Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzidzia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzidzia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 231 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DZI­DZIA

Za­mie­ści­łem w Ku­ry­erze war­szaw­skim na­stę­pu­ją­ce ogło­sze­nie: "Stu­dent dru­gie­go kur­su pra­wa, zna­ją­cy przy­tem do­brze ję­zyk nie­miec­ki, ży­czy so­bie udzie­lać ko­re­pe­ty­cye za wy­na­gro­dze­nie pie­nięż­ne, lub za obia­dy."

Ta ostat­nia per­spek­ty­wa – obia­dy zdro­we i ob­fi­te, przy sto­le ja­kiej po­rząd­nej ro­dzi­ny spo­ży­wa­ne, były mo­jem ma­rze­niem. Przy­je­cha­łem ze wsi z żo­łąd­kiem przy­zwy­cza­jo­nym do po­chła­nia­nia nie­zli­czo­nej ilo­ści po­kar­mu i mia­łem wstręt do uczu­cia gło­du. Zna­łem je nie­ste­ty. Już na pierw­szym kur­sie do­wie­dzia­łem się, jak czar­no przed­sta­wia­ją się świat i lu­dzie, gdy się nie­ma za co ku­pić obia­du; o ja­kich prze­wro­tach so­cy­al­nych roz­my­śla czło­wiek głod­ny, prze­cho­dząc obok okien re­stau­ra­cyi… Ale by­wa­ły to tyl­ko czar­ne mo­men­ta. Ko­le­dzy przy­cho­dzi­li z po­mo­cą, spa­da­ły mi na gło­wę nie­spo­dzia­ne wy­da­rze­nia z per­spek­ty­wą obia­du na koń­cu, szło się do zna­jo­mych, na­cią­ga­ło się ko­goś na po­ży­cze­nie kil­ku ru­bli… Aby da­lej!…. Me by­łem zresz­tą sy­ba­ry­tą. Nie tyle.

cho­dzi­ło mi o ja­kość, co o ilość po­kar­mu, a wy­go­dy ży­cia trak­to­wa­łem z peł­nem po­gar­dy lek­ce­wa­że­niem. Moje że­la­zne łóż­ko mia­ło przez śro­dek szta­bę że­la­zną, na któ­rej sy­pia­łem naj­wy­bor­niej, gdyż sien­nik z małą ilo­ścią star­tej i ścię­tej przez my­szy sło­my, po­zwa­lał mi tę szta­bę wy­czu­wać w ca­łej jej dłu­go­ści i twar­do­ści. Bie­li­zna moja była w opła­ka­nym sta­nie; skar­pet­ki… no, na ten szcze­gół ubra­nia po­zwo­lę so­bie za­rzu­cić za­sło­nę… Zu­peł­ną wszak­że po­cie­chą było mi prze­ko­na­nie, że bie­li­zna jest prze­są­dem, wy­my­słem ludz­kim. Prze­cież ko­szu­la z wy­kroch­ma­lo­nym przo­dem nie jest po­trze­bą na­tu­ral­ną i ileż to wie­ków ludz­kość prze­żyć mu­sia­ła, nim wy­my­ślo­no poń­czo­chy? Zresz­tą, po wierz­chu wy­glą­da­łem jak prze­cięt­ny, ubo­gi stu­dent, i nie pra­gną­łem ni­cze­go wię­cej. Byle nie być głod­nym. Gdy nim by­łem i gdy się chwy­ta­łem na lu­do­żer­czych za­chcian­kach (gdyż wy­krzy­ki­wa­łem w du­chu, że chciał­bym by mi spo­rzą­dzo­no ko­tle­ty z któ­re­go z opa­słych pa­si­brzu­chów, wcho­dzą­cych do re­stau­ra­cyi), wstyd ogar­niał mię na­gle i zmu­sza­łem się do my­śle­nia o ana­cho­re­tach, pu­stel­ni­kach, po­kut­ni­kach, piel­grzy­mach i pąt­ni­kach, dla któ­rych głód był roz­ko­szą.

Za­mie­ściw­szy owo ogło­sze­nie w Ku­ry­er­ku, cze­ka­łem skut­ku. Je­den, dru­gi, dzie­sią­ty dzień… nic! Pust­ki w kie­sze­ni co­raz więk­sze, a żo­łą­dek świe­żo ze wsi przy­wie­zio­ny… Przy­wio­złem był też wpraw­dzie sie­dem­dzie­siąt ru­bli, któ­re mi wrę­czył oj­ciec chło­pa­ków, mor­do­wa­nych prze­zem­nie naj­su­mien­niej przez całe wa­ka­cye, ale mia­łem dłu­gi… mu­sia­łem po lu­dziach od­dać czter­dzie­ści pięć ru­bli… ku­pi­łem też od straż­ni­ka sta­ry re­wol­wer za dzie­więć ru­bli. Dziś nie wiem zu­peł­nie, na co mi on był po­trzeb­ny; ale już taka była moja na­tu­ra, że pie­nią­dze roz­ła­zi­ły mi się Bóg wie jak, i Bóg wie gdzie… Ot, po pro­stu nie trzy­ma­ły się. Są ręce, do któ­rych lgnij, są i ta­kie, któ­rych się cze­pić nie mogą.

By­łem w roz­pa­czy. Wi­docz­nie inni szczę­śliw­cy po­ła­pa­li wszyst­kie ko­re­pe­ty­cye, kon­dy­cye i obia­dy; dla mnie nie zo­sta­ło nic.

– Po­cze­kaj tro­chę, – po­cie­szał mnie Mi­chaś Ro­wel­ski, stu­dent me­dy­cy­ny, któ­re­go mun­dur tak prze­szedł wo­nią pro­sek­to­ry­um, że ko­le­dzy, któ­rym Mi­chaś wi­zy­ty od­da­wał, za­wsze ten mun­dur za drzwi wy­rzu­ca­li i wła­ści­ciel tam go do­pie­ro, wy­cho­dząc, od­zy­ski­wał, – po­cze­kaj tro­chę! Niech-no mal­cy po­ła­pią pał­ki na kwar­tał, to się ro­dzi­ce obej­rzą, że sztu­bak tyl­ko ko­re­pe­ty­to­rem stoi. Zo­ba­czysz, że znaj­dziesz co ci trze­ba.

Leoś Ko­brzyń­ski obie­cy­wał mi pro­tek­cyę. Lu­bił on w obec ko­le­gów po­zo­wać na czło­wie­ka nie­sły­cha­nie wpły­wo­we­go. Słu­cha­jąc go moż­na było my­śleć, że wszy­scy wiel­cy pa­no­wie i wiel­kie pa­nie to tyl­ko ro­bią, co on im pod­szep­nie. Miał ja­kieś wy­so­ko po­ło­żo­ne cio­cie, ja­kichś mi­lio­no­wych wu­jasz­ków. By­wał w wiel­kim świe­cie, i pa­nie z hi­sto­rycz­ne­mi na­zwi­ska­mi na­zy­wał imio­na­mi chrzest­ne­mi. Był moim ko­le­gą z gim­na­zy­um; kła­nia­li­śmy się so­bie, a cza­sem na­wet za­mie­ni­li­śmy słów parę… Nie wiem, czy miał mię­dzy nami choć jed­ne­go przy­ja­cie­la, ale miał ta­kich, któ­rym im­po­no­wał, i któ­rzy, nie wiem dla­cze­go, świe­ci­li mu bakę. Ja mu oka­zy­wa­łem lek­ce­wa­że­nie i po­gar­dę, i może dla­te­go był dla mnie ogrom­nie grzecz­ny i czu­ły. Bał się mnie. Czy go trwo­ży­ły moje bar­czy­ste ra­mio­na, czy głos ba­so­wy, czy wy­tar­ta odzież? Wo­gó­le tchó­rzo­stwo było jego ce­chą wy­bit­ną. Bał się nie na­le­żeć do ze­brań stu­denc­kich, żeby go od ko­le­gów nie spo­tka­ła nie­przy­jem­ność; bał się też okrut­nie do nich na­le­żeć… Bał się wejść w przy­ja­ciel­skie sto­sun­ki z pacz­ką uboż­szych ko­le­gów, jesz­cze wię­cej bał się ich so­bie na­ra­zić… To ucie­kał, to się zbli­żał do nas. sam nie wie­dział, jak do nas prze­ma­wiać. Wy­krę­cał się… a bla­go­wał, a kła­mał… To kła­niał się i wi­tał uprzej­mie, to uda­wał, że nie wi­dzi i nie po­zna­je… Naj­grzecz­niej­szy był, gdym go zbesz­tał i z bło­tem zmie­szał. Bra­li­śmy go na fun­dusz, wy­pie­ka­li­śmy mu oczy temi jego cio­cia­mi i wu­jasz­ka­mi! To też już z nami o nich nie mó­wił; ale nie­chno zła­pał któ­re­go no­we­go! Za­raz mu całą li­ta­nię mu­siał wy­śpie­wać. Taki był próż­ny!…. ist­ny pę­cherz, ist­ny paw! Naj­grub­sze po­chleb­stwa brał za do­brą mo­ne­tę. Cza­sem ba­wi­li­śmy się wma­wia­niem mu, że czło­wiek, z ta­kiem jak on sta­no­wi­skiem, po­wi­nien żyć… uży­wać… Wte­dy fun­do­wał nam, wo­ził… Na­za­jutrz zno­wu nas się wsty­dził… Miał sła­bość do roz­mo­wy fran­cuz­kiej. Po­dob­no rze­czy­wi­ście mó­wił tym ję­zy­kiem do­sko­na­le i fran­cusz­czy­zną moż­na go było da­le­ko za­pro­wa­dzić. Po­sia­dał bo­ga­tych ro­dzi­ców, ja­kie­goś bez­dziet­ne­go stry­ja z te­sta­men­tem, któ­ry za ży­cia też da­wał wie­le sy­now­co­wi, ale to wszyst­ko nie wy­star­cza­ło. Leoś był w dłu­gach po uszy i co­rocz­na li­kwi­da­cya spro­wa­dza­ła po­dob­no strasz­ne sce­ny ro­dzin­ne.

– Ko­le­ga po­trze­bu­je ko­re­pe­ty­cyi – rzekł raz spo­tkaw­szy mię. – Gdy­bym był wie­dział wcze­śniej… wła­śnie moja ciot­ka… te­raz już każ­dy so­bie zna­lazł…

Ale mam na my­śli je­den dom… ze sfer wyż­szych… je­że­li tam wa­ku­je jesz­cze po­sa­da… mogę ko­le­gę za­pew­nić…

– Dzię­ku­ję ko­le­dze, – od­par­łem z iro­nią, na któ­rej się wca­le nie po­znał, – wiem, że ko­le­ga je­steś czło­wie­kiem wpły­wo­wym… że ko­le­ga je­steś do­bro­czyn­ny i masz otwar­te ser­ce dla…

– A na­tu­ral­nie… na­tu­ral­nie, – od­parł pro­tek­cy­onal­nie, – szko­da tyl­ko, żem wcze­śniej…

Wy­mi­nąw­szy go szep­ną­łem so­bie na­zwę zwie­rzę­cia ro­dza­ju żeń­skie­go, z któ­rem po­rów­ny­wa­li­śmy Le­osia. Zwy­kle mó­wi­li­śmy: "Ta mał­pa, Leoś."

Nic i nic! Pierw­sze­go dnia, gdym na obiad zjadł tyl­ko ośm­na­ście bu­łe­czek, po któ­re po­sła­łem stró­ża, udaw­szy żem na gó­rze za­po­mniał port­mo­net­ki (be­stya, uśmie­chał się zło­śli­wie i wie­dział, co o tem za­po­mnie­niu my­śleć), na­pi­sa­łem do ojca list roz­pacz­li­wy. Mó­wi­łem ro­dzi­co­wi memu, że głód uczy­nił ze mnie szkie­let… wy­schły, zżół­kły, szkie­let tyl­ko; że rę­ka­mi do ży­la­stych szpon po­dob­ne­mi, wy­ry­wam so­bie wło­sy na gło­wie (kil­ka wło­sów z grze­bie­nia rzu­ci­łem na pa­pier); że ku­pi­łem już re­wol­wer dla ode­bra­nia so­bie ży­cia, je­że­li nie do­sta­nę po­mo­cy. "W grób pój­dą na­dzie­je ro­dzi­ciel­skie… w grób wie­dza zdo­by­ta mo­zol­nie… w grób mło­de siły star­ga­ne przed cza­sem… w grób ma­rze­nia o sła­wie, zna­cze­niu, for­tu­nie i usłu­gach od­da­nych ludz­ko­ści… w grób sło­dycz oto­cze­nia sta­ro­ści ro­dzi­ciel­skiej do­stat­kiem, wy­go­dą, au­re­olą sy­now­skich za­sług!…"

Bra­łem ojca na róż­ne spo­so­by, ale nie dał się zła­pać. Od­pi­sał mi, że­bym sprze­dał re­wol­wer a ku – pił so­bie obiad. Ba! ła­two to było po­wie­dzieć: "sprze­dać re­wol­wer." Pró­bo­wa­łem ja ci tego spo­so­bu, ale się po­ka­za­ło, że straż­nik oszu­kał mię naj­bez­czel­niej. Re­wol­wer nic nie był wart. Gro­sza mi za sta­ry, za­rdze­wia­ły grat dać nie­chcia­no. Po­wie­si­łem go nad łóż­kiem. Jego wi­do­ko­wi przy­pi­su­ję, że mie­wa­łem czę­sto sny wo­jow­ni­cze. Cza­sem na ja­wie ma­rzy­łem o ja­kichś roz­bój­ni­kach, na­pa­dach, wy­ra­to­wa­niu z nie­bez­pie­czeń­stwa ja­kiejś pięk­nej ko­bie­ty… Przy­zna­ję, że nig­dy mi się nie­zda­rzy­ło ra­to­wać w ten spo­sób brzyd­kiej… Moje wy­ra­to­wa­ne mia­ły po­włó­czy­ste sza­ty i coś w spoj­rze­niu ta­kie­go… Przez wdzięcz­ność po­zwa­la­ły mi się ko­chać… Ona: "Kto tak ży­cie na­ra­żać po­tra­fi, umie też pew­nie od­dać je na­zaw­sze." Ja: "W tej chwi­li do­pie­ro po­zna­łem, że żyć war­to… że żyć jest szczę­ściem,.. Nie dba­łem o ży­cie… pani do­pie­ro tchó­rza ze mnie uczy­nić go­to­waś.." Ta­ke­śmy so­bie w naj­lep­sze roz­ma­wia­li, ja le­żąc przed za­śnię­ciem na mo­jej że­la­znej szta­bie, ona uno­szą­ca się w mgle ma­rze­nia…

W rze­czy­wi­sto­ści by­łem wo­bec ko­biet szy­kow­nych i sa­lo­no­wych nie­śmia­łym aż do głu­po­ty. Ba­łem się ich, nie zna­łem ich świa­ta… mia­łem tyl­ko ku nim ja­kieś tę­sk­no­ty… na­dzie­je na przy­szłość… Tyl­ko wo­bec dziew­cząt wiej­skich i słu­żą­cych, czu­łem się w swo­im ży­wio­le. Gdym się znaj­do­wał na wsi jako ko­re­pe­ty­tor lub w domu ojca, któ­ry był nie­za­moż­nym dzier­żaw­cą, Ma­ry­sie, Jew­ki, Fran­ki, Jan­to­sie by­wa­ły przed­mio­tem mo­ich za­bie­gów. To był świat ko­bie­cy, któ­ry zna­łem. O in­nym ma­rzy­łem tyl­ko… z dresz­czem trwo­gi i ocze­ki­wa­nia my­śla­łem o chwi­li, w któ­rej się do nie­go zbli­żę. Nie wąt­pi­łem, że chwi­la ta na­stą­pi i, praw­dę mó­wiąc, była ona naj­ja­śniej­szym punk­tem mo­je­go ho­ry­zon­tu.

Z Ku­ry­era war­szaw­skie­go prze­nio­słem ogło­sze­nie do Ku­ry­era co­dzien­ne­go, zmie­niw­szy tro­chę styl i zwro­ty i nie­wspo­mniaw­szy już nic o obia­dach. Było mi wstyd wy­cią­gać rękę na ostat­niej stro­ni­cy tego sa­me­go dzien­ni­ka. Zda­wa­ło mi się, że prze­chod­nie po­ka­zy­wa­li mię so­bie pal­ca­mi: "Patrz, oto ten stu­dent, co się wciąż ogła­sza w Ku­ry­erze war­szaw­skim. "Tyl­ko com raz jed­ne­mu nie krzyk­nął, żem się prze­niósł do Co­dzien­ne­go.

Głód już na­praw­dę do­skwie­rał. Po­ży­czo­ne mi przez Mi­cha­sia trzy ru­ble zja­dłem, co do ostat­nie­go gro­sza; stró­ża o buł­ki już pro­sić nie śmia­łem… no, roz­pacz! Po­sze­dłem na mia­sto z gę­stą miną, za­ma­szy­ście mi­ja­łem prze­chod­niów, ale spa­cer jesz­cze bar­dziej mię wy­tra­wiał… ja­kieś re­wo­lu­cyj­ne, ma­ra­tow­skie przy­cho­dzi­ły mi za­chcian­ki… Sta­now­czo orze­kłem, że "wła­sność jest kra­dzie­żą." Wró­ci­łem do miesz­ka­nia (go­spo­darz już gro­ził wy­rzu­ce­niem mię z nie­go) i pró­bo­wa­łem so­bie wmó­wić, że je­dze­nie jest tyl­ko złem przy­zwy­cza­je­niem. Po­tem za­głu­sza­łem głód, śpie­wa­jąc tak gło­śno, że aż się wśród dość pu­stych ścian roz­le­ga­ło; nie mo­głem mo­jej wy­obraź­ni oczy­ścić z wi­dzia­deł ta­kich, jak dy­mią­ce, świe­żo z kuch­ni przy­nie­sio­ne bi­fsz­ty­ki, sąż­ni­ste, w pla­stry po­kra­ja­ne pie­cze­nie… Ha, są szczę­śli­wi lu­dzie na świe­cie! Co­bym też za­dys­po­no­wał so­bie na obiad, gdy­bym był pa­nem i miał wła­sne­go ku­cha­rza? Po­czą­łem dys­po­no­wać, ale za­wsty­dzi­łem się tej dzie­cin­nej za­baw­ki. Cóż to? tro­chę gło­du znie­ść­bym nie miał od­waż­nie? I zno­wu mi wra­ca­ła moja ma­nia dys­po­no­wa­nia. Wła­śniem był orzekł, że na ostat­nią po­tra­wę mia­łem mieć pie­ro­gi z trze­śnia­mi ze śmie­ta­ną, gdy się roz­le­gło pu­ka­nie. Rzu­ci­łem się do drzwi. Stał w nich lo­kaj w li­be­ryi z bi­le­tem w ręku. Na bi­le­cie wy­czy­ta­łem: "He­le­na z hra­biów Czar­no­zo­rów Pa­wę­ży­na, " po­tem śnież­nem ko­bie­cem pi­smem: "pro­si o przy­by­cie dla roz­mó­wie­nia się o ko­re­pe­ty­cye. " Krew ude­rzy­ła rai do gło­wy. Ko­re­pe­ty­cye! Ma­rze­nie mo­gło się stać ży­wem cia­łem.

Wie­dzia­łem, że pierw­sze pię­tro domu, w któ­rym miesz­ka­łem pod stry­chem (stu­den­ci – to pta­ki, gnież­dżą­ce się wy­so­ko), zaj­mo­wa­ła ro­dzi­na Pa­wę­żów. Wi­dy­wa­łem wjeż­dża­ją­cą w bra­mę ka­re­tę… ja­kieś suk­nie i twa­rze, mi­ga­ją­ce po za jej szy­ba­mi…

– Tu na pierw­sze pię­tro? – za­py­ta­łem lo­ka­ja.

– Tak, ja­śnie pani pyta, kie­dy pan bę­dzie mógł przyjść.

– Za­raz… w tej chwi­li… za pięć mi­nut… Gdy lo­kaj znikł, po­sze­dłem po­ra­dzić się ob­ła­ma­ne­go lu­ster­ka, czy mo­głem sta­nąć, tak jak by­łem, przed pa­nią Pa­wę­ży­ną. Zmie­ni­łem koł­nie­rzyk, przy­cze­sa­łem wło­sy, po ba­ry­erze scho­dów zje­cha­łem na dół i z obej­mu­ją­cą mię po­tro­chu nie­śmia­ło­ścią za­dzwo­ni­łem. Przy­ci­śnię­ta zgó­ry sprę­ży­na spo­wo­do­wa­ła otwo­rze­nie się drzwi; wsze­dłem na scho­dy, wy­sła­ne dy­wa­nem, ozdo­bio­ne ro­śli­na­mi w skrzyn­kach… O, źle!…. Co­raz wię­cej czu­łem się nie­śmia­ły i wy­da­łem się so­bie ja­kiś brud­ny i ob­dar­ty… Ale trud­na rada! Kto się ogła­sza w Ku­ry­er­kach…

Na ostat­nim scho­dzie u góry stał ten sam lo­kaj, któ­ry mi przy­niósł bi­let pani.

– Ja­śnie pani jest w sa­lo­nie.

Wpro­wa­dził mię do przed­po­ko­ju i wska­zy­wał drzwi na lewo.

Sam nie wie­dzia­łem, jak wsze­dłem i ja­kem się zna­lazł przed sie­dzą­cą w sa­lo­nie pa­nią. Pod­nio­sła się ona zwol­na i krok je­den uczy­ni­ła na moje spo­tka­nie. Była wy­so­ka, pięk­na, ślicz­nie ubra­na i wy­da­ła mi się zu­peł­nie mło­da.

– Czy to pan… w Ku­ry­er­ku?…

– Tak, pani.

Czu­łem, że je­stem okrop­nie nie­zgrab­ny. Pani była po­dob­na do tych ko­biet aniel­skich, któ­re ra­to­wa­łem z re­wol­we­rem w ręku i z któ­re­mi by­wa­łem tak śmia­ły i tak ry­cer­ski, wo­bec niej jed­nak czu­łem się, jak zła­pa­ny… Wła­sne moje ręce wy­da­wa­ły mi się ja­kie­miś cu­dze­mi, przy­praw­ne­mi rę­ka­mi, a i z no­ga­mi, nie wie­dzia­łem, co ro­bić. Pani była tak swo­bod­na i spo­koj­na, że aż mię za­zdrość bra­ła.

– Sia­daj pan, – rze­kła, wska­zu­jąc mi krze­sło.

– Ja wła­śnie po­szu­ku­ję…

– Tak, i zda­je mi się, że bę­dzie­my mo­gli się po­ro­zu­mieć. Pan znasz do­brze ję­zyk nie­miec­ki.

– Tak…

Sie­dzia­łem na sa­mym brzeż­ku krze­sła; naj­lżej­sze po­pchnię­cie by­ło­by mię przy­pra­wi­ło o upa­dek, a sło­wa wię­zły mi for­mal­nie w gar­dle. Czy by­łem od­waż­nym tyl­ko z re­wol­we­rem w ręku?

– Cho­ciaż miesz­ka­li­śmy do­tąd w Ga­li­cyi… moja cór­ka nie umie ani sło­wa w tym ję­zy­ku… Czy mógł­byś pan pod­jąć się da­wa­nia jej go­dzi­ny lek­cyi dzien­nie? Co do wy­na­gro­dze­nia, za­sto­su­je­my się do zwy­cza­jów.

Głód tak mię w tej chwi­li szarp­nął za wnętrz­no­ści, żem pra­wie mi­mo­wo­li wy­rzekł:

– Obiad…

– A, nie, – pod­chwy­ci­ła pani, – pan ro­zu­miesz… obcy czło­wiek przy sto­le ro­dzi­ny…

– Tak, tak, ro­zu­miem… zda­ję się zu­peł­nie na pań­stwa…

– Chcia­ła­bym wła­śnie, by­śmy tę kwe­styę uło­ży­li od razu. Pan mu­sisz wie­dzieć, co się tu pła­ci zwy­kle za go­dzi­nę lek­cyi dzien­nie.

Wy­mie­ni­łem cy­frę, i umo­wa sta­nę­ła bez zwło­ki.

– Czy bę­dziesz pan mógł za­cząć lek­cye od ju­tra? Tak? To do­brze! Za­po­znam pana z moją cór­ką… ma lat pięt­na­ście… w tym wie­ku czy­ni się naj­szyb­sze po­stę­py…

Wsta­ła i, zbli­żyw­szy się do drzwi przy­le­głe­go po­ko­ju, za­wo­ła­ła:

– Dzi­dziu!

We­szła szczu­pła i wą­tła pa­nien­ka z dwo­ma war­ko­cza­mi blond, wi­szą­ce­mi na ple­cach. Mia­ła nie­bie­skie oczy, zda­je mi się, że mia­ła też nie­bie­ską suk­nię, bo było w niej coś wy­raź­nie nie­bie­skie­go.

– Dzi­dziu, przed­sta­wiam ci twe­go przy­szłe­go na­uczy­cie­la.

Pa­nien­ka uśmiech­nę­ła się, ukło­ni­ła… ja jesz­czem się stał wię­cej nie­śmia­łym. Ani na jed­no sło­wo zdo­być się nie mo­głem.

– Więc ju­tro… od pią­tej do szó­stej… to naj­lep­sza go­dzi­na… Wszak panu ta go­dzi­na do­ga­dza?

Ukło­ni­łem się.

– Książ­ki… Ach, to się ju­tro uło­ży, ja­kie książ­ki po­trzeb­ne będą…

– Ja tym­cza­sem przy­nio­sę…

– Do­brze, przy­nieś pan, co pan bę­dziesz uwa­żał za po­trzeb­ne…

Nogi mi się plą­ta­ły, ale wy­sze­dłem. Za mną za­brzmiał srebr­ny śmiech. Czy to się Dzi­dzia śmia­ła, czy jej mat­ka? Może śmia­ły się ze mnie.

Mi­łość wła­sna po­ru­szy­ła się w mem ser­cu, ale wkrót­ce wszyst­kie inne uczu­cia ustą­pi­ły miej­sca ra­do­ści. Mój Boże, mia­łem lek­cye!… i to lek­cye, do­brze płat­ne, w tym sa­mym domu… Nie po­trze­ba bę­dzie drzeć bu­tów, mia­no­wi­cie przy moim spo­so­bie prze­by­wa­nia scho­dów, ze­śli­zgu­jąc się na po­rę­czy. Tra­pi­ła mię tyl­ko myśl, że trze­ba bę­dzie za­wsze odro­bi­nę sta­ran­no­ści w stro­ju, idąc tam na te dy­wa­ny…

Po­bie­głem po­chwa­lić się przed Mi­cha­siem.

– Głod­ny je­stem, jak pies, ale mam lek­cye! – za­wo­ła­łem. – Niech żyją pan­ny, po­trze­bu­ją­ce lek­cyi ję­zy­ka nie­miec­kie­go! Będę te­raz bo­ga­ty, jak Kre­zus!… Nad stu­den­ta­mi jest opatrz­ność!… Mó­wię ci, że ma ta­kie gru­be war­ko­cze…

– Kto?

– No, ta koza, któ­rą uczyć będę!

– Jest! Jak­bym wie­dział, że się w niej za­ko­chasz.

– Ja? O, to tak­że!… Pięt­na­ście lat!… Dziec­ko!

Mó­wiąc to, nie wiem, dla­cze­go się za­czer­wie­ni­łem. Dzi­dzię raz, i to za­le­d­wie przez chwi­lę wi­dzia­łem, ale ko­cha­łem mi­łość samą… z nie­pew­nej przy­szło­ści wy­glą­da­ły ku mnie ja­kieś uśmie­chy i spoj­rze­nia…

– Mat­ka jej to, mó­wię ci, pięk­na ko­bie­ta! – do­da­łem.

– To na jej in­ten­cyę raka spie­kłeś?

– Ale daj­że po­kój! Raz wi­dzia­łem… prze­cież za­męż­na ko­bie­ta… co ci się zno­wu zda­je?… Okrut­nie głod­ny je­stem!

– No, to chodź!… już się tam prze­cie znaj­dzie ka­wa­łek mię­sa dla cie­bie w War­sza­wie.

Na­za­jutrz ocze­ki­wa­łem pią­tej z nie­po­ko­jem. Wy­pra­łem i wy­su­szy­łem mój gu­mo­wy koł­nie­rzyk, umy­łem ręce i do­zna­łem tę­sk­no­ty za per­fu­ma­mi… Chciał­bym był kro­pel­kę wody ko­loń­skiej czy cze­goś po­dob­ne­go "wy­lać na kla­pę mun­du­ru. Mun­dur ten wy­da­wał mi się nie­świe­ży i nie­god­ny jej. Ta­kem to w mo­jej wy­obraź­ni skre­ślił, ale nie wie­dzia­łem, czy nie­god­ny Dzi­dzi, czy pani Pa­wę­ży­ny, czy ba­wial­nej sali, w któ­rej obie wi­dzia­łem. O pięć mi­nut przed pią­tą za­dzwo­ni­łem do miesz­ka­nia mo­jej uczen­ni­cy. Dzi­dzia! Co to za imie może być Dzi­dzia? Idąc po scho­dach, prze­bie­głem w pa­mię­ci całą li­ta­nię imion, ale żad­ne do zdrob­nie­nia "Dzi­dzia" się nie nada­ło.

Słu­żą­cy po­pro­wa­dził mię do ma­łe­go sa­lo­ni­ku, oświad­cza­jąc, że pani pro­si­ła, bym za­cze­kał tro­chę. Cze­ka­łem. Zwal­czyw­szy pierw­szą nie­śmia­łość, po­czą­łem się roz­glą­dać po po­ko­ju. Był on prze­peł­nio­ny frasz­ka­mi, al­bu­ma­mi, fo­to­gra­fia­mi, wa­chla­rza­mi, ro­śli­na­mi o li­ściach ory­gi­nal­nych, ja­kie­miś pa­ra­wa­ni­ka­mi i ty­sią­cem przed­mio­tów zbyt­ku. Było mi w nim nie­swo­jo, a jed­nak do­brze. Po­czą­łem wte­dy prze­czu­wać nie­ja­sno, że ko­bie­ta – to nie­tyl­ko jej cia­ło i du­sza, ale tak­że jej suk­nie, jej oto­cze­nie, po­wie­trze, któ­rem od­dy­cha… wca­lem wszak­że tego w my­śli nie sfor­mu­ło­wał; póź­niej do­pie­ro zda­łem so­bie spra­wę z mo­je­go wcze­sne­go pierw­sze­go prze­czu­cia. Czu­łem się ja­kimś nie­zgrab­nym, mi­zer­nym i stra­pio­nym, wy­szedł­szy z po­mię­dzy na­gich ścian mego miesz­ka­nia, prze­sią­kłych za­pa­chem dymu pa­pie­ro­sów, a zna­la­zł­szy się na­gle wśród tych mięk­kich ko­bier­ców i me­bli, za­pra­sza­ją­cych do spo­czyn­ku wy­god­ne­go, wśród tego po­wie­trza, na­peł­nio­ne­go ja­kąś wo­nią de­li­kat­ną.

Cze­ka­łem dość dłu­go. Myśl moja bie­ga­ła nie­spo­koj­nie, to się ku prze­szło­ści zwra­ca­jąc, to cie­ka­wie wy­glą­da­jąc w przy­szłość. Za­trzy­ma­ła się na chwi­lę na świe­cie Je­wek i Ma­ry­siek, w któ­rym do­tąd ob­ra­ca­łem się tak chęt­nie. Świat ten wy­dał mi się ja­kimś bar­dzo da­le­kim ode­mnie. Na­resz­cie we­szły pa­nie. Roz­po­czę­ła się na­ra­da, w któ­rym po­ko­ju naj­spo­koj­niej bę­dzie na lek­cye. W sto­ło­wym by­ło­by do­brze, ale w tej po­rze na­kry­wa­no do obia­du. W sa­lo­ni­ku nie­by­ło gdzie się roz­ło­żyć z książ­ka­mi i ka­je­ta­mi… Sta­nę­ło na­tem, że naj­wła­ściw­szy bę­dzie ga­bi­net pana.

Dzi­dzia wca­le nie była ład­na. Otwo­rzy­li mi na to oczy ko­le­dzy, któ­rym ją po­ka­za­łem, prze­cho­dzą­cą uli­cą z na­uczy­ciel­ką młod­szych sióstr. Wie­dzia­łem, kie­dy wy­cho­dzi na spa­cer, i umyśl­nie z Mi­cha­siem i Ste­fa­nem Czu­bo­wi­czem cza­to­wa­li­śmy na nią. Mia­ła fu­trza­ną cza­pecz­kę na gło­wie, twarz jej, zwy­kle bla­da, mia­ła w tej chwi­li ru­mień­ce, wy­wo­ła­ne ostrym wia­trem, lecz gdym ja, za­chwy­co­ny i dum­ny, trą­cił, ko­le­gów, rzu­ca­jąc im zna­czą­ce spoj­rze­nie, na ich twa­rzy od­ma­lo­wa­ło się roz­cza­ro­wa­nie. Ste­fan na­wet wy­su­nął war­gę po­gar­dli­wie:

– Beee! – za­wo­łał – brzyd­ka!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: