- promocja
Dziady i dybuki - ebook
Dziady i dybuki - ebook
Legendę łatwo przyswoić, z prawdą żyć na ogół trudniej
I nagle buchnęła starannie skrywana, wstydliwa rodzinna historia. Walnęła faktem, wychłostała konkretem. Odszpuntowany dybuk skoczył na mnie, Bogu ducha winną ofiarę, jak na świeże mięso, jak do ciepłej krwi. A wlazł we mnie, a rozsiadł się we mnie, męczył pytaniami, podpowiadał tropy, pchał w czeluści internetu. Taplał w wylewającym się stamtąd antysemickim błocie, oblepiał narodowym jadem, nurzał w „spisku żydowskim przeciw Polsce”. Szeptał:
–Napisz, napisz. Jedyny jesteś, jedyny. Władzę masz. Całkowitą.
–Jaką władzę?
–Ty żyjesz!
fragment książki
Od pierwszego zdania o Mamie Autora nie mogłem się oderwać od tej książki, póki nie dotarłem do ostatniego. Książka fascynuje i wciąga, gdyż jest opowieścią detektywistyczną o koligacjach rodzinnych (niesamowitych, zda się–nieprawdopodobnych!). „Dziady i dybuki” potwierdzają atrakcyjność idei akulturacji w polszczyźnie. Roman Dmowski bałby się takich ludzi jak ukochana Mama Jarka; przy tem postać to skomplikowana, wzorcowo wydobyta z wizerunku Polski Jagiellońskiej.
Marian Turski
Książka potwierdza, że istnieją polscy marani, którzy jak hiszpańscy conversos przyjęli chrześcijaństwo, ale zachowali pamięć o swym żydowskim pochodzeniu. Jarosław Kurski, przełamując zmowę milczenia, odsłania rodzinne sekrety i opowiada historię syna, którego dręczy brakujący element w genealogicznej układance. Zadaje sobie dramatyczne pytanie: dlaczego dziady i dybuki – duchy przodków polskich i żydowskich – nie mogą stać w jednym domu? I czy możliwe jest ich pojednanie?
Agata Bielik-Robson
Jedna z najbardziej poruszających książek, jakie zdarzyło mi się przeczytać. Przejmująca, a zarazem tragiczna historia żydowskiej rodziny poszukującej drogi do polskości. Historia ludzi, którzy na taką właśnie (nieodwzajemnioną) miłość zostali skazani i taką zostali przebodzeni ojczyzną.
Jan Grabowski
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3998-6 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mama. Raz tylko dotknąłem jej najczulszego nerwu, wprowadzając ją w stan paraliżu i wyzwalając w niej falę panicznego strachu. Zrobiłem to niechcący, jeszcze nie rozumiejąc, że przez ten krótki moment widziałem ją taką, jaka była naprawdę. Zwykle beztroska, spóźniająca się, dygresyjna i skłonna do wzruszeń – siedziała teraz przede mną blada, racjonalnie świadoma całej grozy, na jaką ją narażam. Nie ją jedną tylko.
– Nie rozumiesz, nie wiesz, co robisz. Nie wiesz, jaki los szykujesz sobie. Jaki los szykujesz jemu – wskazała na leżące w becie niemowlę, mego syna.
– Ależ mamo, na Boga, o co ci chodzi, to tylko jedno niewinne zdanie...
Dopadło ją fatum, ręce jej drżały, drżał głos, zbladła. Była jak płowa zwierzyna złapana we wnyki, która im bardziej próbuje się wyrwać, tym większy zadaje sobie ból.
* * *
Luty 1991 roku. Lech Wałęsa już od niemal trzech miesięcy był prezydentem Polski. W małej kuchni mieszkania w pogierkowskim bloku w dolnym Wrzeszczu, przy ulicy Bohomolca, właśnie kończyłem książkę o Lechu. Wodza wystukiwałem na walizkowej maszynie do pisania ustawionej na małym kuchennym stole tuż koło zlewozmywaka. Był to właściwie reportaż z frontu „wojny na górze”. Tak Lech określił to, co sam wywołał – przedwczesny i fatalny podział obozu „Solidarności”. Rozpadały się przyjaźnie, pękały lojalności, tworzyły się frakcje. Nie był to dobry czas dla nazbyt naiwnych i nazbyt idealistycznych młodzieńców. Zaczęła się bezpardonowa walka, uwolniony dżin władzy rozpalał głowy, popychał do intryg i wyścigu o dostęp do ucha Lecha.
Jako jego rzecznik prasowy wszystko to obserwowałem z bliska. Nierzadko ze zbrzydzeniem. W ciągu kilku miesięcy rządów premiera Tadeusza Mazowieckiego Lech ze współtwórcy i obrońcy pierwszego niekomunistycznego gabinetu stał się głównym atakującym. Dynamika zdarzeń był taka, że u innego Lecha zaczynałem robotę, a u innego pracowałem. Nie podzielałem wyborów politycznych mojego szefa, co mnie oczywiście dyskwalifikowało jako jego rzecznika. Na cynizm i mimikrę nie chciałem i nie umiałem się zdobyć. Postanowiłem zrobić jedyną możliwą w tych warunkach rzecz – powiedzieć Lechowi uczciwie, co o tym wszystkim sądzę, i podać się do dymisji. Odszedłem w lipcu 1990 roku. Właśnie skończyłem 27 lat. Ale – jak w starym dowcipie – niesmak pozostał...
Wódz – widzę to po latach – był autoterapią, rodzajem katharsis. Unikając niedyskrecji, czułem potrzebę opisania zbiorowej psychologii tamtej fatalnej historycznej chwili, co było moim małym wkładem w polską prozopografię, czyli w to, co Encyklopedia Britannica nazywa „namieryzmem”. Wpływ grup społecznych, środowisk, lobby na politykę, a tym samym – na historię. Rzecz jasna, jak Molierowski pan Jourdain nie miałem wówczas pojęcia o istnieniu prozopografii ani namieryzmu. Nie przeszkadzało mi to jednak pisać prozą.
Opisałem w książce scenę, która rozegrała się w rządowym samolocie. Trwała już „wojna na górze”. W tym pełnym złych namiętności czasie tylko prof. Bronisław Geremek – ratując swoją iluzję solidarności robotników i inteligentów z sierpnia 1980 roku, prometejskie marzenie Zygmunta Krasińskiego: „Jeden tylko, jeden cud/ z Szlachtą polską – polski Lud” – chciał i potrafił jeszcze rozmawiać z ogarniętym ambicją władzy Lechem.
W nuncjaturze apostolskiej w Warszawie odbywało się 5 czerwca 1990 roku spotkanie z kard. Agostino Casarolim. Po Lecha do Gdańska wysłano samolot z Warszawy.
Gdy weszliśmy na pokład, w salonce czekał już profesor, który postanowił wykorzystać godzinny lot do stolicy na spokojną rozmowę. Surrealistyczna to była scena. Lech siedział rozparty w fotelu, na stoliku leżała sterta zaadresowanych do niego listów, które Lech zawzięcie jeden po drugim otwierał długim kuchennym nożem. Profesor lekkim dyszkantem tłumaczył, dzielnie próbując bronić Lecha przed nim samym:
– Panie Lechu, nie powinien pan mówić o inteligentach „jajogłowi” – to ich obraża. Stoi pan na czele demokratycznego ruchu „Solidarności”, który unieważnia wszelkie podziały na inteligentów i nieinteligentów, na robotników i nierobotników... – mówił to człowiek, który dziesięć lat wcześniej wraz z Tadeuszem Mazowieckim przywiózł do Stoczni Gdańskiej list poparcia intelektualistów dla strajkujących robotników.
W 1980 roku Geremek przestał pisać średniowieczną historię, zarzucił pracę habilitacyjną i zaczął historię współtworzyć – współczesną. To w stoczni nastąpiło zauroczenie Lechem, zadzierzgnęła się przyjaźń intelektualisty z robotnikiem. (O tym, że robotnika z intelektualistą, miało się dopiero okazać po tragicznej śmierci prof. Geremka. Dodzwoniłem się wtedy do Lecha bodaj jako jeden z pierwszych dziennikarzy. Wałęsa był rozdygotany: – Mógł być premierem, prezydentem, tylko że ja w sprawie Geremka nie mogłem się z tymi „prawdziwymi Polakami” porozumieć. Jestem dumny, że był moim przyjacielem – zakończył).
Tym razem – w samolocie do Warszawy – Lech na uwagi profesora odpowiadał wesołkowatą zaczepnością i złośliwościami, co rusz próbując, na ile jeszcze może sobie pozwolić.
– Pan przewodniczący najadł się dzisiaj szaleju – powiedział zdesperowany Geremek.
Nastąpiła chwila krępującego milczenia.
– Już dawno mnie ostrzegano – cedził teraz Lech, rozcinając kolejne koperty – żebym się nie zadawał z Żydami. Żydzi zawsze coś knują i stawiają na swoim.
– Panie Lechu, niechże pan przestanie. Nie może pan tak mówić, zwłaszcza w Polsce, która jest jednym wielkim żydowskim cmentarzem. Nie ma już polskich Żydów. Niewielu przeżyło, a i tak większość wyjechała. A ci, którzy nie wyjechali, zostali w 1968 roku z Polski przez komunistów wyrzuceni, więc właściwie o czym pan, panie Lechu, mówi?
Spotkanie Solidarności Polsko-Czechosłowackiej na Przełęczy Karkonoskiej. Za stołem siedzą od prawej: Václav Havel, Andrzej S. Jagodziński, Jan Stachowski, Lech Wałęsa, autor. Za Lechem stoi Bronisław Geremek, 17 marca 1990 r. Fot. Wojciech Milewski.
– Nie ma, nie ma, ale są. Dlaczego Żydzi w rządzie Mazowieckiego nie chcą się ujawniać? Gdybym ja był Żydem, tobym był z tego dumny, ale ja nie jestem. A oni się wstydzą? Czego oni się wstydzą?
* * *
Gdy dziś wspominam tamten dialog, robi na mnie większe wrażenie niż wówczas. Wtedy czytałem to jak zwykłą polityczną sprzeczkę, gdzie argument „Żydzi versus nie-Żydzi” był moralnie obojętny. Teraz dopiero dostrzegam, jak głęboko ugodzony słowami Lecha musiał być człowiek, który jako dziecko nielegalnie przekraczał granice getta, widział okropieństwa śmierci głodowej, sam przeżył Holocaust, choć nie przeżył już jego ojciec, a brat w ostatniej chwili uniknął transportu do Treblinki. Jak samotny musiał się czuć w tej salonce. Nie pojmowałem wówczas ani emocjonalnego, ani moralnego wymiaru tamtej chwili. Oto zetknęły się dwa nieprzenikające się światy, dwie wrażliwości, które się nie spotykają albo zgoła spotkać nie mogą.
W gruncie rzeczy nic nadzwyczajnego. Te światy nigdy albo bardzo rzadko się przenikały. Przekonują mnie o tym strzępki warszawskich, okupacyjnych wspomnień ojca. O młodej parze współlokatorów, których nikt nigdy nie widywał. Mieszkali w salonie za wielkimi zasuwanymi drzwiami, a na podwórko wychodzili tylko nocą. Pewnego dnia już ich nie było. Zniknęli, wyczuwając zapewne instynktem tropionego zwierzęcia, że dłużej tu przebywać jest niebezpiecznie. Pozostał po nich zapluskwiony pokój, do którego zaraz z wapnem, chlorem i wszelkimi dymami wkroczyła babcia. Zrywanie tapet, palenie szmat. Dezynfekcja. I choć ci młodzi Żydzi o inteligentnych twarzach w niczym nie przypominali tych z plakatów „Żydzi – tyfus plamisty”, to ostrożności nigdy za wiele. Do nowego pokoju szybko wtargnęło młode życie – mój ojciec ze swoją młodszą siostrą.
Tata dziewięciolatek nosił jedzenie ukrywającemu się na strychu chłopcu. Dyskretnie i tylko nocą. Ale pewnego razu chłopca już nie było. Nie wiadomo, czy dlatego, że wiedział, iż trzeba uciekać, czy też dlatego, że nie zdążył o tym pomyśleć.
Zresztą kamienica przy Piusa 7 kryła wiele sekretów, które ujawniły się w dzień wybuchu powstania 1 sierpnia 1944 roku, gdy Żydzi ostrożnie zaczęli wychodzić z kryjówek. Im bliżej było do kapitulacji, tym większa wśród nich narastała nerwowość. Polacy w asyście niemieckiej straży mogli opuścić Warszawę i ewakuować się do Pruszkowa, przechodząc przez kontrolę koło politechniki. Żydzi nie mogli.
Mając dziesięć lat, ojciec pasjami zwiedzał stolicę, stojąc obok motorniczego tramwaju z lewej jego strony. Było tam dość miejsca akurat dla dziesięciolatka. Po lewej, bo po prawej stronie nie byłoby to możliwe. Tę przestrzeń zajmowała wielka korba hamulcowa, którą motorniczy co chwila obracał, a to zaciągając, a to zwalniając hamulec.
Trasa ojca zaczynała się w Alejach Ujazdowskich lub przy Marszałkowskiej i zwykle wiodła na Bielany, dokąd jechało się przez getto. Na placu Krasińskich, tuż przed wjazdem na teren getta, niemieccy żołnierze wskakiwali na schody przedniej i tylnej platformy pojazdu, a po przejechaniu dzielnicy głodu, tyfusu i śmierci wyskakiwali, by wskoczyć do tramwaju jadącego z przeciwka. W ten sposób dwóch, maksymalnie czterech żołnierzy efektywnie oddzielało świat aryjski, w którym pulsowało życie, od skazanego na zagładę świata żydowskiego, w którym rządziła śmierć.
Tramwaj jechał z powolnym dostojeństwem. Bonifraterska była zalana ludzką masą. Motorniczy nieustannie dzwonił, a otępiali, snujący się bez celu jak zombi z obojętnością się rozstępowali, by przepuścić ów galeon przypływający z innego świata, za którego rufą morze zaraz zasklepiało się lepką, mętną ludzką falą pochłaniającą kilwater okrętu – dwie srebrne nitki torów.
Jednak po zamachu na szefa policji Franza Kutscherę administracja miasta zaostrzyła przepisy przewozowe i przednia część wagonu motorowego dostępna była już tylko dla Niemców. Skończyły się więc wędrówki ojca po Warszawie. Została tylko pamięć o każdej zwrotnicy, rozjeździe czy pętli.
Ulica Leszno przy Solnej. Getto warszawskie. Widok w kierunku wschodnim, między 1941 a 1942 r. Fot. domena publiczna.
Pierzeja domów nr 9, 11 i narożny 13 „Pod Orłem Białym” przy ul. Tłomackie. Rodzinne gniazdo Bernsteinów. Tu urodziła się babcia Teodora. Na pierwszym planie studnia, tzw. Gruba Kaśka. W głębi rumowisko wysadzonej synagogi reformowanej. Stoi tylko nietknięta menora, 1943 r. Fot. Laski Diffusion/East News.
Po spaleniu getta przywrócono komunikację tramwajową. Nie było już żołnierzy. Galeon sunął teraz z pełnym wiatrem, bez żadnych nawigacyjnych przeszkód. Sunął przez pofalowane morze ruin. „Żydowska dzielnica w Warszawie przestała istnieć” – jak z dumą 6 maja 1943 roku raportował Adolfowi Hitlerowi Jürgen Stroop. Zakończeniem całej operacji było wysadzenie reformowanej Wielkiej Synagogi.
O dziwo, stała jeszcze przez chwilę przy ulicy Tłomackie cała zachodnia pierzeja domów, łącznie z numerem 13, narożnym XIX-wiecznym Domem „Pod Orłem Białym” należącym niegdyś do Jakuba Chaima Bernsteina i Balbiny Wilner. W domu tym wychowało się ich trzynaścioro dzieci, potomków wileńskiego Gaona. Jednak ta chwila trwała naprawdę krótko. Niebawem nad morzem ruin wznosiła się tylko nienaruszona sztormem jak latarnia morska wieża katolickiego kościoła pod wezwaniem św. Augustyna.
A jeszcze w Wielkanoc 1943 roku nad gettem kłębiły się kolumny tłustych dymów. Przystawali przechodnie, tworzyły się grupki gapiów. Tata pamięta spontaniczne komentarze: – Wszy! Wszy się palą! – wycedził warszawski cwaniaczek, spoglądając na sadze unoszące się jak latawce z kart spalonych hebrajskich książek. Dwa nieprzenikające się światy.
Ojciec sporo opowiadał o wojnie, o powstaniu warszawskim, o tłumie mieszkańców pędzonych przed czołgiem w pierwszych dniach powstania, zanim jeszcze stanęła barykada przy Piusa 5. Opowiadał o zamachu na Kutscherę, którego skutki widział na własne dziecięce oczy.
W kilka dni po zamachu był świadkiem zdarzenia, o którym po raz pierwszy opowiedział mi zupełnie niedawno. To było opodal domu, na rogu Kruczej i Pięknej. Po ulicy z obojętną rezygnacją błąkał się wychudzony Żyd o pociągłej twarzy i wielkich od głodu, ciemnych oczach, ubrany w opinającą letnią marynarkę, stanowczo zbyt lekką jak na pogodę i porę roku.
Nikt nie miał wątpliwości, co zaszło. Musiał nagle opuścić kryjówkę. Tak jak stał. Wiedział to także przechodzący po cywilnemu Niemiec, który ów kłujący w oczy estetyczny zgrzyt w aryjskim pejzażu postanowił zlikwidować. Z rutyną i bez podniecenia (wszak sprzątanie śmieci nie jest czynnością ekscytującą) wyjął zza pazuchy pistolet i wystrzelił. Pozbawione tchnienia ciało, które przez długie lata okupacji nosiło w sobie nadzieję przetrwania, leżało teraz martwe na chodniku jak kłoda w rzece obmywana nurtem spieszących się ludzi. Porządek musi być. Niemiec poszedł do pobliskiej restauracji zadzwonić po stosowne służby miejskie, by uprzątnęły trupa. Tymczasem dzieci z pobliskich podwórek, w tym tata, rozegrały nad zwłokami – nim zniknie atrakcja – grę w berka.
Jednak dziś najbardziej przejmująca w swej prostocie wydaje mi się opowieść o piesku pekińczyku, Czangusiu, którego przyprowadził na przechowanie polski pośrednik zarabiający na handlu z gettem. Babcia Wanda, samotna oficerska żona z dwójką małych dzieci, miała dość swoich zmartwień, ale po krótkich targach psa wzięła.
Czanguś był pogodnym pieskiem, który na wojnę i dramaty ludzi patrzył z psim dystansem.
– Bezpiecznie doczekał kapitulacji Niemiec, a nawet śmierci Stalina. Dożył pierwszych oznak odwilży i dopiero zdechł. Bardzo z nim byliśmy zżyci – opowiadał ojciec.
– A co się stało z prawowitym właścicielem Czangusia, który opłacił pośrednika, bo chciał uratować ukochanego psiaka. Jak on przeżył? – zapytałem, naiwne dziecko, gdy po raz pierwszy usłyszałem opowieść o Czangusiu.
Ul. Marszałkowska. Ojciec z siostrą Marią (ciocią Dzidką) i swoją mamą, a moją babcią Wandą Kurską z d. Adamską. W tle granatowy policjant, Warszawa, lato 1943 r. (archiwum rodzinne).
– Zapewne jak większość mieszkańców pojechał do Treblinki – odpowiedział ojciec.
Co innego Czanguś przyjęty przez dzieci z otwartymi ramionami. Psu zdecydowanie łatwiej było przeżyć niż Żydowi. Pies miał dobry pieski wygląd. Był lepszej rasy niż jego właściciel. Pies wyglądał jak rasowy pekińczyk, a Żyd wyglądał jak rasowy Żyd z getta. Banalny tragizm.
Dwa nieprzenikające się światy.
* * *
Ale wiosną 1990 roku Żydzi to nie był żaden temat. Równie dobrze zamiast o Żydów Lech mógłby, lecąc z profesorem rządowym samolotem, droczyć się o brunetów. Przecież nie był uprzedzony do brunetów i nie był też antysemitą. Atakował „Żydami”, bo wiedział, że to zaboli Bronisława Geremka.
Jednak temat Żydów w kampanii wyborczej wypłynął. Lech, sam z ludu, czuł lud polski i wiedział, że w Polsce zawsze coś się na tym ugra. Utwierdzały go w tym pytania w rodzaju: – Kiedy wreszcie przestaną w Polsce rządzić Żydzi? – które powtarzały się na każdym niemal mityngu.
Nasycony zwycięstwem – już jako prezydent elekt – Lech zadzwonił do profesora jakby nigdy nic:
– Panie Bronku, pierwszy telefon wykonuję do pana, zapraszam pana do Belwederu!
– Ależ panie Lechu, po tym wszystkim, co pan opowiadał w czasie kampanii?
– Ale panie Bronku, przecież ja tak nie myślałem, ja tak tylko mówiłem... – relacjonował potem z gorzkim uśmiechem prof. Geremek, metodycznie napychając tytoń do fajki.
Ale wtedy w samolocie miał powody do obaw. W nuncjaturze czekał na Wałęsę tłum dziennikarzy, gdyby tylko Lech powtórzył choć jedno słowo z samolotu, byłoby krucho i dla Lecha, i dla transformującej się Polski.
Milczący dotąd, wobec kłopotliwej chwili ciszy, odważyłem się włączyć do rozmowy: – Lechu, przecież wiesz – zacząłem nieśmiało – że w Polsce prawie każdemu można wytknąć jakieś niepolskie pochodzenie, o każdym niemal można powiedzieć, że jest „Żydem”. To się przez stulecia mieszało. Każdy kogoś zna, o kimś słyszał, kogoś ma. Ludzie plotkują. Twoje słowa mogą dotknąć wiele także dobrze życzących ci osób. Pamiętasz moją mamę, z którą za pierwszej „Solidarności” w zarządzie regionu darłeś koty, bo należała do „gwiazdozbioru”. O niej też ludzie mówili, i sam tak zresztą uważałeś, że jest Żydówką...
* * *
Książka o Wałęsie była już na ukończeniu, więc dałem mamie do przeczytania maszynopis. W nocy obudziło mnie natarczywe walenie do drzwi. Stała zdyszana, na drugie piętro wbiegła prosto z taksówki.
– Jezusie Nazareński, co się stało, mamo? Jest trzecia nad ranem, sąsiadów pobudzisz.
Bez słowa wpadła do pokoju z maszynopisem pod pachą. Nie rozpięła nawet zimowego płaszcza. Zamaszyście odwróciła jedyne krzesło zza biurka. Siadła. Była jak skała.
– Ja stąd nie wyjdę! Ja stąd nie wyjdę – powtórzyła – dopóki mi nie przysięgniesz, tak, przy-sięg-niesz – wycedziła – że to wykreślisz.
– Co, na Boga, mam wykreślić? – mamrotałem niewybudzony.
– To! – wskazała zdanie: „o mojej mamie ludzie mówili, i sam tak zresztą, Lechu, uważałeś, że jest Żydówką...”.
– Ja nie jestem żadną Żydówką. Ja jestem Polką! Polką! Polką! – krzyczała rozpaczliwie.
– No oczywiście, że jesteś Polką. Nikt tego nie kwestionuje, co nie zmienia faktu, że zwolennicy Wałęsy, żeby ci dopiec i cię zdyskredytować, szemrali, żeś Żydówka.
– Przestań takie rzeczy opowiadać! Ty nic nie rozumiesz.
– Czego ja nie rozumiem? Co tu jest do rozumienia?
Zamilkła. Spojrzała tragicznie i boleśnie ścisnęła moje ramię.
– Ty nie wiesz, o czym mówisz. Ty nie wiesz, co robisz. Nie przeżyłeś. Nie widziałeś. Ty nie wiesz, jaki w Polsce jest antysemityzm!
Zapadło milczenie. Powiedziała to w taki sposób, że już nie chciałem dyskutować. Rzeczywiście, nic nie rozumiałem, ale poczułem, że to ona ma rację. Zobaczyłem mamę w całej jej naznaczonej tragizmem prawdzie. Nagle odwróciły się znaki. Temat nieistotny stał się istotny. Temat anegdotyczny przestał być anegdotą. To, co było zabawne, przestało być śmieszne. Przemówiło tabu.
– Dobrze, mamo, wykreślę.
Oczywiście, to mama miała rację. Nie wiedziałem, o czym mówię. Nie wiedziałem, co robię. Nie przeżyłem. Nie widziałem. Nie miałem pojęcia, „jaki w Polsce jest antysemityzm”.
W 27. roku życia, sam już będąc ojcem, zdałem sobie sprawę, że niewiele wiem o swojej matce. Albo raczej, że to, co wiem, to tylko część wygodnej dla niej prawdy, która miała osłonić prawdę niechcianą, godną tylko wyparcia i zapomnienia. To znaczy, że prawda – jeśli w ogóle istnieje – jest inna niż ta, w której wyrastałem. A zatem żyłem w zaprojektowanym przez mamę kostiumowym teatrze, w repozytorium pełnym patriotycznych artefaktów, legend i przemilczeń, jak to w teatrze. W kłamstwie z miłości. Żeby oszczędzić sobie, mnie, moim dzieciom strachu i upokorzeń. By nie spotkało nas to, co spotykało ją, jej siostrę, ich matkę, dziadków i pradziadków. Nie, nie, nie!
O rodzinie swego ojca Tadeusza Modzelewskiego, szlachcica bez ziemi i majątku, ale za to z herbem, wiedziała wszystko do siódmego pokolenia. O rodzinie swojej matki – Teodory Modzelewskiej z domu Niemirowskiej – albo kłamała, albo swą wiedzę wypierała. Przy czym jej milczenie było świadome, ale nie zawinione.
Przyznać trzeba, że i moja babcia starannie wymazywała z historii rodziny wszystko, co mogłoby być przeszkodą w staniu się Polakami. Robiła to konsekwentnie, pogardzając jednak ckliwymi ziemiańskimi wspominkami o „polskich Kresach” i majątkach tam pozostawionych. – Co było, to było, teraz jest, jak jest – powtarzała po wojnie. Babcia więc nie mówiła. Mama nie pytała. Wnuki nie wiedziały już nic. Babcia zmarła, gdy miałem sześć lat.
Od tamtej rozmowy zacząłem drążyć temat przy każdej okazji, łapać pogubione wątki, wyszukiwać rodzinne parantele. Zaczęły się wykopaliska.
Po wielekroć wracałem do jej wspomnień z dzieciństwa. Jej lęk, jakieś strzępki opowieści – wszystko to, czego nie chciała pamiętać i nie chciała mi powiedzieć, a w końcu mówiła, stawało się z każdym rokiem coraz ważniejszą częścią mojej tożsamości. Odkształcała się matczyna projekcja rodzinnych losów, powracały proporcje, wpadały brakujące puzzle. Odsłaniały się jedna po drugiej archeologiczne warstwy. Historia się dopełniała i stawała logiczna. Szybko okazało się, że moja ciekawość sprawiła, iż o rodzinie babci ze strony matki wiedziałem daleko więcej niż ona. Nie musiała już opowiadać. Ale rozdarta między wstydem a ciekawością słuchała.
– No opowiedz, Jaruś, coś tam wykopał – mówiła, gdy pokazywałem jej jakąś nową zdobycz, źródło, cytat, zdjęcie, drzewo genealogiczne. Odcisk palca w wypalonej glinie./ Odprysk złota w popiele ogniska.
A wszystko, co mówiłem, cegiełka po cegiełce dekonstruowało wielki asymilatorski wysiłek podjęty przez rodzinę mamy. Czy mam prawo zaprzeczać ich wyborom i niweczyć wysiłek co najmniej trzech pokoleń?
Na kolanach przez dni i tygodnie
Przed nikomu nie znanym świętym
Upieramy się nadal łagodnie
Że nie gruzy to, lecz – fundamenty.
Przecież w całej tej asymilacji chodziło o to w końcu, by stać się Polakami. By porzucić żydostwo i zatrzeć po nim wszelkie ślady. I to się w trzecim pokoleniu udało. Moi pradziadkowie brali ślub pod chupą, ale mama, moja kochana mama, tak bardzo utożsamiła się z polskością i tak głęboko wypierała swe pochodzenie, że o Żydach nawet nie chciała słuchać.
Ja zaś osuwać się zacząłem w otchłań kwestii żydowskiej w Polsce. To, co było dotąd częścią studiowanej przez szkiełko i oko powszechnej historii znanej jako zagłada narodu żydowskiego, nagle stało się sprawą osobistą, doświadczeniem rodzinnym. Antysemityzm ludzi poczciwych, te wszystkie dykteryjki, klisze i dowcipasy, obrazki z Żydem i pieniążkiem, „bo Żydzi zabili Chrystusa”, „bo budowali bramy triumfalne dla Sowietów”, bo „Żydóweczki, ha, ha, mają inaczej”, bo chytrzy są i podstępni – cały ten antysemityzm poczciwców w kraju bez Żydów wylewający się z internetowych forów, z e-maili i listów, gadanie w państwowej telewizji o parchach i roszczeniach żydowskich, te „karne kadry ducha czynu” – to wszystko przestało być neutralną częścią ludowego folkloru miejskiego i wiejskiego. To wszystko było już o czymś i przestawało być obojętne.
Zacząłem coś przebąkiwać, że tyle tu ciekawych wątków, tyle zderzeń i paradoksów, że może warto o tym napisać.
– Możesz napisać, ale po mojej śmierci. Nie wcześniej. Obiecujesz?
– Obiecuję.
Mama zmarła sześć lat temu.
Czas odemknąć drzwi kaplicy.
Zapalcie lampy i świécy.
Przeszła północ, kogut pieje,
Skończona straszna ofiara,
Czas przypomnieć ojców dzieje.Przypisy
„Gwiazdozbiór” – niechętna Lechowi Wałęsie frakcja powstała w czasach pierwszej „Solidarności”, skupiona wokół Andrzeja i Joanny Gwiazdów. Sprzeciwiała się wodzowskim zapędom przewodniczącego „S”, łamaniu statutu i demokracji w związku. Należeli do niej m.in.: Anna Walentynowicz, Bogdan Borusewicz i Lech Kaczyński.
Jacek Kaczmarski, Wykopaliska.
Tamże.
Adam Mickiewicz, Dziady. Część II.
Druhna Jolanta Konty, żona późniejszego prezydenta Polski. Ile razy mamy sposobność spotkania, Aleksander Kwaśniewski wygłasza formułkę: – Witam jedną drugą sukcesu wychowawczego mojej żony.
Więcej o Kazimierzu Kurskim w książkach: Władysław Fejkiel, Więźniarski szpital w KL Auschwitz, Wydawnictwo Państwowego Muzeum w Oświęcimiu 1994, i Katarzyna Okoniewska, Zbrodniczy medycy. Lekarze z Auschwitz, ArchaeGraph, Łódź 2017.
Czesław Miłosz, W praojcach swoich pogrzebani des nobles insensés; francuska część tytułu wiersza – szlachta nierozumna, zapatrzona w swoich przodków.