postawienie wykrzyknika po ostatnim zdaniu nie ma oczywiście obrażać Sławińskiego, o którym wszyscy wiedzą, że był umysłem głębokim i cóż tu się właściwie dziwić; jednak sytuacja taka jest rzadka, choćby z tego względu, że tego typu umysłowości z rzadka stają się generatorami, częściej natomiast outsiderami dyskursowymi. Ktoś, kto chce zostać przywódcą, powinien zaczynać od wyrazistych haseł, zdolnych skonsolidować „masę”, zwykle dużo mniej głęboką, a nie pokazywać czyhające w zbyt prostym myśleniu pułapki, jątrzyć wątpliwości. (Jeszcze do tej kwestii wrócę). Podsumowując – Białoszewski miał wszelkie dane, aby nie trafić na grunt strukturalistyczny jako grunt podatny. Tymczasem stał się jednym z pisarzy wiązanych (w dyskursie naukowym, nie ze względu na jakieś «immanentne» cechy jego twórczości, czy deklaracje!) ze strukturalizmem ze względu na to, że przez ten dyskurs został do dyskursu naukowego w ogóle wprowadzony i także z tego względu, że wprowadzenie to było nader pomyślne oraz wpływowe – całe dotychczasowe dzieje recepcji Białoszewskiego, co wielokrotnie jeszcze będę miał sposobność pokazać, nie mogły się obejść bez strukturalistycznych prototypów; zaś Sławińskiego interpretacja Ballady od rymu stała się – już u samych źródeł paradygmatu! – niedoścignionym wzorem strukturalistycznego postępowania z tekstem literackim, błyskotliwym pokazem sprawności tego języka.
Wiążą się z tym pewne paradoksy. Otóż, jak wspominałem, Próba porządkowania doświadczeń była w zasadzie tekstem krytycznoliterackim z użyciem niektórych pojęć i wątków strukturalistycznej myśli (dyskursy krytycznoliteracki i naukowy stały w relacji inkluzji na korzyść – w tej mikrodyskursowej realizacji – dyskursu krytycznego). Przejście od dyskursu krytycznoliterackiego do literaturoznawczego dokonuje się w analizie Ballady od rymu. Ale gdy chodzi o retorykę – tutaj podobnie nie znajdziemy „twardego” teoretycznego języka, choć napotkamy następujące pojęcia ze strukturalistycznego słownika: „poetyka utworu”, „klasa utworów w obrębie tradycji literackiej”, „zbiór reguł”, „kod”, „stylistyka narracji”, „konwencje stylistyczne”, „płaszczyzny narracji”, „metajęzykowy komentarz”, „szablon prozodyjny klauzuli wersowej”. W istocie jednak Sławiński – lub jakiś inny krytyk w tamtych czasach – mógłby użyć ich także w tekście krytycznoliterackim; poza tym znajdują się one w znacznym rozproszeniu, nie zdarzają się praktycznie „scjentyficzne zbitki”, ciągi fachowych słów i zdań, zwykle owe wprowadzane pojęcia są zresztą niejako „objaśniane” przez kontekst; wreszcie – obeznany ze strukturalizmem czytelnik mógłby wytropić charakterystyczne dla tego dyskursu pojęcia, używane niejako i n a b s e n t i a, na zasadzie „wiemy, co to tak naprawdę jest, jak się nazywa, ale nie demonstrujemy tej wiedzy”. Na przykład już pierwszy akapit analizy Sławińskiego, gdzie sytuuje się tytuł wiersza i jego domniemany gatunek w obrębie bieżącej i dawniejszej tradycji, można by określić mianem „sytuowania tekstu w genologicznej synchronii i diachronii”, a jakby ktoś chciał jeszcze bardziej dać do pieca, wspomniałby o „teście komutacyjnym”, „wyszukiwaniu podobieństw i różnic poprzez sieć opozycji binarnych w systemach synchronii i diachronii”, czy coś takiego. Oczywiście, wiadomo, po co zwykle się takiego języka używa, gdy, jak wiadomo, można go równie dobrze (jak widać i tu) nie użyć, a procedury pozostają nienaruszone. Aby się odróżnić (od dyskursu krytycznoliterackiego, od innego paradygmatu… itp.) i zidentyfikować (ze „swoim”). Po raz kolejny widać tutaj nadświadomość teoretyczną Sławińskiego. Po co jednak się takiego języka nie używa? – to intrygujące pytanie, a odpowiedź zasugeruję później (i widać będzie nadświadomość retoryczną badacza?). Również sposób konstrukcji narracji w rzeczonym tekście odbiega od stylu, jakiego można by się po strukturalistycznej analizie spodziewać. W skrócie – zamiast spodziewanej retoryki nomotetyzmu mamy tutaj w zasadzie odwzorowanie retoryki idiografizmu, podążania za dziełem, w który to idiografizm w ł ą c z a n e są pojęcia i procedury strukturalistyczne (często właśnie in absentia). Jeśli prototypową narracją strukturalistyczną, realizującą gatunek „analiza”, są sławne-niesławne „Koty” Baudelaire’a Jakobsona i Levi-Straussa¹⁸, oczywista jest różnica z tekstem Sławińskiego. Jego przebieg dałoby się streścić jako przebieg następujących jednostek, traktowanych hasłowo:
1 – osadzenie genologiczne w diachronii i przede wszystkim synchronii;
2 – modyfikacja wzorców genologicznych w nowym, niepowtarzalnym ujęciu Białoszewskiego (wyciągnięcie krańcowych wniosków z używanej konwencji, co ma charakter refleksji kulturowej);
3 – wynikające z tego konsekwencje dla leksyki utworu, poziomy języka, konwencje stylistyczne;
4 – tradycja literacka i jej parodia, wydzielenie instancji nadawczej zwanej „podmiotem działań parodystycznych”;
5 – podwójność instancji narratorskich, wynikająca stąd dwupoziomowość akcji;
6 – poziom metapoetycki akcji utworu i przejście do ukazania jego mechanizmu od mikrostruktury (analiza zasady tworzenia rymów) do makrostruktury (cały utwór rozwija się analogicznie jak budowa owych rymów);
7 – wynikające z tego wnioski dotyczące podmiotu;
8 – wnioski ogólniejsze dotyczące programu lingwistycznego Białoszewskiego¹⁹;
9 – przykłady konkretnych realizacji w tekście zabiegów językowych wspomnianych przy okazji „ogólnego programu”;
10 – uogólnienie tych zabiegów do formuły „przejęzyczenie” i „retoryka anakolutu”;
11 – sposób kształtowania tematu przez narratora (fabuła i sjużet), przykład na poziomie makro- i mikrostrukturalnym;
12 – osadzenie tej praktyki w kontekście innych utworów Białoszewskiego;
13 – wnioski na temat wyobraźni lingwistycznej²⁰ i poetyckiej sensowności zabiegów pozornie niespójnych, niefunkcjonalnych, bezsensownych.
Zgrabny to opis przebiegu, ale – oczywiście? – nadmiernie upraszczający! Ponieważ już w drugiej jednostce pojawia się zdanko o narratorze itd., krótko mówiąc, różne poziomy opisu potrafią się tu zaplatać, nie ma troski o czyste oddzielenie ich od siebie, jak również widać w tym wyliczeniu, pewne procedury czy wątki powracają, na przykład ukazywanie mechanizmów językowych (jednostki 3, 6, 9) lub „wnioski ogólniejsze” (7, 8, 13) czy wglądy w tradycję literacką itd. Kolejność doboru jednostek narracyjnych jest zresztą, na powierzchni, przypadkowa, w istocie – świetnie zaplanowana i zbliżająca się do retoryki idiografizmu, czyli lektury hermeneutycznej oraz jej krytycznoliterackich wcieleń. Na tym przykładzie widać, że można „podążać za dziełem” (retoryka idiografizmu), „wchodząc w nie od dowolnej strony” (retoryka idiografizmu), nie rezygnując z „analizy tektonicznej utworu i systemu literackiego” (retoryka nomotetyzmu). Jakkolwiek „wejście od dowolnej strony” realizuje się tu przez wejście od strony genologii, a więc, znów, strukturalistycznie, nomotetycznie. Rzecz w tym jednak, że Białoszewski wyrabia z „gatunkiem” coś nieoczywistego, co Sławiński doskonale rozumie – a co, dodajmy, nie musiało dla ortodoksyjnego strukturalisty być ni zachwycające, ni oczywiste. Białoszewski mianowicie posługuje się czymś w rodzaju „szczątków gatunkowych”, „śladów po gatunkach”, „archetypach” czy „kulturowej pamięci o pewnych formach/formułach gatunkowych”, występujących u niego zresztą w rozproszeniu i nierzadko in absentia (oczywiście w tym momencie in praesentia usiłuję wskazać na analogię między narracją Białoszewskiego i Sławińskiego, która z kolei jest, oczywiście, zabiegiem prototypowo idiograficznym). A zatem przyjmuje jako najzupełniej w świecie naturalne coś, co wiążemy z późniejszymi (w ich polskiej recepcji!) myślami Bachtina²¹ czy ujęciami Clifforda Geertza²² i zwłaszcza Stanisława Balbusa²³. Przy tym akcentuje jednostkowość użycia tych „szczątków”. A więc nomotetyczny punkt wyjścia zostaje natychmiast sprowadzony do rozpoznania idiograficznego. Zresztą postępowanie z tekstem w tej postaci, jaką obserwujemy w Sławińskiego analizie-interpretacji Ballady od rymu, pozwala na (ogólniejszy) wniosek, że tak pojmowane procedury strukturalistyczne zupełnie się nie kłócą z hermeneutyką, dają się w nią wpisać. Schleiermacher rozróżnia „interpretację gramatyczną” i „psychologiczną”, twierdząc, że nie są rozdzielne zaś w relacji koła hermeneutycznego. „Gramatyczna” bierze język jako „całość”, co strukturalista, jeśli chce, może rozumieć jako langue. Więcej nieporozumień rodziła zwykle „interpretacja psychologiczna” – otóż Schleiermacher definiuje ją jednak jako próbę podążania za wszelkimi możliwymi kontekstami, które uznamy, że mogły się pojawić w umyśle autora, a zyskuje to potwierdzenie w „interpretacji gramatycznej”. Krótko mówiąc, nie chodzi (wyłącznie) o wyjaśnienia genetyczne, tylko o re-konstrukcję światopoglądu pisarza, tak jak on się przejawia w danym tekście. Strukturalizm wcale tego nie unikał, projektował takie zadania na przykład na semiotykę (w tę stronę zmierzały projekty Michaela Riffaterre’a)²⁴. Jeśli zaś chodzi o kwestie poetologiczne, to myśl Schleiermachera da się – zgodnie z myśleniem strukturalistycznym – przeprojektować tak, by mówić o „interpretacji gramatycznej” jednostek wyższego rzędu, na przykład genologicznych (na wzór gramatyki języka); zresztą niemiecki myśliciel bodaj i to przewidział w swoim koncepcie „interpretacji technicznej” (relacja wzorzec gatunkowy – konkretny utwór jest relacją koła hermeneutycznego²⁵). Po takich „adaptacjach” w zasadzie nie ma konfliktu między hermeneutyką Schleiermacherowską a strukturalizmem Sławińskiego²⁶. Wyraźnie to widać także w trzecim tekście, Miron Białoszewski: epigramaty na leżąco²⁷. Używane tam kategorie „szerokie” okazują się natychmiast punktem negatywnego odniesienia, ponieważ bohater tekstu, Białoszewski, we wszystkim, co niejednostkowe, się nie mieści. Pierwszą szeroką kategorią jest gatunek i tradycja literacka – zaraz apofatycznie zmodyfikowane: „Utwór Białoszewskiego to cykl epigramatycznych miniatur osnutych wokół sytuacji, która – trzeba z niejakim ubolewaniem przyznać – nie uległa dotąd poetyckiej nobilitacji”²⁸. Kolejną szeroką kategorię dałoby się nazwać po strukturalistycznemu „synchronią”, wnet okazuje się, że Białoszewski nie daje się w nią całkowicie włączyć inaczej niż na zasadzie opozycji, albo „przesunięcia”, a może „rozmycia”. Następnie Sławiński przechodzi do ujęcia socjologicznego, zresztą będącego w stosunku do poprzednich jego mikrodyskursów metonimiczną ekstensją (by tak streścić drogę trzech mikrodyskursów: od języka poetyckiego – do ujęcia socjolingwizującego – ku ujęciu socjologiczno-literackiemu²⁹), gdzie albo odkrywa na własną rękę (co jest możliwe), albo posługuje się bez odnotowania świeżą w owym czasie w amerykańskiej socjologii i psychologii kategorią „skryptów sytuacyjnych”³⁰, tu zwanych „przyjętymi szablonami zachowań”. Oczywiście okazuje się, że Białoszewski kwestionuje społeczny sens rytuałów, leżąc na łóżku – odwraca się (by nie rzec: wypina) od „skryptów”:
„Owa prywatność sama jest w dużej mierze kategorią socjalną. Składające się na nią doświadczenia (nawet najbardziej osobiste) są porządkowane przez przyjęte szablony zachowań. Z moim prywatnym życiem wiążą się oczekiwania innych ludzi, którzy przewidują, że zachowywać się będą w taki lub inny sposób. Oczekiwania te zobowiązują mnie do wypełniania swoimi poczynaniami pewnych przewidzianych systemów (na przykład w erotyce, życiu rodzinnym, a nawet spożywaniu posiłków, odpoczywaniu etc.). Znajduję się w kręgu tych systemów zarówno wtedy, gdy pozostaję z nimi w zgodzie, jak i wtedy, gdy w jakiejś mierze uchylam się od nich, lub gwałtownie im przeczę. Poniżej tego poziomu znajduje się sfera zachowań jednostki, które nie tworzą żadnej struktury (chciałoby się powiedzieć: «chodzą luzem»), nie są przez nikogo oczekiwane, a z ich wystąpieniem lub niewystąpieniem nie wiąże się społecznego znaczenia. Jest to dziedzina prywatności społecznie nie usystematyzowanej, niegodnej zainteresowania, marginesowej. Przyjemności, jakie czerpię z leżenia, są dla innych równie nieważne jak to, że lubię miętowe cukierki. Na tym poziomie doświadczeń jest się nieomal swobodnym od społecznych standardów i zobowiązań, ale swoboda ta jest pozbawiona znaczenia, ponieważ nikogo poza mną nie obchodzi”³¹.
Kolejny raz daje się zaobserwować, jak przy okazji Białoszewskiego Sławiński „testuje” niejako teorię systemowości – tu socjalnej – i jak owa niezwykła jednostka każe mu dostrzegać najpierw, że negacja pewnych elementów pozytywnych w systemie również się w owym systemie mieści, a następnie, że istnieje sfera, która ów system „podmywa”. Ciekawostka dla współczesnych odkrywców kategorii „doświadczenia” dla literaturoznawstwa – u Sławińskiego właśnie tym, co zdolne „podmywać”, jest doświadczenie najbardziej osobiste, dookreślone jako „peryferyjne”. Gdyby jednak konsekwentnie przyjąć teorię schematów, nawet nie odrzucając teorii systemowej, nie dałoby się utrzymać w mocy twierdzenia, że jest sfera w życiu człowieka, która „chodzi luzem”, nie tworzy struktury, po prostu należałoby powiedzieć, że jest to inny system, ten pierwszy – doświadczeń społecznych rozumianych jako interakcje, ten drugi – również społeczny, lecz nierozumiany jako interakcje, czyli indywidualny (jednostka jako system). Tak mógłby powiedzieć na przykład Niklas Luhmann. Ta polemika ma jednak o tyle sens, o ile nie chcemy podtrzymywać opozycji „centralne – peryferyjne” (a Sławiński chce lub nie uważa, że można poza nią wyjść) oraz o ile naszym celem nie jest w y r ó ż n i e n i e jednostki na tle systemu, a raczej wpisanie jej weń. Innymi słowy, gdyby Sławiński nie napisał tak, jak napisał, oryginalność, osobność Białoszewskiego byłaby nie tak łatwa do uchwycenia. Kolejną szeroką kategorią użytą przez badacza w toku dyskursu są – i znów jest to kategoria z pogranicza socjologii, ale też epistemologii – „stereotypy poetyckości”. Po to, aby konkludować: „Poeta ten – w całej swojej twórczości – programowo schodzi poniżej poziomu przeżyć, zachowań i refleksji, pozostających dotąd w polu możliwych zainteresowań liryki”³². A także, co z kategorią „stereotypu” związane – oczekiwań wobec liryki. Po tej serii „szerokości i zawężeń wyróżniających”, uwag interpretacyjnych, wpisujących omawiany cykl w pewne – powiedzmy heurystycznie – „transcendentne” konteksty, Sławiński przechodzi do mikroanaliz czy mikrointerpretacji kolejnych członów cyklu (objaśnienia leksykalne, wersologiczne, semantyczne). W końcowej części szkicu badacz zbiera wnioski i stara się odpowiedzieć na pytanie o głębszy sens tych praktyk oraz ich sens dla, powiedzmy, „systemu poezji”. Otóż ten z kolei układ narracyjny zbliża się strukturalnie do koła hermeneutycznego, a zatem, znowu, do retoryki idiografizmu. Nie tracąc możliwości rozpoznania w nim prototypu strukturalistycznego, jakkolwiek z podobnym jak uprzednio zastrzeżeniem, że specjalistycznych pojęć wiązanych z tym dyskursem jest tu niewiele (nawet mniej niż w interpretacji Ballady).