Dzieci Getta - ebook
Dzieci Getta - ebook
WYROK ŚMIERCI WYDANO NA NICH JESZCZE PRZED NARODZINAMI
Wybuch wojny zniszczył mój świat, moje poczucie bezpieczeństwa. W getcie spędziłam trzy i pół roku. To było trzy i pół roku w piekle – wspomina Krystyna, która z dziesięcioosobowej rodziny jako jedyna przeżyła wojnę.
Na początku byliśmy jeszcze wszyscy razem, nie mieliśmy pojęcia, że nasze dni są policzone. Nie wiedzieliśmy, czym jest strach, głód i walka o życie – tak swoje przerwane dzieciństwo pamięta Józef.
Z czasem się do tego przyzwyczajamy. Do widoku trupów na chodnikach i do myśli, że być może ja będę następny – wyznaje po latach Marian.
Świat, który znali, zniknął nagle wraz z napaścią Niemców na Polskę. Niemal od razu oni i ich rodziny stali się dla okupantów podludźmi. Z miesiąca na miesiąc rosły represje, odbierano im kolejne prawa, aby w końcu zabrać im także to najbardziej podstawowe – prawo do życia.
Nakazano zamknąć wszystkich Żydów w wyznaczonych, szczelnie zamkniętych dzielnicach. W gettach. Tam codziennie towarzyszyły im potworny głód, wszechogarniający strach i lęk przed utratą kogoś bliskiego. Patrzenie na śmierć i cierpienie stało się ich codziennością. Cieszyć mogli się tylko tym, że mają jeszcze dość sił, aby przeżyć kolejny dzień.
Świadków tych okropnych wydarzeń z dnia na dzień jest coraz mniej. Jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma możliwość posłuchać opowieści o najtragiczniejszych wydarzeniach drugiej wojny światowej z pierwszej ręki. Usłyszmy ich głos i nie dopuśćmy do tego, aby te historie kiedykolwiek się powtórzyły.
„WOJNA JEST NAJGORSZĄ RZECZĄ, JAKA MOŻE PRZYTRAFIĆ SIĘ LUDZKOŚCI, DLATEGO: NIGDY WIĘCEJ”.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8012-0 |
Rozmiar pliku: | 33 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak dużo może znieść człowiek? Czy są gdzieś granice cierpienia i okrucieństwa? Podczas rozmów z bohaterami tej książki wielokrotnie zadawałam sobie te pytania, bowiem każda kolejna opowieść przekraczała granice mojej wyobraźni. Niestety nic z tego, co zostało tu opisane, nie jest fikcją. Wszystko wydarzyło się naprawdę i nadal żyje w głowach i sercach tych, którym udało się przeżyć.
Te rozmowy były inne niż wszystkie poprzednie. Niż te z powstańcami warszawskimi i te z byłymi więźniami Auschwitz-Birkenau… Nie dlatego, że w oczywisty sposób odróżnia je temat, ale dlatego, że tym razem moi bohaterowie robili wszystko, by nie wracać do swoich wspomnień, do swojego dzieciństwa. Okazywali to całym sobą i na każdym kroku. Nieraz mówili wprost: – „nie lubię do tego wracać”, „przez kilkadziesiąt lat nikomu nie zdradziłam, że byłam w getcie”. Nieraz też w ostatniej chwili zmieniali zdanie i wycofywali się z wywiadu.
Gdy już się zgodzili, podczas rozmowy zachowywali się, jakby mieli w bucie ostry kamień, a każdy kolejny krok, każde kolejne zdanie ich opowieści – coraz mocniej raniło im stopę. Ja musiałam namówić ich nie tyle na wspólny spacer, ile na maraton. Trudno sobie wyobrazić bardziej niewdzięczne zadanie dla dziennikarza – zadawanie pytań, które sprawiają fizyczny ból. Dosłownie.
Ta książka nie jest ani łatwa, ani przyjemna. Składa się z relacji z piekła na ziemi, bo granice każdego z gett były granicami życia i śmierci. Opisuje niewyobrażalne okrucieństwo, pokazuje, do czego zdolny jest człowiek… W końcu mury zakończone drutem kolczastym nie wzięły się znikąd. Jak każde zło, tak i Holocaust zaczynał się od małych – wydawałoby się niewinnych – kroków. Wytykanie palcami, zakaz korzystania z niektórych miejsc kultury, parków czy pływalni, możliwość robienia zakupów tyko po godzinie 17, powolne odbieranie praw i odczłowieczanie… Niedługo później były już cyklon B, komory gazowe i wielkie piece krematoryjne, które pracowały przez całą dobę. Powstały setki gett i wielkie obozy zagłady. Plan wymordowania całego narodu żydowskiego przestał być już tylko planem. Stał się rzeczywistością dzięki tysiącom ludzi owładniętych niemiecką nazistowską ideologią.
Ta wielka zbrodnia pochłonęła około sześciu milionów ofiar.
Sześć milionów osób. Ojców i matek, braci i sióstr, synów i córek. Niemcy mordowali wszystkich – nie miało znaczenia, czy są w sile wieku, czy dopiero wzięli pierwszy oddech. Jedynym kryterium było pochodzenie. Kolor włosów, kształt nosa… „Semicki wygląd”. „Żydostwo”.
Józio z odstającymi uszami, uśmiechnięta Krysia z kruczoczarnymi włosami, Marian z wielkimi piwnymi oczami – na nich wszystkich zapadł wyrok śmierci. Przeżyć udało się garstce. Moi rozmówcy do dziś nie znają odpowiedzi na pytanie, dlaczego udało się to akurat im.
*
Punktem wyjścia do powstania tej książki był cykl rozmów _Getto_ emitowany na antenie TVN24. Fragmenty tych wywiadów są tu obszernie cytowane.Uratować od zapomnienia
_N__igdy nie płakałam. Do dziś nie płaczę. Nie mam łez. Gdy kanałami uciekaliśmy z bunkra, ktoś powiedział: „Ten stary już nie żyje”. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że chodziło o mojego tatę… Uderzyło mnie to, ale nawet wtedy nie zapłakałam. Nie opłakiwałam rodziny ani nie przeżywałam żałoby. Nie miałam na to czasu. Ciągle w kryjówkach, wciąż uciekając. Myślałam – za chwilę ja. Będę następna. I byłam na to gotowa._
Powyższe słowa zapadły mi głęboko w pamięć. Jak to możliwe? Jak można nie mieć łez _–_ naturalnej formy uspokojenia emocji i oczyszczenia głowy – mając tak traumatyczną historię? Jak potworne musiały być wydarzenia jej dzieciństwa, że straciła nawet to?
Krystyna Budnicka jest moją pierwszą rozmówczynią w cyklu _Getto_. Spotykamy się z samego rana w Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, gdzie nagrywamy wszystkie rozmowy. Gdy się telefonicznie umawiałyśmy na rozmowę, usłyszałam: „Zgoda, ale musimy się zamknąć w dwóch godzinach! Cały dzień mam szczegółowo zaplanowany”. Nie byłam tym zaskoczona. To nie jest nasze pierwsze spotkanie, więc zdaję sobie sprawę, z jak aktywną osobą mam do czynienia. Nigdy nie odgadłabym jej wieku. Tuż przed dziewięćdziesiątką przypomina raczej świeżo upieczoną emerytkę, która właśnie rozpoczyna siódmą dekadę życia. Jest mała, drobna, pełna wigoru i pozytywnej energii.
Jeszcze zanim włączyliśmy kamery, pytam ją, jak często opowiada swoją historię i czy nie jest tym zmęczona. Czy łatwo wracać do tych wszystkich okropności?
_Nie mam grobu swoich bliskich, nie mam gdzie zapalić im znicza… Robię dla nich jednak co innego – mówię o nich. Do dziś mam ich w sercu i przed oczami, dlatego opowiadam historię ich życia i dzięki temu żyją. Ocalam ich od zapomnienia._
_Moja droga do tego była jednak długa. Przez całe lata milczałam jak zaklęta. Nikomu nie mówiłam o swojej przeszłości. Myślę, że nawet przez czterdzieści lat. Odblokowałam się dopiero na spotkaniu ludzi, którzy przeszli przez to samo, którzy zadawali pytanie: „A jak ty przeżyłaś?”. Na spotkaniu Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu. Od tamtej pory jeżdżę po szkołach, spotykam się z młodzieżą i opowiadam. By moje życie było przestrogą._
Wyczekana córeczka
Między najstarszym bratem – Izaakiem – a nią było 21 lat różnicy. Urodziła się 8 maja 1932 roku w Warszawie. Rodzice – Cyrla i Josef Lejzor Kuczer – długo na nią czekali, bo wśród siedmiorga dzieci przeważali chłopcy. Dziewczynka była tylko jedna. Hena – bo takie imię Krystyna Budnicka dostała od rodziców – urodziła się jako ósma. Najmłodsza i ostatnia z rodzeństwa. Siostra i większość braci byli już wtedy dorośli. Czterech było żonatych, a jeden miał już dwoje swoich dzieci.
Pierwsze siedem lat życia – do wybuchu wojny – Krystyna opisuje jednym słowem: szczęście.
_Nie byliśmy rodziną bogatą, nie opływaliśmy w luksusy, jednak nigdy w naszym domu nie brakowało miłości. Pierwsze lata mojego życia wspominam jako piękny okres. Doskonale pamiętam relację między rodzicami – ojciec zawsze zwracał się do mamy jak do królowej, do nas też pięknie mówił. Rozmowy, czułość, okazywanie sobie emocji – to wszystko było dla nas niezwykle ważne. Ja odczuwałam to ze zdwojoną siłą, bo byłam tą najmłodszą, wyczekaną córeczką. Wszyscy się o mnie troszczyli, interesowali tym, gdzie jestem, co robię i jak się czuję. Mój brat – Jehuda – był co prawda zaledwie półtora roku starszy ode mnie, ale mimo wszystko to ja byłam oczkiem w głowie. Nazywali mnie wtedy „dziecko” i zamiast mówić do mnie po imieniu, pytali: „Co robi dziecko? Czy dziecko zjadło obiad?”._
_Zresztą to niejedyna niedzisiejsza forma, jakiej wtedy używaliśmy. Na przykład do mamy nie zwracało się nigdy wprost, mówiło się za to: „Czy mama będzie łaskawa mi podać?”._
_Pamiętam, że wszyscy trzymaliśmy się razem, mimo różnicy wieku była między nami bliskość. Wszyscy moi bracia nosili imiona hebrajskie. Najstarszy był Izaak, następny Roven, Boruch, Szaja, Chaim i najmłodszy Jehuda. Siostra nazywała się Perla, ale wszyscy mówili na nią Pola. Spolszczyliśmy jej imię… Później, jak już wybuchła wojna, spolszczyliśmy niemal wszystkie. Albo po prostu zamieniliśmy na polskie odpowiedniki. Ja przestałam być Heną czy Henele, jak mówiła do mnie mama, gdy wyszłam z getta, zostałam Krysią, którą jestem do dziś._
Rodzina Krystyny Budnickiej była bardzo religijna, patriarchalna i zachowująca wszystkie przepisy prawa Mojżeszowego. Ojciec zawsze był tradycyjnie ubrany, nosił długą, srebrzystą brodę. Modlił się codziennie rano. Matka w każdą sobotę wkładała perukę, a na co dzień na włosach nosiła siateczkę. Zakrywanie włosów przez Żydówki, nie tylko podczas modłów w synagodze, praktykowane jest w środowiskach bardzo ortodoksyjnych. Obecnie kobiety często swoje własne włosy golą do zera, by na stałe nosić perukę.
W domu Heny rozmawiało się w jidysz, choć dzieci doskonale znały też język polski.
_Do dziś mam przed oczami wspomnienie wielkich rodzinnych uroczystości. Gwarnego domu i stołu pełnego jedzenia. Już nas samych było 10 osób, a do tego liczne ciotki i wujkowie, wszyscy mieli dzieci, zatem kuzynów co niemiara! Doskonale pamiętam taki obrazek: ojciec zawsze siedział na szczycie stołu, jako patriarcha, najważniejszy w rodzinie, a dookoła biegało mnóstwo maluchów._
_W domu bardzo starannie przestrzegaliśmy zasad religii żydowskiej, obchodziliśmy wszystkie święta, każda sobota obowiązkowo wolna od pracy, szabat w gronie rodziny. To też przywołuje we mnie dobre wspomnienia. W każdy sobotni wieczór, gdy jeszcze nie było nam wolno zapalać światła – siadaliśmy całą rodziną przy piecu kaflowym i tata opowiadał nam midrasze_¹_, czyli opowiadania biblijne. Ja to wszystko chłonęłam jak gąbka. Traktowałam to jak bajki, choć wiedziałam, że ich źródłem jest Biblia._
_Oczywiście przestrzegaliśmy koszerności. Nie byliśmy na tyle majętni, by mieć oddzielne sztućce i naczynia do nabiału i mięsa, ale doskonale pamiętam koszerowanie. Brało się wielki kocioł do prania bielizny, wlewało się do niego wodę, wkładało wszystkie naczynia i wrzucało dyszę od żelazka! To bulgotało, bulgotało i było gotowe do użycia. Z czasem jednak w naszym domu pojawiały się coraz to nowsze udogodnienia. Jednym z nich był mechanizm, który rozwiązywał problem z religijnym zakazem wykonywania jakiejkolwiek pracy – w tym także włączania i wyłączania światła. Stworzył go jeden z moich braci, był niezwykle nowoczesny, bo światło się samo zapalało i gasło. Wcześniej musiała to za nas robić dozorczyni. Zresztą nie tylko to! Podczas szabasu Żydzi nie mogą mieć też kontaktu z ogniem, a to oznacza, że przygotowywanie posiłków jest niemożliwe. Odgrzewanie tych gotowych także. W tym pomagali nam Polacy. Nazywaliśmy ich „szabes gojami”. Pamiętam, że w piątek niosło się do piekarni garnek z ciepłym czulentem, by odebrać go w sobotę._
_Ze świąt dobrze pamiętam Chanukę_² _z paleniem świeczek i piękną chanukiją, która stała w oknie naszego mieszkania. Jedliśmy wtedy placki kartoflane. Do dziś, gdy zamykam oczy, przypomina mi się ich smak. Purim zachował się w mojej pamięci nieco mniej wyraźnie, ale pamiętam przebieranie. Nic dziwnego, dzieci miały z tym mnóstwo zabawy! Wszystko działo się w naszym budynku. No i Kuczki_³ _świetnie wspominam! To był naprawdę radosny czas. Robiłam wtedy łańcuchy, żeby ozdobić szałasy, do których się przenosiliśmy na czas trwania święta. Ten czas kojarzy mi się z niezwykłym zapachem w całej okolicy! A był to zapach igliwia i zbutwiałych gałązek, którymi wypełnialiśmy nasze kuczki._
_Najbardziej uroczyste było oczywiście święto Pesach_⁴_, czyli odpowiednik chrześcijańskich świąt Wielkiejnocy. To właśnie wtedy dom był pełen ludzi, a tata królował przy stole! Na koniec tego święta po brzegi wlewa się wino do kielicha Eliasza i otwiera się drzwi, by Eliasz mógł przez nie wejść. Wszyscy wpatrują się wtedy w kielich, czy prorok coś z niego upije. Przyznam, że ten element przyprawiał mnie o ciarki na plecach. Bałam się, że rzeczywiście mógłby przyjść do nas duch i to wino wypić._
Rodzina Krysi była bardzo liczna i religijna. Do dziś Krystyna wspomina z nostalgią żydowskie święta takie jak Pesach, Purim czy Chanuka
Polona
Rodzina Kuczerów od zawsze mieszkała przy placu Muranowskim 10 pod numerem 23, w żydowskiej dzielnicy. Mieszkanie było niewielkie jak na taką liczbę domowników – dwa pokoje z kuchnią. Nikt jednak nie narzekał na ciasnotę. W suterenie domu, w którym mieszkali, Josef Lejzor Kuczer miał niewielki zakład stolarski. Rodzinny biznes, bo pracowali w nim wszyscy dorośli bracia. Tradycje stolarsko-rzemieślnicze odziedziczył po ojcu i przekazał synom.
_Mieszkaliśmy w samym centrum żydowskiej dzielnicy – tuż obok były ulice Miła, Nalewki, Stawki, Bonifraterska. One wszystkie znalazły się potem w getcie. Dziś tych miejsc już nie ma, a to, co zostało, wygląda zupełnie inaczej niż w dwudziestoleciu. Całkiem dobrze pamiętam tamtą okolicę. Plac Muranowski – wtedy na moje dziecięce oczy – wydawał mi się ogromny. Było na nim mnóstwo zieleni, drzewa, krzewy, naokoło ustawione ławeczki, żeby usiąść i odpocząć. Sielanka. Stamtąd wchodziło się na słynną ulicę Nalewki. Porównałabym ją do dzisiejszej ulicy Chmielnej – po obu stronach sklepiki, jakieś kawiarnie. To był dla mnie wielki świat. Nic tam nie kupowałam, ale lubiłam oglądać wystawy sklepowe, te wszystkie piękne rzeczy. Marzyłam, że kiedyś je sobie kupię._
Ulicę Nalewki uważano za jedną z najważniejszych ulic handlowych Warszawy i jedną z głównych ulic dzielnicy żydowskiej. Znajdowało się na niej w zasadzie wszystko – warsztaty rzemieślnicze, domy handlowe, domy usługowe, księgarnie i antykwariaty. Można było zjeść, napić się czegoś mocniejszego, poznać wszystkie lokalne plotki, zrobić interesy i zawrzeć nowe znajomości. W odległości kilku metrów można było kupić wysławiane na całą Warszawę wyjątkowo słodkie pomarańcze z palestyńskiej Jafy, świeżo oprawione skóry, eleganckie ubrania, wyroby szklane i kościane, a także śledzie prosto z beczek. Tygiel. Jidysz mieszał się z polskim. Było ruchliwie i gwarno. To tu tętniło życie przedwojennej stolicy. Nie bez powodu Nalewki nazywa się najbardziej handlową ulicą w dziejach Warszawy. Ulicą, która zniknęła, jak tamten przedwojenny świat.
Nalewki ucierpiały już na samym początku wojny. Pierwsze bombardowania w 1939 roku przyniosły pierwsze zniszczenia w pięknej przedwojennej zabudowie. Nieco później Niemcy utworzyli tu jedną z głównych bram do getta. To przez nią 19 kwietnia 1943 roku o świcie wkroczyły oddziały niemieckie oraz kolaborujące z nimi oddziały ukraińskie i łotewskie, napotykając zbrojny opór żydowskich powstańców. Był to początek powstania w getcie warszawskim. Po jego upadku ta część ulicy, która należała do getta, została przez Niemców całkowicie zburzona. Ulica, późniejszy symbol głodu, grozy i śmierci, wcześniej wychowała niejedno pokolenie szczęśliwych dzieci, była namiastką innego świata, miejscem, w którym mieszały się kultury.
Ulica Nalewki była najżywszą handlową ulicą w historii Warszawy. Stanowiła też centrum żydowskiego życia miasta
Nationaal Archief
_Mój świat ograniczał się do tej przecznicy, więc nie wiedziałam wtedy o istnieniu innego – nieżydowskiego, chrześcijańskiego świata. W kamienicy jedyną nieżydowską postacią była nasza dozorczyni. Znajdowała się tutaj również restauracja, którą prowadził Polak, pan Gujski. Jego syn – Jaś – bawił się z nami na podwórku. Dla mnie jako dziecka nie miało żadnego znaczenia, czy Jaś był Żydem, czy nie. Dla niego najwyraźniej też, bo nie doszło do żadnego incydentu, który dałby mi odczuć różnice między nami. Żyłam w zamkniętym, dobrym świecie._
_Doskonale pamiętam wyjazdy! To było święto dla całej rodziny. Co roku wyjeżdżaliśmy na całe wakacje na letnisko w okolicach Otwocka – Falenica lub Międzylesie. Młodsze dzieci – czyli mnie, najmłodszego brata i siostrę – mama pakowała na kilka tygodni. Tata z najstarszymi braćmi, którzy pracowali, przyjeżdżali do nas na soboty._
_Żeby dojechać za miasto, musieliśmy wynająć furkę, na którą pakowaliśmy pościel, garnki i wszystko, co było nam potrzebne do życia. Choć nie zawsze to było takie proste. Któregoś roku rodzice mieli chyba większy problem finansowy niż zazwyczaj i pamiętam rozmowę, w której tata się żalił, że w tym roku nie uda nam się wyjechać. Można powiedzieć, że to była taka niewielka kłótnia, bo mama się na to nie zgadzała i w końcu wypaliła: jak zostanę w Warszawie, to będę potrzebować nowego kapelusza i pończoch! Do dziś, gdy to wspominam, to się śmieję. Mama postawiła na swoim i pojechaliśmy… Choć rzeczywiście nam się nie przelewało. Nie pamiętam, by mi czegokolwiek brakowało, ale rodzice szukali wszelkich sposobów na oszczędzanie. Wszystkie zabawki, jakie miałam, były zrobione przez ojca i starszą siostrę. Robili szmaciane lalki – głowę wypychało się trocinami i szyło się ubranka. Tata dorobił mi drewniane mebelki – łóżko, szafki – wszystko dostosowane rozmiarem do lalek. Wiedziałam, że inne dzieci mają nowe, sklepowe zabawki, ale czy im zazdrościłam? Chyba nie. Doceniałam to, co mam. Mój świat. Dziś go doceniam jeszcze bardziej._
_Nasza codzienność była bardzo spokojna. Ojciec z braćmi pracowali, mama zajmowała się domem, a ja chodziłam do freblówki przy Sierakowskiej, bo tak wtedy nazywaliśmy przedszkole. Nazwa wzięła się stąd, że pracowali tam zgodnie z metodą niemieckiego pedagoga Friedricha Wilhelma Fröbla. Wówczas było to podejście niezwykle nowoczesne, a polegało na tym, że dzieci muszą mieć czas na swobodną, niezaplanowaną przez dorosłych zabawę. Chodziło o to, by dać nam miejsce na nasz dziecięcy świat, a tym samym pobudzić naszą wyobraźnię i kreatywność. Mam wrażenie, że dziś rodzice towarzyszą dzieciom w każdej sekundzie, a myślę, że czasem warto dać im trochę przestrzeni i przyglądać się z bezpiecznej odległości._
_Oczywiście czas z rodzicami też był niezwykle cenny. Pamiętam na przykład, jak jednego dnia mama wzięła mnie do kina na film z Shirley Temple, która była wtedy niezwykle popularna! W końcu do dziś uważa się ją za największą dziecięcą gwiazdę w dziejach kina. Wszystkie dziewczynki marzyły, by mieć takie kapelusiki jak ona, ja też, ale nie pamiętam, czy taki miałam._
_Z przedszkola mam jedno bardzo miłe wspomnienie. Któregoś dnia złamałam nogę, przez co musiałam leżeć w domu i korzystać z wyciągu. Samo to wydarzenie oczywiście nie jest dobrym wspomnieniem, ale to, że po wypadku niemal codziennie odwiedzały mnie dzieci z grupy – już tak. By mi poprawić humor, przynosiły przygotowane przez siebie laurki i książki. Pierwsza, którą dostałam, mocno zapadła mi w pamięć – to było_ Serce _Edmunda de Amicisa. Potrafiłam już wtedy czytać i bardzo chętnie to robiłam. Mój najstarszy brat został właścicielem czytelni Parnas na Nowolipiu. Już od jakiegoś czasu wiódł nieco inne życie niż my. Dużo czytał, uczył się, wiem, że nawet gdzieś podróżował… Zamiast być stolarzem, poszedł inną drogą. Często tam przychodziłam. Lubiłam gubić się wśród regałów z książkami. Było ich mnóstwo! Ja sięgałam oczywiście po te dla dzieci, jak na przykład_ Bankructwo małego Dżeka _Korczaka. Niestety w czasie wojny czytelnię trzeba było zamknąć. Księgozbiór przenieśliśmy do sutereny naszego domu, a później, jak wiadomo, wszystko zostało zniszczone. Jednak wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, jeszcze było pięknie._
Mówiąc o swoim małym, dziecięcym przedwojennym świecie, Krystyna Budnicka ma w oczach błysk. Radość, rozrzewnienie, a momentami nawet wzruszenie. To jedyny moment podczas rozmów, gdy pojawiają się takie emocje. Od chwili gdy wybucha wojna, każdy kolejny rok, miesiąc i dzień będą przynosić coraz bardziej przerażające wspomnienia. Nie będzie już miejsca ani na uśmiech, ani błysk w oku. Dobre dzieciństwo było krótkie i brutalnie się skończyło.
Koniec dzieciństwa
_Pamiętam. Niestety wszystko doskonale pamiętam. Pamięć dla niektórych jest łaskawa, jednak moja historia nie ułatwia jej zadania. Wybuch wojny zniszczył mój świat, moje poczucie bezpieczeństwa. Pamiętam strach, dudniące serce, setki pytań w głowie, na które nie znajdowałam odpowiedzi. Bo jaka jest odpowiedź na pytanie kłębiące się w głowie siedmioletniej dziewczynki o to, czy teraz wszyscy zginiemy?_
_Huk, krzyk, płacz. Pierwsze naloty, wycie syren alarmowych i zbieganie po schodach do warsztatu taty, gdzie wśród maszyn kryliśmy się przed lecącymi z nieba bombami. Bałam się, choć jednocześnie miałam złudne poczucie, że nic mi się nie stanie, bo opiekuje się mną tyle osób, cała rodzina._
_Ze schronu pamiętam ciszę i skupienie, z jakim słuchaliśmy słów prezydenta Stefana Starzyńskiego, człowieka, który mimo możliwości nie uciekł z oblężonego miasta, tylko został z jego mieszkańcami, z ludnością cywilną. Mówił do nas spokojnym, ochrypniętym głosem. Mówił też do dzieci. Uspakajał je, pocieszał, że wszystko będzie dobrze, ale jednocześnie przestrzegał, byśmy były grzeczne i nie odstępowały rodziców na krok. „To przecież wojna, kochanie” – mówił._
Chciałem, by Warszawa była wielka. Wierzyłem, że wielką będzie. (…) Gdy teraz do Was mówię, widzę ją przez okna w całej wielkości i chwale, otoczoną kłębami dymu, rozczerwienioną płomieniami ognia, wspaniałą, niezniszczalną, wielką, walczącą Warszawę. I choć tam, gdzie miały być wspaniałe sierocińce – gruzy leżą, choć tam, gdzie miały być parki – dziś są barykady gęsto trupami pokryte, choć płoną nasze biblioteki, choć palą się szpitale – nie za lat pięćdziesiąt, nie za sto, lecz dziś Warszawa broniąca honoru Polski jest u szczytu swej wielkości i chwały.
– mówił 23 września 1939 roku prezydent Warszawy Stefan Starzyński do mieszkańców miasta. Niedługo później został zamordowany i nie mógł wiedzieć, że wrześniowe bombardowania to dopiero początek najokrutniejszych dziejów tego miasta. Nie mógł wiedzieć, co z Warszawą zrobią Niemcy. Że stanie się symbolem głodu, cierpienia i śmierci, że to tu powstanie największe getto w całej okupowanej Europie.
Siły powietrzne hitlerowskich Niemiec zrzucały na Warszawę bomby przez 27 dni. Równolegle trwało ostrzeliwanie artyleryjskie i walka na przedmieściach miasta. Bitwa o Warszawę była zażarta, ale z góry skazana na niepowodzenie. Niemcy mieli znacznie większe militarne możliwości, z czego Polska początkowo nie zdawała sobie sprawy. 25 września zyskał miano „lanego poniedziałku”. Tego dnia 400 samolotów przez 11 godzin bombardowało miasto. Naziści z pełną świadomością celowali w szpitale i cmentarze. Samolotami schodzili tak nisko, by móc bez problemu strzelać z karabinów maszynowych do biegających po ulicach cywilów. Celowo wybrali też termin ostrzeliwania żydowskiej dzielnicy. Było to w dniach 22–23 września, gdy w żydowskim kalendarzu wypadało święto Jom Kippur. Tuż przed „Sądnym Dniem” – czyli jednym z najważniejszych religijnych wydarzeń dla Żydów – bombardowali domy i synagogi – oczywiście wtedy, gdy tłumy ortodoksyjnych Żydów zebrały się na poranne modlitwy. Gdy wybiegali przerażeni z budynków, sięgały ich kule karabinów. Jako że dzielnica była niezwykle gęsto zaludniona, przez całą noc wydobywano z gruzów zabitych, a do szpitali noszono ciężko rannych, kobiety, dzieci i starców.
We wrześniu 1939 roku Krysia i jej rodzina nie byli jeszcze świadomi, co ich czeka. Na zdjęciu 12-letnia Krysia
Zbiory Fundacji Warszawa1939.pl
_Pamiętam, że tuż przed nalotami przygotowywaliśmy się do tego. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się to śmieszne, ale wtedy wierzyliśmy, że to coś pomoże. Na szyby na przykład naklejaliśmy cienkie papierowe paski, licząc, że to ograniczy zniszczenia. Mieliśmy też przygotowaną apteczkę i maski przeciwgazowe. Bracia i ojciec brali udział w robieniu okopów. Ojciec należał do Obrony Przeciwlotniczej (OPL). Trzeba było pilnować, żeby na dachach były piasek i woda – by od razu gasić ewentualny żar. Jednocześnie dzięki temu z powietrza budynki przypominały ziemię, a więc zlewały się trochę z otoczeniem… Jak wiemy, na niewiele się to zdało. Ale przecież nie mogliśmy wiedzieć, że to będzie aż tak brutalne, aż tak okrutne! Pamiętam, jak mama, która znała rosyjskie pogromy, mówiła: „Niemcy to taki kulturalny naród, nie będzie tak źle, jak za Rosjan!”. Teraz wiemy, jak bardzo się myliła… Oblężenie Warszawy to był dopiero początek, pierwszy stopień do piekła._
Niemcy zdobyli Warszawę pod koniec września 1939 roku. Polska została podzielona między dwóch okupantów – Sowietów i Niemców, i zniknęła z mapy Europy. W październiku na ziemiach polskich utworzono Generalne Gubernatorstwo z Hansem Frankiem jako generalnym gubernatorem. Tak samo szybko, jak granice Polski przestały istnieć – pojawił się terror na nieznaną dotychczas skalę. W życie zaczęto też wdrażać plany segregacji, izolacji, a następnie eksterminacji europejskich Żydów.
Prześladowanie Żydów
Zaczęło się dość niewinnie. Jednym z pierwszych niemieckich nakazów był obowiązek koncentracji Żydów w miastach i utworzenia judenratów, czyli rad żydowskich. Do tego doszedł obowiązek pracy i nakaz noszenia opasek z gwiazdą Dawida. Oczywiście to był kolejny krok po tym, co się działo w Trzeciej Rzeszy jeszcze przed wybuchem wojny. Tam też zaczynało się dość niewinnie. Tak że tę postępującą dyskryminację ciągle można było jakoś wytłumaczyć. Na początku Żydom nie wolno było korzystać z ławek w miejskich parkach. Z czasem zakazano im wstępu do publicznych pływalni, czytelni i wielu innych miejsc. W końcu wprowadzono tam ustawy norymberskie, które definiowały pojęcia: Aryjczyk, Żyd, pół-Żyd, mieszaniec pierwszego stopnia i mieszaniec drugiego stopnia. Nowe prawo wykluczało Żydów z głównego nurtu życia społecznego i dawało możliwość pozbawiania ich niemieckiego obywatelstwa. Już wtedy zaczęły się szykany, prześladowania, zwolnienia z pracy. To płynnie przerodziło się w akcje o charakterze przestępczym, czyli dewastacje sklepów, wytykanie palcem w miejscach publicznych i pobicia.
W 1938 roku sytuacja Żydów osiągnęła punkt krytyczny. Zostali uznani za oficjalnych wrogów Trzeciej Rzeszy. Coraz więcej z nich myślało o ucieczce.
_Pamiętam, jak pod koniec 1938 roku przyjeżdżali do nas uchodźcy z Niemiec. Najczęściej ci, którzy mieli tu rodzinę i było u kogo się zaczepić. My nie mieliśmy nikogo takiego, ale słyszało się na ulicach i można było o tym przeczytać w prasie, że niemieccy Żydzi uciekają przed Hitlerem. To powinno było obudzić w nas czujność, ale ta była niewystarczająca._
W Generalnym Gubernatorstwie, pod władzą owianego przerażającą legendą Hansa Franka, znalazło się 12 milionów ludzi, z czego 2 miliony stanowili Żydzi. Okrucieństwo ze strony okupantów stało się codziennością.
_Pierwszym przejawem fizycznych prześladowań, jaki zapamiętałam, było obcięcie brody mojemu ojcu. Został zatrzymany przez Niemców na ulicy, jakiś żołdak posadził go na środku i obciął brodę do połowy. Oczywiście ku uciesze swojej i swoich kolegów. Wykonał nawet przedrzeźniający Żydów taniec z nożyczkami w ręku. To było przeżycie dla całej rodziny. W ojcu coś się wtedy zmieniło, przestał być przywódcą, panem domu. Został tak dogłębnie upokorzony, że zostało to w nim do końca. Załamał się. Taki zresztą był ich cel. By ośmieszyć, upokorzyć i odczłowieczyć._
_Po tym zdarzeniu już nie mieliśmy wątpliwości, że na ulicach trzeba bardzo uważać, że grozi nam poważne niebezpieczeństwo. To już było w getcie, ale zanim nas zamknęli, pamiętam jeszcze rewizje, przeszukiwanie domu. Trzeba było oddawać wszelkie kosztowności – futra, biżuterię, dzieła sztuki, radia. My akurat poza radiem nic nie mieliśmy, ale pamiętam, jak szukali. Zaglądali nawet pod łóżka, paczki kłuli bagnetami, by sprawdzić, co jest w środku. To były pierwsze nękania._
_Paradoksalnie dzięki temu w pierwszych miesiącach wojny moi bracia mieli bardzo dużo pracy. Po pierwsze – fach stolarski był na wagę złota. Wiele kamienic zostało zniszczonych – albo zawaliły się stropy, albo wszystko spłonęło. Pracy było więc sporo. Po drugie, wyspecjalizowali się w robieniu skrytek na majątek. Najpierw robili je niewielkie – na dokumenty, biżuterię, aparaty fotograficzne. Z czasem powstawały coraz większe. Takie, by zmieścił się w nich także człowiek… Szybko nadszedł czas, gdy zamiast dokumentów ukrywaliśmy siebie._
Broda i pejsy są symbolem przynależności do religii i kultury dla ortodoksyjnych Żydów. Obcięcie brody przez Niemców było dla ojca Krystyny wyjątkowym poniżeniem. Na zdjęciu zhańbiony Żyd w 1939 r.
Domena publiczna
Każdą komórką ciała
Pierwsze getto Niemcy stworzyli już jesienią 1939 roku w Piotrkowie Trybunalskim. Łącznie takich odizolowanych części miast powstało 412, z czego około 400 na ziemiach polskich. Jedne były otwarte, inne szczelnie zamknięte i odgrodzone od reszty świata grubym murem z zasiekami. Pomysł utworzenia tego największego – warszawskiego – pojawił się już w listopadzie 1939 roku, ale początkowo data została odroczona. Najpewniej wskutek rozbieżności między Wehrmachtem a Gestapo. Długo trwała dyskusja o tym, gdzie i jak stworzyć takie, które najlepiej będzie odpowiadało oczekiwaniom nazistów. Ostatecznie zamiast tworzyć getto peryferyjne, zdecydowano, że powinno ono powstać dokładnie w miejscu istniejącej dzielnicy żydowskiej.
W marcu 1940 roku rejon ten nazwano „Rejonem dotkniętym epidemią” (Seuchensperrgebiet). Wzdłuż linii granicznej ustawiono tablice, na których były ostrzeżenia przed wejściem. W czerwcu wytyczono pierwsze granice i postawiono 20 fragmentów muru.
Listopad był ostatecznym terminem osiedlenia. W mieście trwała masowa wędrówka przesiedleńcza. W getcie mieli się znaleźć wszyscy mieszkający w Warszawie Żydzi, natomiast Polacy mieszkający na jego terenie musieli poszukać sobie lokum w innej dzielnicy. W ciągu kilku tygodni ćwierć miliona osób zmuszono do zmiany miejsca swojego zamieszkania. Ulice były pełne ludzi – na marnych ręcznych wózkach i w workach na własnych plecach przenosili to, co udało im się zabrać z życia, które musieli z dnia na dzień porzucić. Mogli ze sobą wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy, resztę dobytku zostawiali w porzuconych domach.
16 listopada na terenie 400 hektarów zamknięto kilkaset tysięcy osób. Mur miał wysokość 3 metrów i długość 18 kilometrów. Pod karą śmierci nie wolno było go opuszczać, a to, co się za nim działo, nawet po 80 latach wymyka się percepcji i wyobraźni.
_Ja to wszystko widziałam, ja to czułam, odbierałam wszystkimi zmysłami, wszystkimi porami skóry, każdą komórką swojego ciała. To było trzy i pół roku w zamknięciu, w ograniczeniu i w strachu. Bez szkoły, bez kolegów i rówieśników. Bardzo długo też bez światła, świeżego powietrza, czystej wody i jedzenia. To było trzy i pół roku w piekle._
_To pierwsze myśli, które przychodzą mi do głowy, gdy słyszę słowo „getto”, ale tego wszystkiego nie da się opisać jednym zdaniem. Spędziłam tam wiele długich miesięcy, od samego początku aż do końca, do totalnego zniszczenia. Choć byłam dzieckiem, dużo widziałam i znam wszystkie etapy postępujących za murami zmian. Tam się stale coś zmieniało. I wygląd getta, i przeżycia. Mimo to cały ten czas jawi mi się jako wszechogarniający strach i kojarzy z utratą kogoś bliskiego. Ciągle nas ubywało. Z tej mojej niezwykle licznej rodziny ostatecznie zostałam sama. Z 10 osób tylko ja jedna!_
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
------------------------------------------------------------------------
¹ Midrasz – w judaizmie metoda interpretacji i komentowania tekstu biblijnego za pomocą ustnych przypowieści, objaśnień i sentencji.
² Chanuka – Święto Poświęcenia, doroczne święto żydowskie, które trwa osiem dni i przypada na listopad–grudzień. Jest ruchome – zaczyna się 25. dnia miesiąca kislew i upamiętnia ponowne poświęcenie świątyni jerozolimskiej w 165 roku p.n.e. W Chanukę religijni Żydzi zapalają lampki, światła i świece umieszczone na specjalnym dziewięcioramiennym świeczniku o nazwie chanukija.
³ Kuczki; Sukot – Święto Szałasów, żydowskie święto, które zaczyna się pięć dni po święcie Jom Kippur, a dwa tygodnie po rozpoczęciu żydowskiego roku. Jest to radosne święto, które ma na celu upamiętnienie wędrówki Żydów przez pustynię i czasów, kiedy mieszkano w szałasach i namiotach. Trwa siedem dni – w tym czasie ortodoksyjni Żydzi mieszkają poza domem w budach lub namiotach pod gołym niebem.
⁴ Pesach – Święto Wiosny, najważniejsze i najstarsze żydowskie święto. W Polsce nazywane Żydowską Wielkanocą. Obchodzi się je na pamiątkę wyzwolenia Izraelitów z niewoli egipskiej. Trwa siedem lub osiem dni w zależności od tego, gdzie jest obchodzone.