- W empik go
Dzieci - ebook
Dzieci - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 392 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pan Świrski Wincenty miał lat około siedemdziesięciu. Był to człowiek wysoki, szczupły, zawsze wyprostowany, zapięty na wszystkie guziki. Nosił śpiczastą napoleonkę, śpiczaste wąsy i szpakowatą czuprynę. Mało mówił, prawie nigdy nie śmiał się, wszystkich traktował zgóry i surowo. Za młodych lat wojował pod Garibaldim, potem był krótko w powstaniu, a w 1870 roku służył w wolnych strzelcach francuskich, gdzie zdobył legję honorową. Podczas wieloletniej nieobecności w kraju jego rodzina mówiła, że podróżuje. Gdy zaś około roku 1880 wrócił do domu i opłacił należność za paszporty, bez żadnych przeszkód objął majątek po rodzicach, a u władz miejscowych zyskał opinję człowieka spokojnego i lojalnego.
Coprawda, zmienił się bardzo. Niegdyś zapalony demokrata i rewolucjonista, w późniejszych latach znienawidził rewolucję i demokrację, matkę, jak mówił, paryskiej komuny, na którą patrzył własnemi oczyma. Osiadłszy w kraju, prędko wycofał się ze wszelkich stosunków i pędził życie samotne. Wydawał mało, dochody składał w banku, liczną służbę, przeważnie męską, utrzymywał w rygorze wojskowym. Chłopów, z którymi miał ciągłe procesy, uważał za urodzonych złodziei leśnych i polnych, rzemieślników nazywał próżniakami, a kupców szaehrajami. Żydów dzielił na dwie grupy: lichwiarzy i oszustów; wyjątek robił dla swego faktora Symchy i kupca zbożowego Weintrauba.
– Tylko ci dwaj – mawiał – są cośniecoś warci, reszta – na suchą gałąź…
Z rodziną prawie nie wdawał się, czasem tylko widywał swego młodszego brata Witolda, któremu trzymał do chrztu jedynaka, imieniem Kazimierz. Gdy w kilka lat później umarli rodzice chłopczyny, stary dziwak został jego opiekunem, przywiązał się do sierotki i nawet usiłował przelać w niego swoje zasady.
Jego wyznanie wiary odznaczało się prostotą. Głową narodu jest i powinna być szlachta. Chłop, mieszczanin, może być niższym duchownym, małym urzędnikiem lub oficerkiem; ale biskupem, rządcą prowincji, ministrem i jenerałem musi być tylko szlachcic, bo on posiada we krwi zdolność rządzenia. Szlachta powinna być nietylko majętna, ale rozumna, ukształcona i dzielna; dopiero wówczas potrafi rządzić i wychować naród.
Państwo polskie upadło, a cały naród mało jest wart, dlatego, że szlachta zgałganiała. Ażeby podźwignąć naród, trzeba odrodzić szlachtę, czyli – przypomnieć jej i nauczyć właściwych tej klasie obowiązków. Szlachcic nie powinien rwać się do pisania wierszy, do muzyki, medycyny, nawet do agronomji, ale powinien uczyć się sztuki rządzenia. Powinien służyć w administracji, sądownictwie, dyplomacji i w wojsku.
Według tych zasad stary dziwak wychowywał swego synowca, o którym mówił, że musi zostać – jenerałem. Kąpał go w chłodnej wodzie, karmił i ubierał poprostu, budził wcześnie. Nauczył go jeździć konno, strzelać, fechtować się. Utworzył dla niego oddział z wiejskich chłopców, którzy byli uzbrojeni w dziecinne karabinki, ubrani w fantastyczne mundury i musztrowali się nienajgorzej.
Od wczesnego wieku stryj opowiadał Kaziowi upiększone życiorysy znakomitych wojowników, którzy niczego się nie bali, nigdy nie upadali na duchu, największe klęski umieli przetrwać. Teorję popierał ćwiczeniami praktycznemi; więc wyprowadzał chłopca na spacery w czasie burzy, chodził z nim w mocy do lasu i na cmentarz, niekiedy wysyłał tam samego. Taki system wychowania, prowadzony bezwzględnie, mógł zrujnować słabsze dziecko. Na szczęście Kazio był zdrów, silny i zdolny, więc wyrobił się na niezwykłego młodzieńca.
Z początku stryj chciał oddać Kazia do kadetów; zrozumiawszy jednak, że nie potrafi rozstać się z nim na długo, zapisał go do gimnazjum w X., o kilkanaście mil oddalonem od Świerków.
Rodzina Świrskich nie pochwalała zamiarów stryja odnośnie do Kazia, a nawet jeden ze starszych członków taką miał rozmowę z dziwacznym opiekunem:
– Cóż kuzyn zamyśla robić z Kaziem, bo dochodzą nas szczególne wieści?
– Widzicie, co robię! – odparł stryj. – Oddaję go do szkół…
– Ale z tem wojskiem, jakże to?…
– Gdy skończy szkoły, pójdzie na ochotnika… śpiewając zda egzamin oficerski… potem wstąpi do akademji wojskowej…
– Tere… fere!… – przerwał kuzyn. – Do akademji go nie przyjmą…
– Tere… fere!… – odparł stryj surowo. – Moja w tem głowa, ażeby go przyjęli do akademji…
– A co potem?…
– Potem wróci do domu i jeżeli zechce, może zająć się gospodarstwem…
– Więc na cóż mu akademja wojskowa?… – zapytał kuzyn.
– Na to, ażeby w kraju byli ludzie, znający sztukę wojskową… rozumiejący: co to jest wojna?…
– A to na co?…
– Na to, ażebyście nie robili głupich powstań!… – odburknął zirytowany stryj. – Naszemu nieuctwu, brakowi najsłabszych pojęć o sztuce wojennej zawdzięczamy to, że w roku sześćdziesiątym kilkunastu smarkaczów popchnęło kraj do wojny… Kraj, który nie miał ani jednego bataljonu, ani jednej armaty, ani jednego jenerała.
W Świerkach był stary pałac, podobny do jednopiętrowej kamienicy i ogromny park wilgotny i ponury.
Dopóki Kazio mieszkał na wsi, w parku rozlegały się wesołe krzyki dzieci, trzask fuzyjek kapiszonowych, piskliwe głosy komendy. Wówczas stryj lubił chodzić po zarastających ścieżkach, przypatrywać się marszom, obozom, zasadzkom i bitwom dzieci. Ale, kiedy chłopak wyjechał do szkół, stary dziwak prawie nie odwiedzał parku; włóczył się po ogromnych pokojach pałacu, palił fajkę i myślał… myślał… myślał…
Myślał, że jednak Świerki smutne są bez Kazia i że gdy chłopak wstąpi do wojska, trzeba będzie za nim pojechać… Myślał, że gdy tak rozumnie wychowa swego pupila, inna szlachta będzie go naśladować, i tym sposobem zwolna utworzy się w Polsce nowa szlachta, która nie pozwoli na powstania i stłumi jakieś tam demokratyczne, a naprawdę anarchistyczne mrzonki.
Więc chodził pan Wincenty, palił fajkę i myślał… A niekiedy zatrzymywał się na środku wielkiej komnaty, jakby czekał na coś, a może nasłuchiwał odgłosów tej nowej przyszłości, której chciał być pierwszym siewcą…
Tymczasem Kazio uczył się w gimnazjum i powoli wyrabiał sobie stanowisko. W szkole przedewszystkiem zapoznał się z synami wojskowych, a przez nich z oficerami różnej broni, z którymi utrzymywał stosunki aż do piątej klasy. Bywał na musztrach, brał czynny udział w ćwiczeniach strzeleckich, nawet artyleryjskich, jeździł na kilkudniowe manewry. Niekiedy oficerowie budzili go w nocy i brali na wycieczki.
Nauczycielom, którymi po największej części byli Rosjanie, podobał się wojskowo usposobiony i oficerskie stosunki pielęgnujący uczeń. Koledzy jednak mniej się nim zachwycali, tem bardziej, że Kazio wcale nie zdradzał uczuć polskich.
Swoją literaturę znal mało, zachwycał się rosyjskimi autorami, a poza szkołą chętnie wdawał się z młodzieżą rosyjską. Któryś z kolegów nazwał go raz „moskiewskim duchem”, ale dostał od Kazia „w zęby” i uspokoił się; opinja bowiem publiczna, pomimo wszystko, trzymała stronę Świrskiego.
W rzeczy samej, chłopak zasługiwał na sympatję: był doskonałym kolegą. Literalnie dzielił się wszystkiem: bułkami, serdelkami, ciastkami, książkami, bielizną, obuwiem i pieniędzmi, a co rok za kilku najuboższych opłacał wpisy.
Stryj-opiekun, który w ofiarności publicznej mały brał udział i miał opinję zimnego dusigrosza, oceniał serce chłopca i nie tłumił jego dobrych popędów. To też, choć przeznaczył mu tylko sześćset rubli rocznie na drobne wydatki, zawsze przed wakacjami spłacał parę tysięcy rubli długów, które Kazio, niby w tajemnicy przed stryjem, zaciągał u Weintrauba.
– A nie puszcza się on na jakie łajdactwa?… – pytał stryj kupca.
– Nie. To jest bardzo dobry panicz… On, jeżeli straci majątek, to chyba przez filantropję – odpowiedział Weintraub.
Drugą zaletą Kazia, którą cenili koledzy, było wysokie poczucie sprawiedliwości i godności ludzkiej. Nietylko nie pozwalał krzywdzić słabszych, ale nawet protestował przeciw niedowiedzionym podejrzeniom. W czwartej klasie jednego z kolegów posądzono o niepotrzebne stosunki z inspektorem, zaczęto mu dokuczać, a nawet pocichu nazywać szpiegiem. Świrski ujął się za nim, wyjaśnił, że prześladowany kolega z biedy starał się u inspektora o pracę, i wraz z innymi wyszukał mu dobrze płatną korepetycję. Był to czyn, dowodzący w kilkunastoletnim chłopcu nietylko szlachetności, ale i głębszej rozwagi; to też nawet uczniowie wyższych klas szanowali Kazia i szukali jego towarzystwa.
Młody Świrski z nauczycielami był grzeczny, oceniał to, że go wyróżniają, ale krzywdy nie pozwolił zrobić sobie, ani innym. Pewnego dnia, a było to pod koniec roku, w czwartej klasie, jeden z nauczycieli zawołał do ucznia:
– Ty świnia!…
– Odpowiedz, że on sam świnia!… – krzyknął Świrski.
Nauczyciel zerwał się z krzesła, pobiegł do dyrektora i powiedział, że Świrski publicznie nazwał go świnią, notabene po polsku… Dyrektor przedewszystkiem zwrócił uwagę pedagoga, że nie ma się czem chwalić, a następnie przeprowadził śledztwo, na którem okazało się, że Świrski wprawdzie coś powiedział po polsku, ale co?… tego nikt nie słyszał, nie wyłączając uczniów Rosjan.
Dyrektor skazał Świrskiego na czterogodzinny areszt i przeproszenie nauczyciela; ale ponieważ chłopak nie chciał przepraszać, więc napisano do stryja, który natychmiast przyjechał i za pośrednictwem Weintrauba przeprowadził układy ż obrażonym.
Rezultat był tak pomyślny, że nauczyciel sam przyszedł do Kazia, przebaczył mu niedozwolone w szkole odezwanie się po polsku i darował broszurkę o „Taktyce roty”, napisaną przez jenerała Dragomirowa.
Chłopak był tak wzruszony dobrocią nauczyciela, że przez Weintrauba posłał mu kosz wina, a nauczyciel od tej pory stał się jednym z najłagodniejszych. Popularność Świrskiego w gimnazjum dosięgła szczytu.
W piątej klasie stosunki Kazia uległy głębokim zmianom. Wojska, które dotychczas kwaterowały w X., poszły do Mandżurji, a na ich miejsce przybyły nowe pułki, z których oficerami Świrski już nie zaznajamiał się. W dodatku chłopak musiał porzucić gimnazjum z następującej przyczyny:
Pewnego dnia jeden z kolegów dał Świrskiemu „Dziady” Mickiewicza, które tak mu się podobały, że czytał je podczas historji Rosji. Zauważył to nauczyciel, podszedł na palcach do Świrskiego i… pochwycił książkę, na której ciążyły aż dwa śmiertelne grzechy: była nietylko polska, ale i zakazana.
Naturalnie wytoczono śledztwo, ale chociaż „Dziady” w kancelarji gimnazjalnej zamieniły się na „Odyseę” przekładu Siemieńskiego, stryjowi Wincentemu poradzono, ażeby synowca wycofał z gimnazjum.
Na pożegnanie dyrektor taką zrobił uwagę:
– Kazimierz Witoldowicz jest dobry, zdolny, szlachetny, ale… w ostatnich czasach zmienił się… Niech pan zwróci na to uwagę!…
– No, chłopak rośnie – odparł stryj – niedługo już będzie młodzieńcem…
– Tak, ma pan słuszność… On widać dlatego zmienił się, że rośnie…
Usunąwszy się z gimnazjum, młody Świrski wstąpił do szkoły handlowej. Tu poznał innych nauczycieli, innych kolegów, i tu zaczęły fermentować w nim nowe myśli. Dotychczas nie czuł różnicy między sobą i Rosjanami; dziś, po wyrzuceniu go ze szkoły za poemat Mickiewicza, zaczął nietylko rozumieć, ale i odczuwać, że Polacy znajdują się pod jakiemś innem prawem, aniżeli reszta ludzi.
„Dlaczego – myślał – Rosjanin, Niemiec, Francuz, nawet Żyd może czytywać swoich autorów w swoim języku?… Kto ma prawo kontrolować: jakie ja książki czytam?… albo pytać mnie: od kogo je dostałem?… Dlaczego w policji nie chcą mówić z nami po polsku, a w sądach i w szkole nawet kary za to wymierzają?… Cóżto ja jestem gorszy choćby od Iwana Skworcowa, albo Johana Szmidta? Tymczasem oni mają swój język, a ja nie mam go…”
W nowej szkole zaczął odwiedzać zebrania koleżeńskie, przysłuchiwał się odczytom i rozprawom, które odsłoniły przed nim, dotychczas nieznany, a nawet nie przeczuwany świat – krzywdy. Na zebraniach bywali nietylko uczniowie szkoły handlowej, ale także młodzież urzędnicza, subjekci, rzemieślnicy, których, pomimo różnicy zajęć i stanowisk, wiązało jednak coś wspólnego: wielka krzywda.
Każdy z nich, w swoim czasie, marzył, jeżeli nie o tem, ażeby skończyć uniwersytet, to przynajmniej choćby szkołę średnią; każdy miał zdolności i chęć do nauk… Lecz dla jednych wpis był za wysoki, więc usunęli się z klasy trzeciej lub czwartej; inni nie mogli osiągnąć wymaganej doskonałości w języku rosyjskim, więc nie dawano im promocji. Kilku wypędzono ze szkół za czytanie książek polskich, kilku nie skończyło gimnazjum, ponieważ w danym roku liczba patentów była ograniczona. Jednego raz na zawsze wypędzono ze wszystkich szkół i na kilka miesięcy osadzono w więzieniu za to, że uczył rzemieślników. A jeden napisał wypracowanie rosyjskie, które przeczytawszy, nauczyciel powiedział:
– Wasze wypracowanie wygląda tak, jakby napisał je człowiek dojrzały. A ponieważ wy nie jesteście człowiekiem dojrzałym, więc daję wam dwójkę…
Za ową dwójkę chłopak nie dostał promocji i musiał opuścić gimnazjum.
„Krzywdy… krzywdy… straszne krzywdy…” – myślał Świrski, przypominając sobie te i tym podobne opowieści, którym nie było końca. Ale czy istniał sposób zaradzenia tym krzywdom? to jeszcze nie przyszło mu do głowy.
Pewnego wieczora Świrski był na zebraniu, na którem ktoś dorosły mówił o potrzebie zrobienia rewolucji.
– Jakże pan ją zrobi, nie mając broni, a nadewszystko wyćwiczonych żołnierzy?… – zapytał Świrski.
– Trzeba zabijać pojedyńczo dygnitarzy, którzy kierują rządem…
– A jak oni nie dadzą się zabić, albo w dodatku pana zabiją?…
– To też trzeba napadać znienacka… w kilku przeciw jednemu… – odparł mówca.
– Ależ to będzie walka niehonorowa – oburzył się Świrski.
– Przecież sam chciałeś wstąpić da wojska – wtrącił jeden z kolegów – a wojsko także zabija?…
– Przepraszam! – zaoponował Świrski. – Wojsko nie zabija bezbronnych, w dodatku znienacka. A zresztą wojsku nie o to chodzi, ażeby zabić jakiegoś Pawła czy Gawła, ale o to, ażeby, rozbić, zdezorganizować nieprzyjacielską armję… Wojna to jest gra, to jest sztuka; ale zabijanie pojedyńczych ludzi, to morderstwo… Wreszcie wojna jest skuteczna, bo niszczy główne siły przeciwników, a tymczasem pojedyńcze zabójstwa usuwają facetów, których można zastąpić jeszcze gorszymi…
Wszczął się hałas, rozprawy, i w rezultacie pokazało się, że opinja Świrskiego ma za sobą większość zebranych. Tak młodzież szkolna, jak rzemieślnicza i kupiecka, a nawet panny głosowały za wojną regularną, przeciw zabójstwom znienacka.
Wogóle na zebraniach Świrski odnosił zwycięstwa. Raz naprzykład, gdy mówiono o sprawie szkolnej, ktoś postawił wniosek, że szkoła powinna być wolna.
Młody rzemieślnik. Co to znaczy: szkoła wolna?
Jędrzejczak. Taka, do której wolno nie chodzić… (Śmiechy).
Linowski. Albo, chodząc, nie uczyć się… (Śmiechy).
Wnioskodawca. Szkoła wolna jest taka, którą każdy może otworzyć, w której wykładać można w każdym języku, do której nikogo nie wolno zmuszać i nareszcie której program obmyślają nauczyciele wraz z dyrektorem, a nie ktoś, stojący zewnątrz szkoły.
Jeden z uczniów. A czy młodzież będzie dopuszczona do obrad?
Wnioskodawca. Zapewne… Jeżeli będzie chodziło o osądzenie jakiegoś kolegi, o uwolnienie od wpisu, albo o udzielenie stypendjum…
Stara nauczycielka. A dlaczego młodzież nie miałaby przyjmować udziału w naradach nad programem?… (Wrażenie).
Ś w i r s k i… Dajmy na to: dlaczego uczniowie pierwszej klasy nie mieliby naradzać się nad wykładami trygonometrji, albo logarytmów?… (Śmiech).
Po uwadze Świrskiego zebranie postanowiło sprawę szkoły wolnej, a nadewszystko udziału uczniów W naradach, przekazać osobnej komisji. A tymczasem Świrski zapoznał się bliżej z Jędrzej czakiem i Linowskim, których do tego dnia znał niewiele.
Niekiedy zamiast wniosków, roztrząsanych i przyjmowanych albo odrzucanych, wypowiadano poglądy, niby dogmaty, na które niegodzący się dostawali nazwę burżujów i zacofańców. Naprzykład: praca musi trwać niedłużej, jak osiem godzin na dobę, za co robotnik powinien mieć należyte utrzymanie i zabezpieczoną starość. Środki do życia każdy powinien czerpać tylko z własnego trudu, nigdy z procentów od kapitału. Ziemia i fabryki należą do społeczeństwa, które mianuje dyrektorów i zarządzających; ci zaś znajdują się pod kontrolą najbliższych pracowników. Wszelka własność prywatna i wszelkie dziedzictwo znosi się…
– Mój ojciec – odezwał się Jędrzejczak – chyba nie wyrzeknie się swojej ziemi.
– Ani mój stryj… – szepnął Świrski.
– A mój znowu ojciec nie pozwoli kontrolować się gajowym, których dotychczas on kontrolował… – dodał, śmiejąc się, Linowski.
– Jakim zresztą sposobem zaprowadzicie wszystkie te zmiany?… – zapytał Świrski mówcę, który wykładał powyższe poglądy.
– Siłą!… walką!… – odparł mówca. – Obalimy rząd kapitalistów i zacofańców, a stworzymy nasz: postępowy i demokratyczny…
– Do walki trzeba wojska… broni… – odparł Świrski.
– Każdy proletarjusz jest żołnierzem – odpowiedzia – no. – A co się tyczy broni, część zakupimy, a część zdobędziemy…
– Czem?… pięściami?… – A brauningi?
– Więc panowie sądzicie – pytał, hamując rozdrażnienie, Świrski – że ludzie surowi, niewymusztrowani i uzbrojeni tylko w brauningi mogą zwyciężyć wojsko regularne, wyćwiczone, zaopatrzone w karabiny i armaty?…
– My nie sądzimy… jesteśmy tego pewni!…
Linowski zaczął się śmiać, ktoś inny gwizdnął… Wszczęło się zamieszanie, padły pogróżki… Wówczas Świrski zabrał głos i przemówił mniej więcej w takim sensie:
– Jeszcze nie pora zastanawiać się nad zniesieniem własności. Anglicy, Francuzi, nawet Szwajcarzy i Amerykanie, uznają prawo własności i dzieje im się nienajgorzej… Równie przypuszczam, że Polakom i Rosjanom nietyle trzeba szkoły, w której programy układaliby uczniowie, ile szkoły dobrej i taniej, jeżeli nie bezpłatnej… Sądzę, że i nasi robotnicy nie potrzebują wybierać dyrektora, ale powinniby mieć zdolnych i uczciwych kierowników.
Krótko mówiąc – zakończył Świrski – nam, Polakom, a także chyba i Rosjanom, potrzeba przedewszystkiem takiej wolności, jaką już mają ludy ucywilizowane: Anglicy, Francuzi, Szwajcarzy… Tę wolność musimy zdobyć, ale nie zdobędziemy jej, nie mając doskonałej broni i ludzi, wojskowo wyćwiczonych.
A zatem stworzyć wojsko dzielne i przejęte duchem swobody, to nasz cel najpierwszy. Przy tej zaś okazji przekonamy się, że i ludzie, posiadający własność, są potrzebni: ich bowiem majątki mogą posłużyć do zakupienia broni i ułatwienia ćwiczeń wojskowych…
– To będzie wolność burżujów, z której dla robociarzy wyniknie w dalszym ciągu nędza i umęczenie – zawołał jeden z obecnych.
– Towarzysz Świrski zawsze musi wnosić do zebrań niezgodę! – dodał ktoś inny.
– Pan Świrski, pan Świrski! – dorzucił piskliwy głos z ironją.
Zebranie podzieliło się. Robotnicy byli przeciwni poglądom Świrskiego, za któremi głosował Linowski, Starka, Chrzanowski i wogóle uczniowie.
– Kolega Świrski ma słuszność! – wołał Chrzanowski. – Najpierwej wolność, potem reformy ekonomiczne…
– Najpierwej chleb! – odezwał się starszy rzemieślnik.
Gdy zebrani poczęli się rozchodzić, do Świrskiego przystąpił mężczyzna nieokreślonego wieku, brunet, z czarnemi faworytami i wąsami.
– Jestem Kulowicz – rzekł, biorąc Kazia pod rękę. – Macie zupełną słuszność: najpierwej trzeba zdobyć wolność, czyli utworzyć nasz rząd demokratyczny, a dopiero później zabrać się do reform ekonomicznych. No, ale to bydło nic nie rozumie, więc musimy obiecywać im gruszki na wierzbie…
– Ale czy to dobrze obiecywać, czego się nie wykona?… – zapytał Świrski.
– Ja nie twierdzę, że kiedyś nie wykona się, ale nie natychmiast… Zresztą pogadamy o tem…
Kiwnął głową i znikł na rogu ciemnej ulicy. Świrski zwrócił się do Linowskiego:
– Ja gdzieś tego faceta widziałem?… Mnie się zdaje, że on już kiedyś był na zebraniu?…
– A mnie się zdaje, że on miał wtedy kasztanowate włosy i brodę i nazywał się…
– Czy nie Nożyński?
– Niejeden co tydzień zmienia zarost i nazwisko – zakończył, śmiejąc się, Linowski.
W kilka dni Kulowicz odwiedził Świrskiego i oświadczył, że aczkolwiek zgadza się na jego poglądy, to jednak radzi mu nie wypowiadać ich zbyt często i z wielkim naciskiem, ażeby nie wnosić rozdwojenia.
– Dziś wszyscy przyjaciele wolności powinni trzymać się razem. Jedność tworzy siłę! – zakończył Kulowicz.
Świrski był uparty w zdaniach, ale i wrażliwy na pochlebstwo. A ponieważ Kulowicz zasypywał go komplimentami i wychwalał jego zdolności, więc chłopak dalej uczęszczał na zebrania i wystrzegał się jałowych sporów.
Prawie jednocześnie z pobytem Kulowicza zaczęły krążyć po mieście zdania, niewiadomo przez kogo rozpuszczane i podsycane, że społeczeństwo, a przedewszystkiem młodzież miejscowa, nie przyjmuje udziału w ruchu rewolucyjnym.
– Gdzie indziej walczą – mówiono – zabijają i giną, a tutaj nić… Należałoby dać jakiś znak życia!…
Później zaczęto szeptać, że sam Świrski uznał konieczność zamachów na pojedyńcze osoby, że nawet stworzył odpowiedni związek i że wkrótce miasto usłyszy coś nowego.
Pogłoski te zdziwiły przyjaciół Świrskiego, a zirytowały jego samego. Ażeby położyć kres plotkom, ogłosił, że na jednem z bliższych zebrań będzie miał pogadankę o sztuce wojennej.
– A to awantura! – śmiał się pewien stary dependent. – Uczeń szóstej klasy, który ani przez godzinę nie był w wojsku, chce uczyć wojskowości?… Koniec świata za pasem!…
Inni jednak zrobili mu uwagę, ażeby się nie uprzedzał, ponieważ Świrski czyta dużo wojskowych książek, a kiedyś znał się z oficerami i nawet jeździł na manewry.
– Ba!… strzelał z armaty… Wiem to od jednego z oficerów. – mówił stronnik Świrskiego.III
Podleśny Towarzystwa „Żelazne Huty”, pań Józef Linowski, dojeżdżał saniami do gubernjalnego miasta X. Był to człowiek z górą sześćdziesięcioletni, silny i dobrze zakonserwowany. Z pod futrzanej czapki jaśniała czerwona twarz, wąsy, szronem okryte, i niebieskie, bystre oczy. Miał na sobie długi, szaraczkowy surdut, podbity lisami, grube, włóczkowe rękawice i buty do kolan. Sanki, któremi jechał, były prostej roboty, ale mocno zbudowane i wygodne. Ciągnął je koń kasztanowaty, kształtny i zgrabny w ruchach; pomimo zimna, okrywał go pot, ale w sposobie wyrzucania głowy i stawiania nóg nie było widać, ażeby się zmęczył.
Jechali drogą boczną, przez równinę, okrytą śniegiem, na której tu i ówdzie widać było kępy nagich i czarnych drzew albo samotne chaty z uśnieżonemi dachami. Niebo było czyste; chłodne, grudniowe słońce nadawało śniegowi blask srebra; zdaleka na granicy horyzontu iskrzył się, aż oczy bolały, złocisty krzyż cerkwi.
Koń szedł tęgiego kłusa, sanki podskakiwały, albo zataczały się po rozjeżdżonej drodze, a pan Linowski znowu uczuł ostry głód, który trapił go już od pół godziny.
– Marsz… marsz… kasztanek!… aby prędzej na obiad!…– wołał niecierpliwie podróżny, ale nie sięgnął ręką po bat, leżący w sankach. Gdzieżby on uderzył takiego przyjaciela, takiego mądrego i szlachetnego konia?
Wjechali w mały, rzadki lasek brzozowy. Pan Linowski wychylił się na prawo i na lewo, potem powstał i spojrzał przed siebie. Ale nie dostrzegł nic, zresztą i skończył się lasek.
– Niema hultaja!… – rzekł do siebie półgłosem. – No, niezawsze świętego Jana…
W tej chwili bowiem przypomniał sobie, że jego syn, osiemnastoletni Władek, obecnie siódmoklasista szkoły handlowej w X., na początku letnich wakacyj aż tu wybiegał na spotkanie ojca.
– Trzy wiorsty od miasta!… – mruczał pan Linowski. – Dziś za zimno na taki spacer. Nawet zwymyślałbym go, gdyby wyleciał naprzeciw. A to, psiakrew, jeść się chce!…
W tej chwili duszę pana podleśnego przebiegały dwa prądy: jeden płynął od żołądka i nazywał się głodem, drugi od serca i był tęsknotą za synem. Wprawdzie pan Linowski widział się z synem na Wszystkich Świętych, sześć, siedem tygodni temu; ale już chciał go znowu zobaczyć, znowu uściskać, usłyszeć jego głos wesoły.
– Jeszcze kwadrans, pół godziny… i siądziemy z Władkiem do obiadu… Niech bestja używa na koszt ojca!…
Sanki wjechały w krótką aleję wierzb czarnych, najeżonych. Gdy minęły ją, gdzieś zdaleka, na końcu drogi, ukazała się jasna wieża, uwieńczona zieloną banią i złotym krzyżem. Jednocześnie odezwały się dzwony cerkwi:
– Jestem tu… jestem tu!… o, ja jestem tu… o, ja jestem tu!…
A po chwili śpiewowi dzwonów cerkiewnych odpowiedziały, niby westchnieniami, dzwony kościelne:
– Achach!… achach!… achach!…
Pan Linowski uczuł ból w piersi, którą kiedyś przenizała kula.
– Jestem tu… jestem tu… o, ja jestem tu!… – śpiewały dzwony cerkwi.
Miasto zarysowuje się coraz wyraźniej. Na prawo, przy drodze, widać ogromną cegielnię; zdaleka na lewo, wśród drzew – cmentarz. Potem, znowu na prawo, czerwonawe olbrzymie gmachy składów monopolowych, dalej – żółte więzienie, potem komin młyna parowego, drugi komin fabryki tytuniu, trzeci komin fabryki narzędzi rolniczych… W tej chwili panu Linowskiemu przebiegła myśl, że ludzie poto wyrabiają cegły, budują domy, mielą mąkę i pieką chleb, ażeby następnie opalić się tytoniu, opić się monopolówki i albo pójść do więzienia, albo od wszystkich ludzkich i obywatelskich obowiązków uciec na cmentarz…
– Ale też mi się jeść chce! – mruknął podleśny. – Ciekawym, czy aby Władka zastanę w domu?…
W tej chwili owionęło go tchnienie mdłe i wilgotne; wjechał do miasta.
Pan Linowski zawsze zazdrościł miastu chodników, latarń, bliskości kościoła, szkoły i poczty, ale czuł, że w tej atmosferze nie pożyłby długo. Domy robiły na nim wrażenie brudnych i ciasnych mrowisk, ludzie przypominali sznury mrówek, śpieszących na robotę lub z roboty, a Żydzi – rój much, który obsiadł talerz, powalany sosem.
Dziś uderzyła go jakaś zmiana w mieście: ludzi mniej kręciło się po ulicach i biegali prędzej; Żydzi mniej gęsto skupiali się pod domami. Cukiernia wyglądała pusto, ale przed restauracyjką na bocznej ulicy stała gromadka niby robotników, z których jeden śpiewał niepewnym głosem:
Nadejdzie jednak dzień zapłaty, Sędziami wówczas będziem my!
– Ja już gdzieś to słyszałem?… – pomyślał Linowski. Przy innej z bocznych ulic na chwilę powściągnął konia.
– Zajechać po Władka?… – spytał samego siebie. Lecz w tej chwili poczuł tak mocny ból głodu, że puścił lejce i nie zatrzymał ich, aż przed wielką bramą, nad którą stał napis: „Hotel Polski”. Jednocześnie przyskoczyło do niego dwu faktorów: jeden szpakowaty, drugi rudawy. Rudawy miał przy kapocie kołnierz z niedającego się nazwać futra; szpakowaty był w dwu chałatach, z których wierzchni odznaczał się łatami i wypłowiałą barwą.
– Odejdź… bo to mój pan!… – wołał szpakowaty faktor, odpychając rudego kolegę.
– Wielmożny pan nie potrzebuje kapcanów!… – wrzasnął rudy.
– No, niech wielmożny pan sam powie temu łapserdakowi…
– Ty cholera!…
– Nie kłóćcie się – przerwał Linowski. – Joska wezmę…
Szpakowaty Josek już trzymał w ręku bat, pomógł wysiąść Linowskiemu i wziąwszy konia przy pysku, poprowadził go na podwórze hotelu.
– Ten złodziej zawsze mi przeszkadza… Żeby on zdechł!… – gniewał się Josek.
– Musi to być głodomór. – wtrącił Linowski.
– A ja, wielmożny panie, bogaty?… Od samego wstania nawet wody w gębie nie miałem, i żeby nie wielmożny pan, pewniebyśmy cały dzień nie jedli, ani ja, ani żona, ani dzieci.
– Przecież Josek dzieci już wyposażył?…
– Niech Pan Bóg wielmożnemu panu da zdrowie z takim posagiem!… Jeden syn jest krawiec, drugi blacharz, ale oba siedzą u mnie… A córka ożeniła się z kuśnierzem, i także sprowadzili się do nas. Żebym ja na dzień miał tyle funtów chleba, ile osób w jednej izbie, to jabym się pytał: co ten hotel kosztuje?…
– I teraz Josek może się spytać… – wtrącił stajenny, Mateusz. – Miał on ciemne włosy, wyskubane w jednym punk – cie głowy, i utykał na nogę.
– To niech Mateusz konia się zapyta, bo my jesteśmy wspólniki…
– Znasz mego syna?… – rzekł pan Linowski.
– Jak moje własne dzieci!… Piękny pan!… wesoły pan!… –odparł Josek.
– Idźże do niego na stancję…
– Do pani Wątorskiej… wiem!… I mam nakazać, ażeby panicz przyszedł tu, do restauracji?…
– Dobrze – odparł podleśny. – Potem dowiesz się, kiedy będzie w domu Pfeferman.
– Ten handlujący z drzewem… wiem!…
– A potem pójdziesz do doktora Dębowskiego i także dowiesz się…
– Kiedy wielmożny pan każe, to ja mogę zapytać się i o doktora Dębowskiego – rzekł Josek, wykonywając ramionami taki gest, jakgdyby wycierał się o wnętrze swego chałata. – Ale jeżeli wielmożny pan chce być zdrów na wszystkie choroby, to niech pan każe mnie posłać do pana doktora Szpilera.
Linowski tymczasem wydobył z pod kozła dwa zające, podał je Joskowi i rzekł:
– Jednego zanieś pani gospodyni, a drugiego pani Wątorskiej… A Władek niech tu zaraz przyjdzie, bo czekam z obiadem…
Potem wyjął ciężką kobiałkę i zawiesił ją przez plecy.
Gdy faktor odszedł, stajenny, który wyprzęgał i wycierał zgrzanego konia, obejrzał się i rzekł zniżonym głosem:
– A wielmożny pan uważał, jak się to pochowali strażnicy?… Ani jednego na mieście od wczoraj… Bo to, widzi pan, we środę wieczór dwóch ich zakantopili: Szmakowa i Fomeńkę… Żona Szmakowa wzięła ze sobą troje dzieci, poleciała do policmajstra i krzyczy na cały głos: „Mąż dawał mi z tysiąc rubli na rok… płaćcie teraz, kiedyście go nie upilnowali!…” – Ale Fomeńkowa nie kłóciła się z policmajstrem, tylko biła głową o ścianę i wkółko pytała:
– „Za szto tiebia?… za szto tiebia?…”
– Bo jużci prawda – odezwał się Linowski – poco ich było zabijać?…
– Ehe! – zaśpiewał Mateusz, wytrząsając ręką. – Jak to zaraz znać, że pan u nas nie mieszka… Darli oni ludziom skórę, choć i strażnicy… Chryste odpuść! Kto żył, musiał się opłacać: kupiec, rzemieślnik, faktor, nawet taka Żydówka, co handluje piernikami, a zarabia złotówkę na siebie i czworo dzieci… To też niech wielmożny pan spojrzy, jak wygląda strażnik, a jak nasz… Strażnik tłusty, czerwony, mieszka nieraz w dwóch albo trzech pokojach, ma na przedmieściu własny domek albo plac, a jego żona parę krów, konia… A z czego to wszystko?… Z ludzkiej krzywdy!…
– No, ale żeby za to zabijać!…