- W empik go
Dżem z ostu - ebook
Dżem z ostu - ebook
Z Agatą się nie dyskutuje. Podobno niektórzy próbowali (najlepiej wie o tym jej mąż), ale czasami lepiej po prostu od razu wywiesić białą flagę. Możliwe, że dobrze byłoby również spróbować zamknąć się w domu, zrezygnować z planów urlopowych i wtedy wszystko zostałoby po staremu. Cóż... Na skutek nieprzewidzianego zbiegu okoliczności rodzina Szewczyków przeprowadza się do nowego domu. Kto w nim straszy, po co farbuje się myszy, dlaczego Marcin nie znosi parówek i przede wszystkim – jak wytrzymać pod jednym dachem z trzema pokoleniami kobiet?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397101715 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Nigdy więcej z wami nie jadę, wariatki – oświadczył i ruszył za psem.
– Jacy delikatni, no nie? – Agata, którą mąż w chwilach dalekich od czułości określał także mianem Hogaty, wychynęła w wozu i wzruszyła ramionami.
Jej młodsza kopia dołączyła do matki i składając dłonie w trąbkę, zawołała:
– I tak nas kochacie!
– Bo nie mamy wyjścia, taki już smutny los męża, ojca i psa, no nie, Wafel? – Marcin wynurzył się z rosnących przy podjeździe zarośli i pokręcił głową udając zgorszenie. – Ale jak jeszcze raz twojej matce zachce się prowadzić auto i walić po krawężnikach, gdzie popadnie, to zabiję bez litości!
Wafel powęszył chwilę wokół jego nóg i kichnął. Jemu w zasadzie było wszystko jedno, grunt, że nikt mu już nie śpiewał prosto do ucha.
– Dwa razy się zdarzyło, a ty panikujesz. – Zuza przewróciła oczami.
– Trzy razy! Na wyjeździe z parkingu, potem na skrzyżowaniu za Jaworznem i jeszcze przy tej mijance, gdzie kładli asfalt!
– Ale tam było powoli i się nie liczy!
– Policzy się, jak ci obetnę kieszonkowe, bo nie starczy mi na wymianę wybitych wahaczy – prychnął jej ojciec, poklepał czule auto po dachu i sięgnął do bagażnika po największy plecak.
– Żonę byś lepiej poklepał, a nie tego grata – mruknęła pod nosem Agata. Ale po cichu, bo przy dziecku nie wypada. Nawet, jeśli to dziecko to już stary koń. No, konina. To znaczy szkapa, bo chyba tak się mówi na panią koniową?
– Czy ty zasnęłaś? – zainteresował się mąż.
– O nie, dziubeczku. Teraz to ja mam zamiar się dobrze bawić, spanie zostawiam na czas po urlopie. – Przekopała bagażnik i wyciągnęła spod sterty walizek trochę spłaszczony kapelusz i krem do opalania.
– A torby? – Marcin jęknął, ale zaraz machnął ręką. I tak nikt go już nie słuchał poza Waflem, bo obie panie właśnie przekraczały bramę zajazdu i witały się z właścicielem. Zdaje się, że planowały szybką, powitalną kąpiel w basenie i wypad na obiad.
Zajazd „U bacy” kusił w internecie opisami pokoi w góralskim stylu, regionalnej kuchni, niezwykłej atmosfery i muzyki na żywo. Tej ostatniej Marcin trochę się obawiał. Zwłaszcza po podróży, podczas której z kilkanaście razy wysłuchał „Góralu, czy ci nie żal”, bo obie pasażerki nie mogły sobie przypomnieć żadnej innej piosenki z pasującym motywem w roli głównej.
– Tatooo, przebieraj się, bo pójdziemy bez ciebie! Ja już chcę popływać! – Zuza wystawiła głowę zza drzwi swojego pokoju. – Tu jakoś dziwnie śmierdzi, czujecie?
– W starych domach często dziwnie pachnie – Agata wzruszyła ramionami, smarując się obficie kremem. – Ty też się posmaruj, bo będzie jak ostatnim razem. – Popatrzyła wymownie na Marcina.
– Ostatnim razem to mi wcisnęłaś jakiś olejek przyspieszający opalanie zamiast kremu z filtrem – parsknął mąż, który z racji swojej jasnej karnacji nie przepadał za opalaniem. Za to jego żona i córka mogły siedzieć na plaży całymi godzinami i tylko obracać się, żeby przypiec się równomiernie.
– Tak? Nie pamiętam! – zdziwiła się Agata i szybciutko wymaszerowała z pokoju, ciągnąc Zuzę za rękę. – Jak będziesz gotowy, to przyjdź do nas! – krzyknęła jeszcze w drzwiach.
Smętnie pokiwał głową i zabrał się za metodyczne rozpakowywanie walizek i ładowanie ich zawartości do szafek.
– Trzynaście kiecek na dziesięć dni! Wafel, chłopie, mówię ci, ty się nigdy nie żeń.
Za drzwiami pokoju dały się słyszeć jakieś odgłosy.
– A tuście są, panie Krawczyk – zahuczało basem.
– Szewczyk – poprawił Marcin, zerkając na gospodarza zajazdu, który wystrojony w tradycyjny strój i dzierżąc w ręce ciupagę, właśnie bez pukania władował się do pokoju.
– A może być i tak – chętnie zgodził się baca. – A dyć to syćko jedno.
– Jak dla kogo.
– Tys prowda – nie przejął się gospodarz. – Jo chcioł ino pedziyć, ze jakbyśta kcieli jesce zogówków albo cego inksego, to tsa godać mie albo mojej babie.
– Moja baba poleciała na basen – odpowiedział odruchowo Marcin, zatrzaskując drzwi dębowej szafy. Góral zarechotał.
– A i dobze, jak se baba popływo, to do gadania rychła nie bydzie.
– Nie zna pan mojej żony – skwitował Szewczyk, otwierając ponownie szafę. – Wafel, gdzie są moje kąpielówki?
– Wafel? – zdziwił się baca. – U nas inacej godoją, jak co się zatyrało kasik, ale co jo tam wiem, nie? Chocias, wiecie, panie Szewczyk…
Od dłuższej tyrady na temat prawidłowego używania przekleństw wybawił Marcina dzwonek telefonu. Przez twe oczy, twe oczy zielone rozległo się w całym pomieszczeniu z subtelnością godną trąby jerychońskiej. Gospodarz poklepał się parę razy po kamizelce i wreszcie zlokalizował komórkę.
– Słucham pana uprzejmie – odebrał połączenie, a jego gość wybałuszył oczy, słysząc wzorcową polszczyznę. – Oczywiście, wszystko aktualne. Tak jak się umawialiśmy, dostawa na poniedziałek, przy okazji odbierzecie skrzynki z poprzedniej, tak? No i dobra, to jesteśmy w kontakcie. No! – dodał chowając telefon i mrugając zawadiacko do swojego gościa. – To my tys w kontakcie jakbyśta cosik kcieli, a ja ida pedzieć mojej babie zeście już som.
– Farbowany lis – mruknął Marcin do psa, zamykając drzwi za bacą.
Wafel zastrzygł uprzejmie uszami i wrócił do obwąchiwania pokoju. W końcu zadowolony wyłożył się jak długi na baranim dywaniku i zaczął się tarzać, machając łapami w powietrzu. Po chwili dziwny zapach w pokoju stał się jeszcze bardziej odczuwalny. Mężczyzna spojrzał z obrzydzeniem na skórę, otworzył na oścież okno, gwizdnął na psa i uzbrojony w kąpielówki i krem, opuścił pokój.
Na basenie zastał Agatę i Zuzę, a także na oko sądząc jakiś milion innych gości. Trzydziestostopniowy upał sprawił, że mało komu chciało się wyprawiać poza okolice zajazdu. Woda połyskiwała pomiędzy rozgrzanymi ciałami pływających w basenie wakacjowiczów, z których co odważniejsi próbowali nawet wywalczyć sobie kawałek wolnej przestrzeni do pływania, młócąc kończynami we wszystkie strony.
– Przypomnij mi, za co cię kocham, bo chyba nie za pomysł urlopu w szczycie sezonu, i to w Zakopanem – poprosił, kucając na brzegu tuż obok żony. Agata tkwiła w basenie po szyję, dzielnie udając, że kąpiel jest fantastyczna i że opłacało się przebijać cztery godziny przez korki.
– Za to, że zawsze mogłeś trafić gorzej – wyszczerzyła się w odpowiedzi w uśmiechu. – Ale niech ci będzie, też zaczynam się zastanawiać, czy to był taki świetny pomysł. Jola twierdziła, że odpoczęła tu jak nigdy i że to najlepsza miejscówka, skoro jedziemy z młodą i psem – wskazała ruchem głowy na Zuzę, która jakimś cudem zaklepała sobie jeden z niewielu leżaków i wyglądała na dość zadowoloną z sytuacji. Podobnie zresztą jak Wafel, który schował się w cieniu pod leżakiem, położył pysk na łapach i ziewał.
– Jola to ta chuda, która zakochuje się w kimś nowym na każdym urlopie? Kiedyś mówiłaś, że ona zawsze jeździ byle gdzie, jeśli tylko jest szansa, że będą tam dzikie tłumy i nowa szansa na podryw – powiódł ręką wokoło i powtórzył z naciskiem: – Dzikie tłumy. Coś ci to mówi?
– Ciekawe, że tak od razu podkreślasz, jaka to ona jest chuda – obraziła się Agata, ignorując resztę Marcinowego wywodu.
– Chciałem być miły i nie mówić, że to ta, co wygląda jak wytapetowana mumia – westchnął.
– Pan to ma porównania, ja nie mogę – ucieszył się okrągły facecik, gramoląc się obok nich na drabinkę. – Znam ja takie mumie, trochę ich się tu co roku kręci. Panie, z twarzy na pierwszy rzut oka jakby ledwo co szkołę skończyły, ale tupnij obok nich, to się posypią i tyle będzie. – Usadowił się obok Marcina, najwyraźniej w nastroju do rozmowy.
– Teraz wszystko takie udawane. Miałem ci właśnie mówić, że ten nasz baca to też jakiś podrabiany. Przy mnie nawija jak wściekły gwarą, a jak rozmawia przez telefon, to mu się gwara traci na amen – Marcin poskarżył się Agacie.
– A toś się pan dał naszemu Mietkowi nabrać – ucieszył się facet, którego Agata zdążyła ochrzcić w myślach Panem Pyzą. – Przecież z niego góral jak z koziej rzyci… O, pardon – zreflektował się. – W sensie, że żaden góral. Przecież to ceper, z Gdyni!
Szewczykowie spojrzeli na siebie zaskoczeni. Nadmorski baca prowadzący zajazd w Zakopanem? To brzmiało trochę jak żart. Pyzaty ściszył lekko głos, bo ludzka zupa gęstniała wokół nich coraz bardziej.
– My się z Mieciem dobrze znamy, bo to mój szwagier! Pomagałem mu z urządzaniem tego tutaj, bo on to się tylko do aktorzenia nadaje, ale żeby instalacje założyć albo boazerię położyć, to już trzeba fachowca. No i tak tu od paru lat co roku przyjeżdżamy z żoną i dzieciakami, mamy noclegi i wyżywienie za darmo, za pomoc, bo jak się co w ciągu roku zepsuje, to przy okazji posprawdzam, i tak się szwagrowi interes kręci. Gdyby nie ja, to by tu po pierwszym roku popłynął z biznesem!
Wyprostował się dumnie na tyle, na ile pozwalał jego mikry wzrost, i z dumą położył sobie dłoń na piersi. Agata jakoś opanowała wzbierający w niej chichot. Pyza wyglądał jak Napoleon, który przez przypadek wyszedł do ludzi w pasiastych kąpielówkach.
– Ale dlaczego ten zajazd akurat w górach? – wtrąciła się Zuza, przysłuchująca się rozmowie z coraz większym zainteresowaniem. – Co go przygnało akurat tutaj?
– Miłość, miłość w Zakopanem – zaśpiewał Pyza basem, zwracając na siebie uwagę połowy basenowych gości. – No i powiem państwu, że teraz to popularne. Dużo starych zajazdów i pensjonatów stoi i niszczeje, bo ludzie nie mają ani pieniędzy, ani pomysłu co z tym robić. Tu to jeszcze nic, ale przejedźcie się państwo na wycieczkę gdzieś po okolicy, choćby i do Rabki, to zobaczycie, ile tam tego stoi. Jezus Maria, Antek! – wrzasnął nagle, zrywając się na równe nogi i pędząc pomiędzy leżakami na drugi brzeg basenu, gdzie na oko dwuletni chłopiec właśnie zdejmował kąpielówki z wyraźnym zamiarem udawania fontanny. – Halina, do cholery, on znowu to robi! Miałaś go pilnować! – dobiegło jeszcze z daleka.
Agata poczuła, że jej potrzeba pływania została zaspokojona z nawiązką. Może nawet na kilka dni – popatrzyła podejrzliwie na wodę – albo nawet na cały ten czas, który mieli zamiar tu spędzić.
– Ja to bym poszła coś zjeść. Trzeba ten urlop zacząć jakoś z przytupem – powiedziała.
– Byle nie tak, jak rok temu, pamiętasz, mamo? Jak tupaliśmy, ale w kolejce do łazienki, bo się nażarliśmy starym dorszem.
Po tych słowach Zuza wstała z leżaka, a dwie stojące najbliżej wczasowiczki niemal pobiły się o wolne miejsce. W końcu jedna, w neonowo-różowym kostiumie, wyciągnęła się z błogą miną i zaczęła cykać sobie zdjęcia, robiąc miny, które w zamyśle miały być pewnie słodkie. Efekt był mizerny.
– Jak ktoś robi kaczy dziób, to mam ochotę nakarmić go chlebkiem – szepnął Marcin.
Zuza ze śmiechu aż dostała czkawki i zaczęła poganiać rodziców, by jak najszybciej wrócili do pokoju. Starała się przy tym omijać wzrokiem leżaki.
– Też chcę chlebka – zażądała Agata. – Najlepiej z golonką w kapuście. Ewentualnie może być kaszanka. A potem lody, duże. I piwo z sokiem.
– Poznaję, włączył ci się tryb turystki. – Szewczyk popatrzył na żonę podejrzliwie. – Uprzedzam, że zdjęcie z wyliniałym niedźwiedziem jakoś zniosę, ale szczeniaczka ani ciupagi nie kupuję.
– Psujesz zabawę, sztywniaku – Agata gwizdnęła na Wafla i podążyła za córką.
– Ej, a ręczniki i te wszystkie wasze maziaje? – Marcin skrzywił się, po czym pozbierał cały basenowy niezbędnik i poszedł liczyć, ile kompletów ciuchów przymierzą dwie kobiety jego życia, żeby móc zjeść golonkę z lodami i co tam jeszcze wymyślą.
– Pięć, tylko pięć, no szok! Widziałeś, chłopie? – szturchnął stopą psa, który znowu leżał na śmierdzącym dywaniku. – Złaź z tego, bo będziesz cuchnął jak stary cap.
– Cap to kozioł, a to jest z barana. – Agata wychyliła się z szafy, w której tkwiła prawie do połowy. – Nie widziałeś moich okularów przeciwsłonecznych? I czego pięć?
– Pięć minut albo pójdę sam i zjem ci tę twoją wymarzoną golonkę i lody. Zdjęcie z niedźwiedziem też sobie zrobię sam!
– A tu są niedźwiedzie na szlakach? Takie na serio, nie te w adidasach? – zainteresowała się Zuzka, wynurzając się z łazienki. – Jestem gotowa, może być? – Poprawiła na nosie okulary i okręciła się wokół przed lustrem.
– To moje okulary! – Agata wynurzyła się z szafy na dobre. – Oddawaj w tej chwili, małpiatko jedna.
– Tatooo, no powiedz mamie, że one mi pasują do sukienki – zajęczała dziewczyna, na wszelki wypadek odsuwając się od matki.
– One jej pasują do sukienki – powtórzył machinalnie Marcin. – Jakie niedźwiedzie w adidasach? – ocknął się.
– Przecież sam chciałeś sobie zrobić zdjęcie z niedźwiedziem. Tym, który łazi pomiędzy straganami na Krupówkach. Baśka robiła sobie taką fotkę w zeszłym roku i on miał czerwone adidasy. Na jego miejscu założyłabym sandały, przecież w tym futrze musi być strasznie gorąco – wzdrygnęła się. – Idziemy wreszcie?
Restauracja zajazdu „U bacy” przeżywała właśnie nalot turystów. Kilkanaście starszych pań z jakiegoś koła emerytów z nabożnym skupieniem wpatrywało się w bacę przebierańca, czyli pana Mietka. Najwyraźniej przyzwyczajony do uwielbienia ze strony tłumu, stał na środku sali i wymachując ciupagą, perorował:
– Jakbyśta potem kcieli brycki albo cuś, to tsa ino godoć, somsiad ma koniki pikne, ze hej!
– Ze hej! – powtórzyło jak echo stadko starszych pań.
– Ze hej, ta jest! O, panie Szewczyk, tuście so! My was zaprosomy piknie, ale od jutra, bo dzisiaj te psecudne kobitki majom caluśkom izbę zarezerwowaną.
Stadko zachichotało. Marcin skrzywił się lekko i pokierował swoim, o ileż skromniejszym, gronem fanek, by skłonić je do wyjścia.
– Co ci wszyscy ludzie widzą w tym przebierańcu? – mruknął.
– On tu samym sobą opowiada jakąś historię, to się najlepiej sprzedaje – Agata wzruszyła lekko ramionami. – A zresztą, komu ja to mam tłumaczyć? Przecież cały twój zespół robi to samo. W każdej reklamie wciskacie ludziom kit.
– Żaden kit. To są delikatne sugestie, często też metafory, a niektóre reklamy to wręcz dzieła sztuki!
– No jasne, zwłaszcza reklamy proszku do prania. Oj, oj, ubrudziłam mojemu mężowi jego ulubioną koszulę i co teraz będzie? – zapiszczała Agata, a Marcin zerknął na nią z ukosa, zaciskając usta. Nie było sensu brnąć dalej w dyskusję. Nienawidził swojej pracy, a ona dobrze o tym wiedziała.
– Nie denerwuj się już, przepraszam. – Kopnęła męża w kostkę, kiedy usiedli wreszcie w ogródku jakiegoś grill baru. – Już nie będę. Możemy teraz zacząć cieszyć się urlopem?
– A będziesz marudziła, jeśli codziennie zamówię duże piwo? Albo dwa?
– Nie – miauknęła potulnie.
– A będziesz sama zbierać ręczniki, kapelusze i inne pierdoły znad basenu?
– Nie wykorzystuj sytuacji! – fuknęła. – Poza tym po tym, co widziałam tam dzisiaj, nie bardzo mi się chce wracać nad basen. Możemy ewentualnie pojechać na cały dzień na termy. A tak to może pojeździmy też trochę po okolicy tam, gdzie trochę spokojniej? Ten pyzaty mówił coś o Rabce, byłeś tam kiedyś?
– Może być. – Wsadził nos w menu. – Ale najpierw golonka i piwo. I niedźwiedź w adidasach, bo bez tego wyjazd się nie liczy. Będę go szukał choćby cały dzień.
– Nie musisz! O, tam chodzi! – Zuza wskazała palcem chudą i nieco pożółkłą pokrakę, wyłaniającą się właśnie zza rzędu straganów. – Niedźwiedź, poznaję po butach!
Kelnerka, która przyszła zebrać zamówienia, zastała trójkę Szewczyków kwiczących ze śmiechu. Marcin z niewiadomych powodów dociskał czoło do blatu stołu. Agata próbowała chusteczkami wytrzeć rozmazany tusz, a Zuza, trzęsąc się i czkając, robiła rodzicom zdjęcia komórką.
– Aj, te cepry – kelnerka zacmokała głośno. – Panocku, psestańce mi tu klupać w ten stół, bo się syćko kolebie! Piwo se wylejecie!
***
Po dwóch godzinach rodzina wróciła do zajazdu, zaopatrzona w ciupagę („Musiałam!” – tłumaczyła Agata), wściekle drogą odbitkę zdjęcia z niedźwiedziem i gumowego kurczaka dla Wafla.Pamiątką była też plama po lodach na Marcinowej koszuli.
– Jesteście strasznie drętwi, do wieczora jeszcze daleko. A my co, siusiu, paciorek i spać? – rozżalona Zuza zmywała makijaż przed lustrem.
– Zdążysz poszaleć, nie bój się. W weekend co krok tu będzie impreza, mam pełne kieszenie ulotek – ziewnął Marcin. – Was też golonka tak usypia?
– Śpij, póki możesz – Agata uśmiechnęła się złośliwie. – Jedna z najbliższych imprez jest dzisiaj, naprzeciwko naszych okien. A wiesz, co grają?
– Nie…?
– Góralskie disco, mega mix – wyjaśniła pogodnie, a Szewczyk nakrył twarz poduszką i jęknął.
– A my będziemy tu siedzieć jak te kołki? No chodźmy jeszcze gdzieś – marudziła Zuza, z makijażem zmytym do połowy. – Ja się podmaluję z powrotem i możemy iść. No proszę, nie bądźcie takimi sztywniakami!
– Masz jedno oczko bardziej – zainteresował się Marcin, zerkając spod poduszki na swoją pierworodną. – Zrób sobie to drugie, bo przed góralskim disco jestem gotów uciekać jak najszybciej i byle dalej.
Szewczykowie tym razem zostawili Wafla w pokoju.
– Pilnuj barana, dobry piesek. – Agata cmoknęła psa w ucho i skrzywiła się. – Tylko śmierdzący. Dzisiaj z nami nie śpisz, nawet o tym nie myśl.
Wafel zamachał ogonem i ziewnął. Kto by wybrał łóżko i jakieś tam pierzyny, mając pod nosem coś tak cudownego. Wtulił pysk w baranie kłaki i natychmiast zasnął.
– Popatrz, to kółko zainteresowań dopiero teraz wychodzi z restauracji – zauważył Marcin, wskazując dyskretnie wysypujące się przez drzwi emerytki.
– Jakie kółko zainteresowań? – nie zrozumiała małżonka.
– Wszystkie żywo zainteresowane naszym gospodarzem, nie zauważyłaś? Facet widocznie ma coś, czego ja nie mam – westchnął z udawanym żalem.
– Portki z parzenicą i muszelki na kapeluszu – szepnęła Zuza. – Kupimy ci takie, zadasz szyku po powrocie, chcesz?
– E tam, nie opędzę się od kobiet, a z wami dwiema to i tak już mam sto światów.
– Oj biedny ty – pożałowała go Agata. – No niech będzie, za to ty wybierasz lokal.
Wylądowali wreszcie w urokliwej piwnicy, w której rolę stołów pełniły wielkie beczki, a krzesła i ławy okazały się dziwaczną zbieraniną stylów. Także tu góralski duch unosił się nad głowami, jak to w Zakopanem. W tle przygrywało jednak nie disco, ale przyjemna muzyka ludowa wygrywana na skrzypcach. Marcin sapnął z zadowoleniem.
– Tu wytrzymam, trzeba poszukać stolika – rozejrzał się bezradnie.
Knajpka była załadowana po brzegi turystami, łaknącymi wrażeń, góralskiej muzyki i piwa z wkładką. Zwłaszcza piwa.
– Patrz, czy to nie jest Heniek? Ten wasz kadrowiec? – Agata szturchnęła męża w bok. – Nie mówił ci, że się tu wybiera na urlop?
– Nie mówił, nie jesteśmy ze sobą aż tak zżyci, żeby o tym gadać. Ale to chyba faktycznie on, a ta blondyna to jego żona. Był z nią na jakimś pikniku firmowym.
– Całe szczęście, że żona, bo jakby był tu z jakąś swoją flamą, to by wyszło trochę głupio.
– No, trochę na pewno. Ale chodźmy, nie będziemy tak stali na środku. Oni już mają mało w kuflach, może uda nam się dosiąść, na tej ławie jest kawałek miejsca.
Przedarli się przez pachnący piwem tłum gości. Henryk na szczęście zobaczył ich z daleka i pokiwał dłonią, przywołując bliżej. Po chwili siedzieli mocno stłoczeni na dwóch ławach – Henryk z żoną na jednej, a na drugiej Zuza i Marcin, na którego kolanach umościła się tymczasowo Agata.
– Mój ty słodki pulpeciku – jęknął jej nieco podduszony mąż.
Agata palnęła go pieszczotliwie w ucho i zagaiła rozmowę:
– Państwo też na urlop?
– Mamo, nie rób obciachu. – Zuza wywróciła oczami. – Przecież widać, że nie do pracy!
– Jakbym słyszała naszego syna! Trzeba ich kiedyś ze sobą zapoznać – gruchnęła śmiechem blond Gośka, ściskając z entuzjazmem swojego Heniutka. – Prawda, misiulku, że to świetny pomysł?
Marcinowi piwo poszło nosem.
– Mocno gazowane tu mają…
– Nie gadaj – Henryk westchnął z rezygnacją. – Niech zgadnę, po powrocie będę miał w robocie nową ksywę, co?
– Tak, misiulku. Ale teraz dam ci jeszcze pożyć. Opowiadaj, od jak dawna tu siedzicie i co nam możecie polecić. Bo na razie to widzieliśmy dzieciaka lejącego do basenu, góralskie psychofanki i niedźwiedzia w adidasach.
– O, to pewnie ten sam, z którym mam zdjęcie – ucieszyła się Gosia. – My niewiele więcej. Byliśmy na razie na termach w Bukowinie, na spacerku w Dolinie Kościeliskiej i w Jaskini Mroźnej. Ale Heniutek zgubił tam latarkę i trochę się boczył, więc dzisiaj na spokojnie. Knajpy, zakupy, piwo.
– Po co ci latarka? Przecież tam chyba wszędzie na trasie są lampy – zdziwił się Marcin.
– Syn dał mi przed wyjazdem. Zaczytuje się ostatnio w jakichś książkach o grotołazach, toprowcach i Bóg wie kim jeszcze. Ubzdurał sobie, że jeśli odłączymy się od grupy, to własne źródło światła nas uratuje. I teraz to się nazywa, że ja zgubiłem. Ale zapytaj ją, kto latarkę wtedy niósł!
– Naprawdę? Nie pamiętam – zdziwiła się demonstracyjnie Gosia. – Ale my tu gadu gadu, a mamy jeszcze w planach imprezę z góralskim disco gdzieś tu niedaleko. Podobno super!
– Tak, coś o tym słyszałem – uśmiechnął się krzywo Marcin, ignorując spojrzenie Heńka, którego oczy niemo błagały „ratuj mnie”.
– Pójdziemy też do jakiejś jaskini? – zapytała Zuza, kiedy nieszczęsny Misiulek z żoną oddalili się w stronę, z której dobiegały już dźwięki muzyki, a Szewczykowie wreszcie rozsiedli się wygodniej przy stoliku. – Przynajmniej pozwiedzać, skoro uparcie nie chcecie imprezować. Pan Heniek na pewno super się teraz bawi – zachichotała. – A wam kiedyś będzie łyso, że mieliście okazję spróbować i nic. Zobaczycie, jeszcze będziecie tego żałować.
– Zabrzmiało jak groźba. Obciąć ci może kieszonkowe? – upewnił się jej ojciec, skutecznie zamykając córce usta. – Za moich czasów to studenci nie byli tacy wyszczekani, jak ta, o – wskazał Zuzę ruchem głowy. – Wypisz, wymaluj mamusia.
– Masz szczęście, że nie chce mi się wdawać z tobą w dyskusje, bo bym ci powiedziała, że najpierw sobie popatrz na swoją mamusię. My to przy niej jesteśmy jak takie dwa puchate kotki. Jaskółeczki takie. Tyciusieńkie, wiesz? Takie tyyyyycie tyciuniuleńkie.
– Rachunek proszę – Marcin zwrócił się do przechodzącej obok kelnerki. – Dobre macie to piwo, ale my już podziękujemy.
– Nie jestem pijana, mówiłam prawdę. – Agata oparła rękę na dłoni i ziewnęła. – I w ogóle słuchaj żony, mogłeś trafić gorzej.
– Mogłem.
– I nie trafiłeś.
– Nie trafiłem.
– A ta ruda ze studiów?
– Jaka ruda? – zainteresowała się Zuzka. – A jak pytałam kiedyś o wasze poprzednie związki, to mówiliście, że nie ma o czym mówić!
– No bo nie było – wyjaśnił Szewczyk cierpliwie, jednocześnie odklejając żonę od stołu, bo zaczynała przy nim przysypiać. – Ruda to była dziewczyna mojego współlokatora. Straszna zołza.
– To dlaczego mama teraz o niej wspomniała? – dopytywała podejrzliwie dziewczyna.
– Bo kobieta zawsze wywlecze jakiś argument od czapy, byleby tylko go użyć do udowadniania swoich hipotez – odpowiedział pogodnie Marcin, jednocześnie wręczając kelnerce napiwek i sterując Agatą pomiędzy stolikami. – Jesteś jeszcze za młoda, ale nauczysz się. To nieuniknione – westchnął lekko i cała rodzina Szewczyków opuściła lokal.
***
– Dlaczego mnie tak rąbie głowa? – chciała wiedzieć Agata następnego dnia, tuż po przebudzeniu. – Na pewno coś w powietrzu, bo ja wszystko pamiętam. Henia misiulka, Gosię, skrzypki, całkiem wszystko.
– Rudą też? – Zuza wyjrzała zza drzwi łazienki.
– Jaką rudą? – zdziwiła się Agata, a jej mąż i córka zgodnie pokiwali głowami.
– Zbieraj się, potrzebujesz jajecznicy na śniadanie. Z boczkiem – zarządził Marcin.
– Może być – zgodziła się. – A co potem? Na termy nie idę, to całe kołysanie i chlapanie to nie jest dobry pomysł na dziś.
– No to może pojedźmy do tej Rabki? Zdrzemniesz się po śniadaniu w aucie i zanim będziemy na miejscu, będzie ci lepiej. A z tego, co mówił Pyzaty, tam jest spokojniej, w sam raz na dziś.
– Ja to bym wzięła ze dwie puste torby do samochodu – mruknęła pod nosem Zuza.
Marcin łypnął na nią okiem, mając na końcu języka pytanie, gdzie posiadła taką orientację w tym temacie, ale ostatecznie machnął ręką i spakował torby. Też był kiedyś młody. W sumie nadal jest całkiem całkiem! Rzucił ostatni raz okiem w kierunku lustra, wyprostował się i wymaszerował za rodziną w kierunku jadalni. Wafel posłusznie tuptał za nimi. Niestety, wciąż podśmiardywał.
Po śniadaniu Agata rzeczywiście przysnęła w samochodzie. Droga do Rabki minęła im całkiem szybko. Przynajmniej Agacie i Zuzannie, bo Marcin zerkał podejrzliwie na żonę za każdym razem, kiedy lekko poprawiała się w fotelu, myśląc już o ewentualnym praniu tapicerki swojego ukochanego auta. Na tablicę oznaczającą początek Rabki popatrzył niemal z czułością.
– Przejdziemy się po Parku Zdrojowym? – Agata przeciągnęła się ostrożnie, mrużąc oczy przed słońcem. – Zuza, okulary!
Dziewczyna tym razem nie protestowała. Podała matce okulary i ruszyła przodem, z zainteresowaniem oglądając ofertę straganów wystawionych na wejściu do parku.
– To samo, co wszędzie – jęknęła rozczarowana. – Takie samo chińskie badziewie.
– Nie wszędzie, zobacz! – Agata podeszła do niewielkiego stolika, przy którym starsza pani w ludowym stroju dziobała coś pracowicie szydełkiem. – Trochę mydło i powidło, ale jakie ładne – szepnęła do Marcina. – Kupiłabym coś, bo ona pewnie dorabia do emerytury. Zobacz, jest podobna do mojej babci Krysi, tej ze strony taty. Ty jej nie zdążyłeś poznać, ale też tak się czesała w koczek i robiła na szydełku.
– No to leć i wybierz coś ładnego. – Mąż pchnął ją delikatnie do przodu.
Staruszka podniosła znad robótki niebieskie, lekko wyblakłe oczy i spojrzała na nich z rozbrajającym uśmiechem bez przednich jedynek. Serce Agaty stopniało natychmiast, co zaowocowało zakupami w postaci dwóch serwetek (nigdy nie używali w domu serwetek ani obrusów), drewnianej rzeźbionej łyżki (której nie można myć w zmywarce) i małego obrazka, przedstawiającego spory góralski dom. Może hotel lub zajazd, sądząc po rozmiarze i ilości okien.
Park był piękny. Odkryli fontannę pełną kwitnących nenufarów, a potem tężnię solankową. Jak wszyscy przyjezdni, zrobili wokół niej dziesięć kółek spacerkiem.
– Dlaczego akurat dziesięć? – szeptała Zuza, wlokąc się noga za nogą za panią z balkonikiem, która dzielnie parła do przodu.
– Nie wiem, wszyscy robią dziesięć, ja się na tym nie znam – odszepnęła Agata i głośniej dodała: – Oddychaj porządnie, wdech i wydech!
– Tak? – Zuza ironicznie podniosła brwi. – Co za szczęście, że już wiem, jak się oddycha. Dwadzieścia lat robiłam na odwrót: najpierw wydech, potem wdech.
– Jak cię kocham, tak cię kiedyś palnę – zagroziła jej matka i dodała: – A teraz maszeruj, oddychaj i nie gadaj tyle, bo nie dostaniesz lodów po dziesiątym kółku! To też podsłuchałam, więc na pewno tak właśnie ma być.
Po dziesięciu kółkach wokół tężni (Marcin zapewniał, że na początku szedł szybciej i zrobił aż jedenaście) i po lodach poszli jeszcze na rynek, a później do fontanny ze słoniami, o której Zuza przeczytała na szybko w komórce i która bardzo ją zainteresowała. Chciała koniecznie dotknąć trąby na szczęście. Chyba jednak nie ona jedna, bo wokół słoni roiło się od większych i mniejszych entuzjastów, a co bardziej odstające fragmenty słoniowego cielska błyszczały od ciągłego polerowania ich przez niezliczone dłonie turystów.
– Chyba bym coś zjadła – Agata zamlaskała ostrożnie, badając swoją gotowość do wchłonięcia kolejnego posiłku. – Tak, zjadłabym, na pewno. Ta poranna jajecznica była pierwsza klasa, ale teraz to bym dziabnęła pierogi, takie z truskawkami i śmietaną – rozmarzyła się. – Kochasz mnie? Znajdziesz pierogi? – oparła na chwilę policzek o ramię Marcina.
Ponieważ nic tak nie działa na męskie ego, jak wpatrzone w mężczyznę z wyczekiwaniem oczy ukochanej kobiety, Marcin ruszył kurcgalopkiem, żeby zbadać menu okolicznych barów.
– Nie ma – wydyszał, wracając biegiem. – Tu w tym pierwszym mają ruskie i z jagodami, dalej są zapiekanki, a w tym dużym mają jakąś awarię kanalizacji i chwilowo nieczynne. Zjesz coś innego?
Agata zwiesiła nos na kwintę. To człowiek się poświęca, haruje jak wół, żeby wszyscy dobrze się bawili… Zastanowiła się przez chwilę. No nie, moment, to było jakoś inaczej. To człowiek coś tam robi innego, żeby wszystko fajnie było, i nie dadzą mu za to pieroga? Ani jednego? Z najmniejszą truskawką?
– Nie patrz tak, zrozumiałem – westchnął jej mąż, człowiek o niezaprzeczalnie anielskiej cierpliwości. – Zuza, zostaw słonia i chodź! Wyhodujesz sobie takiego w domu, z nasionka, albo co, ale teraz trzeba mamie znaleźć truskawki!
– Patrz pani, wariat – zacmokał ze zgorszeniem pan karmiący gołębie, zwracając się do siedzącej obok niego kobiety. – Słonie będzie z nasion hodował.
– To ta zaraza z Unii, wie pan, in vitro i inne takie, tfu! – skrzywiła się tamta.
Na szczęście rodzina Szewczyków była już w drodze do samochodu, z silnym postanowieniem, że porządnych pierogów poszukają gdzieś bliżej wyjazdu z miasta. W końcu czasu mają pod dostatkiem.
– Uwzięli się na mnie wszyscy, w dupie mam te ich truskawki – warczała Agata po drugim z kolei postoju. – Wszędzie oscypki i bryndza albo frytki i hamburgery. Amerykanie się znaleźli, cholera.
– Dobra, to jeszcze ostatni przystanek, do trzech razy sztuka – zaproponowała Zuza. – Jak tu też nic nie będzie, to poszukamy w Zakopanem, dobrze?
Na szczęście ostatnie miejsce okazało się strzałem w dziesiątkę. Agata, objedzona pod korek pierogami z truskawkami i słodką śmietanką i opita kawą mrożoną, nieco złagodniała. Siedziała rozleniwiona, opierając się ramieniem o ścianę i wędrowała wzrokiem po wszystkich oknach po kolei, wypatrując córki, która zjadła pierwsza i wyszła na zewnątrz pstryknąć parę zdjęć, bo okolica była bardzo ładna. Kawałek za restauracją zaczynał się szlak prowadzący chyba na górę, z nieczynnym aktualnie wyciągiem narciarskim, a gdzieś niżej szumiała rzeka.
– Ładnie tu – Marcin bezbłędnie odczytał jej myśli. – Jak chcesz, to możemy się jeszcze przejść po okolicy, zanim wrócimy do Zakopanego.
– Możemy. Przynajmniej Wafel już trochę mniej śmierdzi, jak polatał dzisiaj po powietrzu. Przewietrzymy go jeszcze do końca. Ale ten dywanik z pokoju to i tak bym wywaliła na korytarz, wiesz?
– Baca się obrazi. Albo i nie, kto go tam zrozumie, przebierańca jednego – Szewczyk wzruszył ramionami. – Najwyżej dywanik też będziemy wietrzyć, jakoś cichaczem na balkonie w nocy czy coś?
– Zwariowałeś? – zaprotestowała stanowczo Agata. – Kto mi zawsze mówi, że pogoda w górach taka niepewna? Ty wiesz, co będzie, jak w nocy lunie na niego deszcz? Wszyscy będziemy śmierdzieć baranem jeszcze tydzień po urlopie!
Marcin, jak przystało na grafika reklamowego, miał wyjątkowo bujną wyobraźnię, więc na samą myśl aż załzawiły mu oczy.
– Zostańmy w takim razie przy wietrzeniu Wafla – zarządził, po czym oboje wyszli, dołączając do czekającej przed budynkiem Zuzy. Mały pochód zamykał pies, węsząc zawzięcie. Przydałoby się wytarzać w czymś aromatycznym, skoro ten cudowny zapach, który towarzyszył mu przez wiele ostatnich godzin, zaczął się powoli ulatniać.
Po krótkim marszu Szewczykowie dotarli nad rzekę. Obie panie z ulgą zdjęły buty i zanurzyły stopy w wodzie, a Marcin z zainteresowaniem śledził poczynania niewielkich rybek, pływających tuż przy brzegu.
– Ciekawe, co z nich wyrośnie. Zjadłbym… – rozmarzył się.
– Dopiero pochłonąłeś placki po zbójnicku i sernik – zdziwiła się Agata. – Wiesz, że powinnam cię znienawidzić za to twoje ciągłe pożeranie wszystkiego? I zostajesz przy tym skandalicznie chudy! To się w głowie nie mieści, jakie życie jest niesprawiedliwe. A mi się te pierogi układają już, i to nie w żołądku, tylko bezpośrednio w biodrach. Czuję to!
– Fajnie tu, nie? – Zuza półleżała na dużym kamieniu na środku rzeki, która w tym miejscu była płytka, sięgając zaledwie powyżej kolan. – Tak inaczej niż w Zakopcu. Mnie się tam podoba, ekstra miejscówki, ale tutaj przychodziłabym sobie z książką…
– I ciasteczkami albo kanapką ze smalcem – wszedł jej w słowo Marcin, pozostający myślami w tematyce gastronomii.
– Cicho! – Agata wyciągnęła stopy z wody i zaczęła zakładać sandały, gwiżdżąc jednocześnie na Wafla, który biegał pomiędzy kamieniami zupełnie mokry i bardzo szczęśliwy. Tym bardziej że za jednym z głazów znalazł zdechłego kreta i trochę się w nim wytarzał, korzystając z nieuwagi rodziny.
Cała rodzina ruszyła leniwie w stronę samochodu. Nagle Zuza stanęła, osłaniając dłonią oczy i wskazując na majaczący w głębi budynek, stojący po drugiej stronie ulicy.
– Jakieś omamy mam, ale zdawało mi się, że już go kiedyś widziałam.
– A wiesz, że też tak pomyślałem? – Marcin spojrzał na córkę z zaskoczeniem. – Ale byłem pewien, że to tylko déjà vu,więc siedziałem cicho.
– Niemożliwe, przecież nigdy wcześniej nie byliśmy w Rabce – Agata skwitowała tę rewelację wzruszeniem ramion. – Wszystkie stare domy są do siebie trochę podobne, zwłaszcza te w góralskim stylu. Ale jak chcecie, to możemy obejrzeć z bliska.
Im bliżej podchodzili, tym bardziej oczywiste stawało się to, że Zuza i Marcin mieli rację. Agacie też zaczęło coś świtać. Miała idiotyczne wrażenie, że coś majaczy jej przed oczami, jakaś scenka, którą powinna pamiętać, i denerwowała się, że nie może pochwycić w głowie tej wciąż wymykającej się myśli.
– Piękny dom – westchnęła tylko. – Kiedyś umieli budować. Popatrzcie na te ażurowe ozdoby pod dachem.