- W empik go
Dzieci miłości - ebook
Dzieci miłości - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 483 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pierwszych dniach kwietnia 1816 roku, w piękny dzień wiosenny bulwar Gandawski, będący w tych czasach miejscem przechadzki modnego świata Paryża, natłoczony był spacerowiczami, przesuwającymi się między dwoma rzędami siedzących na ławkach; tu i ówdzie wśród wystrojonej ciżby widać było obce mundury, bowiem wojska sprzymierzone koalicji, która pokonała Napoleona, nie opuściły jeszcze ziemi francuskiej.
Wśród osób siedzących na rogu bulwaru i ulicy Talbott, na rogu, przy którym mieści się kawiarnia Tortoni, w owej epoce główny punkt zborny dawnych ochotników – rojalistów, tudzież austriackich i pruskich oficerów okupacyjnych wyższych szarż, siedziały obok siebie na wysokich krzesłach dwie damy, nawzajem się nie znające, w towarzystwie swych mężów. Jednej z nich towarzyszył również synek, czteroletnie dziecię, o ślicznej twarzyczce. Młoda ta kobieta, blondynka wyjątkowej piękności, nazywała się madame Delmare, miała modne podówczas uczesanie angielskie, ubrana zaś była z wielką wytwornością.
Mąż jej, pan Delmare, człowiek w sile wieku, krzep – ki i dobrze zbudowany, w złotych okularach, siedział obok, rysy jego łagodne i niewinne wyrażały błogi spokój i pełną szczęśliwość. Przed chwilą wziął na kolana dziecię, o którym wspomnieliśmy, wlepił w nie oczy i zdawał się być pogrążonym w uwielbieniu. Chłopczyk w obu rękach trzymał chorągiewki z białego papieru, obficie podówczas sprzedawane na bulwarach; na sąsiednich krzesłach leżało kilka innych zabawek, kupionych w czasie przechadzki. Widocznie najmniejsza zachcianka dziecka była rozkazem dla ubóstwiającego je ojca.
Nagle pan Delmare, nachylając się ku żonie, rzekł po cichu z zachwytem:
– Anno… Anno… czyś słyszała?
– Co, mój drogi?
– Ta pani… co siedzi z lewej strony…
– Pani w niebieskim kapeluszu? – odpowiedziała pani Delmare, schylając się, aby lepiej dojrzeć sąsiadkę. – Piękna jak anioł, chociaż trochę blada, już na nią zwróciłam uwagę.
– Otóż, moja kochana Anno, dama w niebieskim kapeluszu równie rozsądna, jak piękna…
– Skądże wiesz o tym, że rozsądna, mój drogi?
– Tylko co powiedziała do swego męża, pokazując mu naszego Adalbertka: Mój Boże… spojrzyj jakie zachwycające dziecię z tymi jasnymi włoskami.
– Pojmuję, mój drogi, że to dla ciebie już wystarczający dowód rozsądku – odrzekła z uśmiechem pani Delmare. – Lecz, nie posuwając aż tak daleko mej wdzięczności, powiem, że pani ta, określając Adalbertka jako zachwycającego… dowiodła przynajmniej, że ma bardzo dobry gust.
Pan Delmare, ująwszy w dłonie główkę dziecięcia, czule je uścisnął i rzekł mu po cichu:
– Czy słyszałeś, że ta piękna pani, co obok siedzi, powiedziała, że jesteś śliczny.
– Mój drogi – rzekła młoda kobieta mężowi, tonem miłej wymówki – doprawdy, zanadto już psujesz Adalbertka.
– Psuję go! – odrzekł pan Delmare. – Cóż znowu… Nigdy go dostatecznie, nigdy go dosyć nie będę psuł za szczęście, jakie mi sprawia… Szczęście podwojone jeszcze trwogą, jaką mi przyniosło jego urodzenie… biedne kochanie!… Czy wiesz, Anno, że na sto dzieci przychodzących, jak on, przedwcześnie na świat, dziesięcioro pozostaje przy życiu… Tymczasem on, powiedz sama, jaki silny, rumiany i piękny!
I pan Delmare, w uniesieniu ojcowskim okrywając synka pieszczotami, nie spostrzegł chwilowego, nagłego rumieńca i zakłopotania żony. Zaczął mówić z niewysłowioną radością.
– Cóż mam ci powiedzieć, Anno. Tak, jestem wariat, bałwochwalca naszego synka, trzeba żebyś się z tym pogodziła… a potem – dodał pan Delmare, patrząc na żonę z wyrazem tak czułym, tak słodkim, tak kochającym, że nadał prawdziwy wdzięk swej fizjonomii, dotąd pozbawionej wyrazu – masz wyborny środek, żeby mi przeszkodzić psuć to drogie dziecko.
– Zdaje mi się, że to byłaby rzecz trudna–uśmiechnęła się młoda kobieta. – No, ale powiedz mi, mój drogi, cóż to za środek?
Pan Delmare, schyliwszy się do ucha żony, rzekł po cichu z wyrazem namiętnej miłości:
– Daj mi drugiego aniołka… a nie będę psuł samego Adalbertka… Podzielę moje uwielbienie.
Młoda mężatka spuściła oczy, znowu się zarumieniła i nic nie odpowiedziała; milczała, a mąż patrzył na nią z triumfującą miną.
Podczas tej małej sceny poufałości małżeńskiej, dama w niebieskim kapeluszu, po zachwytach nad twarzyczką dziecka państwa Delmare, wpadła w smutną zadumę, z której nie mogły jej wyprowadzić nadskakiwania małżonka jej, pana de Bourgueil, mężczyzny lat około dwudziestu pięciu, bruneta, wysokiego, o przyjemnych rysach twarzy. Lubo wąskie i zaciśnięte usta, ponury wzrok, nadawały niekiedy jego spojrzeniu i uśmiechowi wyraz jakiejś wymuszoności, nienawiści, może nawet obłudy.
Żona jego, jak już powiedzieliśmy, była skończoną pięknością. Gęste, ciemne włosy otaczały twarz bladą i łagodną o anielskim wdzięku; zamyślona i melancholijna, z roztargnieniem, półsłówkami odpowiadała mężowi. Po długim milczeniu spostrzegła, jak wzmiankowaliśmy, śliczną twarzyczkę dziecka pani Delmare i rzekła do męża:
– Co za prześliczne dziecię!
– Istotnie zachwycające; ojciec je obsypuje pieszczotami – odpowiedział pan Bourgueil.
Nie mogąc stłumić przykrego westchnienia i szukając spojrzenia żony, dodał cicho:
– Syna okrywa pocałunkami… jakże szczęśliwy jest ten człowiek!…
Pani de Bourgueil, zamyśliwszy się znowu, nie odpowiedziała ani słowa. Mąż, lekko dotykając ją łokciem, rzekł półgłosem, z nieukontentowaniem:
– Ależ Julio… przecież mówię do ciebie…
– Przepraszam cię, mój drogi – rzekła młoda kobieta, jakby obudzona. – Cóżeś mi mówił?
– Doprawdy wpadasz w roztargnienie, w smutek niepojęty… Wyprowadziłem cię tu na przechadzkę, mniemając, że zrobię ci przyjemność, aż tu zaledwie parę słów mogę z trudem od ciebie wyciągnąć.
– Należy mi wybaczyć, mój drogi, wiesz, że od pewnego czasu czuję się niezdrowa… daruj mi więc, żem nie odpowiedziała… Zdaje mi się, że mówiłeś…
– Mówiłem ci, że ten pan… którego chłopczyk tak ci się podobał… musi być bardzo szczęśliwym ojcem…
– Mając takie dziecko, musi nim być.
– A to szczęście… którego ja zapewne nigdy nie zaznam… – odrzekł pan de Bourgueil z goryczą. – Od roku… wzbudzam w tobie… tyle wstrętu!…
– Zmiłuj się – odpowiedziała cicho pani de Bourgueil bojąc się, aby ktoś z sąsiadów nie dosłyszał tej rozmowy. – Proszę cię, ani słowa więcej…
– Czy to moja wina… czy moja – rzekł pan de Bourgueil jeszcze ciszej. – Czy to moja wina, że widok szczęścia, którego zazdroszczę, jakiego nigdy może nie zaznam… wyrywa mi z serca mimowolne żale?…
Pani de Bourgueil spojrzeniem błagała męża, aby przerwał tę rozmowę, która zdawała się go tak mocno zasmucać.
Kiedy synek państwa Delmare dowiedział się od ojca, że dama w niebieskim kapeluszu nazwała go prześlicznym, zszedł z ojcowskich kolan i po krótkim namyśle, zbliżywszy się do pani de Bourgueil, rzekł:
– Proszę pani, papa mi powiedział, że nazwałaś mnie prześlicznym… Bardzo mi to przyjemne. Dlatego dam ci jedną z moich chorągiewek. Weź, proszę.
– Dziecko z wdziękiem podało młodej kobiecie obie chorągiewki. – Wybierz pani, która ci się więcej podoba.
Pan Delmare okiem i uchem śledził zachowanie się syna i, odwracając się do żony z miną zdziwioną i triumfującą zarazem, zawołał:
– Anno, czy słyszysz? W jego wieku, w czwartym roku życia, żeby powiedzieć coś podobnego… to rzecz niesłychana, dziwna, zachwycająca!
– Pani! – rzekła pani Delmare, wstając z krzesła i zbliżając się do pani de Bourgueil, która ujęta pięknością dziecka, posadziła je sobie na kolanach.
– Po tysiąc razy przepraszam za niegrzeczność mego synka.
– Owszem, pani, jestem szczęśliwa, że mnie usłyszał – z uprzejmym uśmiechem odpowiedziała pani de Bourgueil. – I, jak pani widzi, zostałam wynagrodzona za moją szczerość… zyskałam tę piękną chorągiewkę.
Pan Delmare, obracając natychmiast swe krzesło ku pani de Bourgueil, rzekł z dobroduszną szczerością:
– Na honor, pani, nie jestem aż tak dalece skromny jak moja żona. Przyjmę z radością, z wdzięcznością, wszystko, co zechcesz pani powiedzieć miłego o moim Adalbertku.
Rzecz dziwna, pani de Bourgueil nie mogła się powstrzymać od nieznacznego wzdrygnięcia się na to imię. Lekki rumieniec pokrył na chwilę blade jej oblicze i bolesny uśmiech prześlizgnął się po ustach
– było to tym dziwniejsze, że imię Adalbert nie należy do owych pospolitych imion, które często są nadawane i łatwo mogą ściągnąć uwagę, gdy się je wymawia. Po chwili pani de Bourgueil opanowała się i zaczęła mówić do pana Delmare, synka jego trzymając wciąż na kolanach:
– Ma pan słuszne prawo nie być skromnym; to miłe dziecię daje prawo do dumy.
Teraz wmieszał się grzecznie do rozmowy pan de Bourgueil, zwracając się najpierw do pani Delmare, której wdzięk, gustowny strój i dobre ułożenie od razu dawały poznać damę z towarzystwa, a która usiadła na próżnym krześle obok pani de Bourgueil:
– Pani pozwoli sobie wyznać – rzekł z uśmiechem – że bardzo zazdroszczę podarunku, jaki zrobił ten śliczny chłopczyk mojej żonie. Przecież myślałem to samo, co ona… więc zasługuję na to samo.
– W takim razie, proszę pana – rzekł z powagą Adalbert. – Dam panu drugą chorągiewkę.
I dziecię ciągle siedząc na kolanach pani de Bourgueil, z równym wdziękiem i uprzejmością podało zabawkę jej mężowi. Pani de Bourgueil miała wpiętą w stanik szpilkę neapolitańską, rżniętą z korala i wyobrażającą zamkniętą rękę z wysuniętym wielkim palcem – był to rodzaj amuletu przeciwko urokom, jak mówią Włosi. Błyszcząca szpilka podobała się rozpieszczonemu dziecku, więc nie krępując się wcale, powiedziało, zresztą grzecznie, do jej właścicielki:
– Dałem pani moją chorągiewkę, to pani może mi dać swoją piękną szpilkę, nieprawdaż?
I nie czekając, jak jego prośbę przyjmie, szybkim ruchem wyjął szpilkę ze stanika młodej damy.
Pan Delmare, w zaślepieniu ojcowskim, uznał to za bardzo zabawne i zaczął śmiać się głośno, jego żona zaś, widocznie niezadowolona z nadmiernej śmiałości i nonszalancji synka, rzekła do swej przypadkowej sąsiadki:
– Doprawdy, pani, jakże jestem zawstydzona tą swawolą… nie znajduję dla przeproszenia pani…
I obracając się do syna, dodała surowo:
– Oddaj szpilkę pani, moje dziecko, to coś zrobił, jest bardzo niewłaściwe.
– Ależ wcale nie, pani – odpowiedziała z miłym uśmiechem pani de Bourgueil, wzruszona i rozbawiona kłopotem młodej mateczki. – Zamiana już uczyniona… ja zatrzymuję chorągiewkę.
– Te szpilki strzegą podobno od uroku – dodał pan de Bourgueil. – Owszem, trzeba nawet, aby ta droga dziecina ją zachowała.
Państwo Delmare ujęci grzecznością nowych znajomych, chcieli przynajmniej zwrócić szpilkę, lecz dzieciak mocno ją ściskał w rączce, wołając z całej siły, że piękna pani mu ją dała i że będzie ją chował na pamiątkę.
Sprzeczka zaczęła ściągać uwagę paru osób, bliżej siedzących. Delmare, schyliwszy się, rzekł półgłosem do pana de Bourgueil:
– Bądź pan łaskaw zostawić mi swój adres, abym jutro mógł mieć zaszczyt odnieść małżonce pana szpilkę i jeszcze raz przeprosić…
– Ach, nie, nie, proszę pana! – żywo odpowiedział de Bourgueil. – Tej szpilki już nie przyjmiemy; jakże jesteśmy szczęśliwi, że się podobała ślicznemu dziecku.
Zresztą, drobna włoska robota mozaikowa nie przedstawiała żadnej większej wartości.
– W każdym razie, panie – nalegał Delmare – pozwól mi poprosić o adres, abym wraz z żoną mógł przyjść i przynajmniej podziękować.
Pan de Bourgueil chętnie przychylił się do tej prośby i wyjmując z kieszeni bilet wizytowy, podał go panu Delmare, mówiąc z wyszukaną uprzejmością:
– Lubo doprawdy, kochany panie, nie ma za co dziękować… przecież to drobnostka, ale ja i żona będziemy nader szczęśliwi i dumni, jeżeli państwo zrobicie nam zaszczyt swoją wizytą.
Zaledwie pan Delmare wsunął bilecik do kieszeni od kamizelki, usłyszał żonę, mówiącą z cicha do pani de Bourgueil, przy której wciąż siedziała:
– Mój Boże, niech pani spojrzy, co za piękna istota!
– Jaka charakterystyczna twarz – dodała jej sąsiadka. – To musi być chyba jakaś Hiszpanka albo Włoszka.
Delmare, słysząc te uwagi, podniósł oczy i ujrzał przed sobą młodą wysoką niewiastę, ubogo ubraną. Na prawej ręce trzymała dziecko owinięte w łachmany; w lewej – kilka wiązanek fiołków, które podawała przechodniom.
Jak trafnie zauważyła od razu pani de Bourgueil, kobieta ta przedstawiała skończony typ południowej piękności rzadkiej we Francji: wysoka, smukła. Pod niezgrabnymi fałdami starej płóciennej, zniszczonej już sukni można było rozróżnić bardzo kształtną kibić; spod czerwonej chustki, nie bez wdzięku zawiązanej na głowie, wydobywały się włosy ciemne, aż w granatowy odcień przechodzące – tenże odcień miały długie jej rzęsy. Rysy twarzy wychudłej z nędzy, lecz rzadkiej regularności, zdawały się być wyzłocone promieniami południowego słońca; usta miały wyraz bolesnej dumy. Wzrok, to utkwiony w jeden punkt, to roztargniony i prawie błędny, nadawał dziwną wyrazistość wielkim czarnym oczom. Kilka chwil stała nieporuszona przed młodymi kobietami, trzymając dziecię na ręce, potem podała im fiołki, nie mówiąc ani słowa, jakby spełniając tę czynność mechanicznie, z przyzwyczajenia, podczas gdy umysł jej był gdzie indziej.
– Nieszczęśliwa kobieta… robi wrażenie obłąkanej – rzekła półgłosem pani Delmare do pani de Bourgueil.
– Może ze zmartwienia – odpowiedziała jej sąsiadka. – Wydaje się być bardzo ubogą.
Kobieta nie mówiąc ani słowa, natarczywie wyciągała rękę z fiołkami. Pan Delmare przysunął się, wziął cztery bukiety i, szukając po kieszeniach, rzekł:
– Ile się należy?
Zdawała się go wcale nie słyszeć i rzucała dokoła prawie dzikim wzrokiem.
– Hej, kwiaciarka! – wyrzekł Delmare głośniej, dotykając jej ręki. – Pytam, ile się należy za te cztery bukiety?
– Czego pan potrzebuje spytać? – odpowiedziała niezbyt poprawnym językiem i z wyraźnym akcentem włoskim, zaledwie spojrzawszy na pytającego. Ten, po prostu nie rozumiejąc jej odpowiedzi, zwrócił się do żony:
– Czy słyszałaś, Anno?
– Zapewne biedna kobieta chce powiedzieć, żebyś jej dał, ile zechcesz – rzekła pani Delmare wzruszonym głosem. – Bądź szczodry, mój drogi. Biedna istota wydaje się być bardzo nieszczęśliwa. Nawet po francusku słabo mówi, jakże jej tu musi być ciężko!
– Wiesz, moja Anno, że zawsze robię, co tylko chcesz – odpowiedział żonie Delmare.
I, wyjmując z kieszeni srebrną pięciofrankówkę, chciał już ją dać kobiecie, gdy wtem spostrzegł, że jego synek zszedł z kolan pani de Bourgueil i z ciekawością właściwą jego wiekowi, przypatrywał się sprzedającej bukieciki.
– Adalbert! – zawołał Delmare.
Imię to, które przed chwilą tak uderzyło panią de Bourgueil, wyrwało kwiaciarkę z roztargnienia. Rzuciła niespokojne, obłędne spojrzenie dokoła.
Dziecię nie dosłyszało wezwania, więc ojciec zawołał ponownie:
– Adalbercie, czy słyszysz?!
Na powtórny dźwięk tego imienia, kwiaciarka zadrżała całym ciałem, rysy jej przybrały wyraz nieopisanego niepokoju i trwogi; rzec by można, że to imię zbudziło jakieś rozdzierające wspomnienie w jej sercu. Marszcząc czarne, prześlicznie zarysowujące się brwi, zawołała z żywością, patrząc na pana Delmare nieprzytomnym wzrokiem:
– Adalbert, czego za Adalbert?… Delmare zdumiał się.
– Ależ, moja biedna kobieto – odrzekł – przecież Adalbert to mój synek. Wołam go, aby ci oddał te pięć franków.
Schylając się do ucha pana de Bourgueil, dodał szeptem:
– Niezawodnie biedaczka ma źle w głowie.
– Obawiam się tego mocno… wygląda na to – z politowaniem odrzekł de Bourgueil.
Dziecię nadbiegło na głos ojca, gdy zaś ten dał mu pięciofrankówkę, z dumą odniosło ją kwiaciarce.
Nieszczęśliwa machinalnie przyjęła datek i w milczeniu, przez kilka chwil wpatrywała się w małego Adalbertka dziwnym wzrokiem, jakby z zazdrością.
Panowie Delmare i de Bourgueil, stojąc za krzesłami swych żon, nie mogli widzieć ich twarzy.
Obie, uderzone jednocześnie przykrym wzruszeniem, jakie imię Adalberta zdołało wywołać w kwiaciarce, zarumieniły się mocno, spuściły oczy i odwróciły głowy, jakby starając się nawzajem uniknąć swego wzroku, jakby jedna przed drugą chciała ukryć swe zakłopotanie. Obie wszakże starały się ukradkiem rzucić okiem na kwiaciarkę tak piękną, tak ubogą, a którą sam dźwięk imienia Adalberta zdawał się dotykać boleśnie.
W tejże chwili trzy powozy, wytwornie zaprzężone, zajechały jeden po drugim przed wejście do Café Tortoni. Między przechadzającymi się po bulwarach powstało jakieś zamieszanie, jakby w oczekiwaniu niezwykłego widowiska.II
Zgiełk, pomieszany z ogólnym śmiechem i głośnymi okrzykami, powitał przybycie tych wytwornych pojazdów. Miejsce, przy którym pojazdy przystanęły, przed samym wejściem do modnej kawiarni, znajdowało się blisko krzeseł pań Delmare i de Bourgueil. Tam też poczęto się tłoczyć.
Wkrótce dokoła młodych kobiet, ich mężów i kwiaciarki, zebrała się ogromna ciżba, aż kobiety czuły się zadowolone, że krzesła zasłaniały je przed coraz bardziej wzrastającym zbiegowiskiem widzów jakiejś osobliwej sceny.
Pomiędzy ciekawymi stał młody człowiek, wysoki, o twarzy smutnej i surowej, której długie wąsy i hiszpańska bródka nadawały wojskowy wygląd. Czarny krawat, długi, granatowy surdut, zapięty pod szyję i ozdobiony wstążką Legii Honorowej, nadawały temu mężczyźnie wygląd oficera, biorącego pół żołdu*, opryszka znad Loary, jakby się wyraził zwolennik powracających Burbonów. Widocznie wracał z jakiejś podróży, bo miał w ręce mały -
* Przezwisko oficerów napoleońskich.
tłumoczek kawaleryjski z czerwonego sukna. Niespodziewane zatrzymanie się, spowodowane tłokiem, zdawało się go niecierpliwić.
Atoli na głos powszechnych krzyków i śmiechu, coraz bardziej się wzmagających u drzwi Cafe Tortom, uległ ogólnemu zaciekawieniu i zatrzymał się obok dwóch młodych kobiet i kwiaciarki. Tę ostatnią tłum popychał dość mocno. Major Maurice – takie bowiem było nazwisko nieznajomego z wstążeczką Legii, litując się nad ubogą kobietą z dzieckiem na ręku, które ochraniała starannie, rzekł z ujmującą dobrocią:
– Stój przede mną, póki się ten tłum nie rozproszy… Nie będziesz przynajmniej popychana i nic się twemu dziecku nie stanie.
Kwiaciarka podziękowała oficerowi wdzięcznym spojrzeniem. Nagle tłum poruszył się mocniej. Major Maurice odwrócił się i spojrzał na tłoczących się najbliżej gapiów tak groźnym wzrokiem, że ścisnęli się nieco i kwiaciarka z dzieckiem nie była już narażona na popychanie.
Delmare na prośbę żony, stanął na krześle, aby spojrzeć nad tłumem i dowiedzieć się wreszcie przyczyny zbiegowiska. Pan de Bourgueil poszedł za jego przykładem.
Nagle pan Delmare głośno się roześmiał, wołając:
– Ach, co za wyborny żart!
– Istotnie, to naprawdę zabawne! – dodał pan de Bourgueil, podzielając wesołość sąsiada.
– Ale powiedzcież nam, panowie, co tam właściwie widzicie – rzekła pani Delmare.
– Dwóch młodych ludzi, nawet elegancko wyglądających, słowo honoru!
– I z wąsami… wysiadło z tych powozów – z trudem odpowiedział pan Delmare, śmiejąc się do rozpuku. – Upudrowani i uczesani à la royale, ubrani po cywilnemu, ale w szlifach… w krótkich spodenkach, nakrapianych pończoszkach… ze szpadkami na ukos i z wielkimi jak talerze, białymi kokardami.
– Ależ to strój emigrantów*, ochotników Ludwika XIV, jak ich nazywają! – dodał pan de Bourgueil, śmiejąc się prawie tak głośno, jak jego sąsiad.
– Ale coś jeszcze lepszego! – śmiał się pan Delmare. – Z drugiego powozu wysiada grube i blisko na sześć stóp wysokie chłopisko, ubrane jak tamci, też jak ochotnik Ludwika XIV… tylko, zamiast szpady… o Boże, chyba umrę ze śmiechu!… ma rożen kuchenny na pendencie…
– Ach, ach, patrz pan – wskazywał pan de Bourgueil. – Ma wielki krzyż św. Ludwika… z blachy, przywiązany z tyłu na sznurku między dwoma guzikami!
– Słowo honoru, to prawda! – potwierdził Delmare. – Właśnie zrobił piruet, widocznie udając markiza, i dojrzałem ten krzyż. Ach, mój Boże, co za komiczny opas!… Czy słyszycie, moje panie, ogólne śmiechy… O, brawo biją!
– Ale, co właściwie ma znaczyć ta maskarada? – spytała pani Delmare, zdziwiona na równi z panią de Bourgueil.
–-
* Zdobycie Paryża przez koalicję antynapoleońską spowodowało masowy powrót emigrantów – arystokratów, zbiegłych w 1789 roku.
– Przecież karnawał dawno minął – dodała ta ostatnia z niepokojem.
– Ach, teraz wszystko rozumiem! – zawołał Delmare, uderzając się palcem w czoło. – Przecież Café Tortoni, to ulubiona kawiarnia dawnych ochotników królewskich, rojalistów, dalej wielu okupacyjnych oficerów.
– I ci młodzi ludzie – podchwycił de Bourgueil – w których po marsowych minach od razu można poznać byłych oficerów Cesarstwa, urządzili tę urągliwą maskaradę przez szyderstwo i wzgardę dla emigrantów.
– Co za szopka! – rzekła pani Delmare z uśmiechem.
– Na nieszczęście, ten wesoły żart może wywołać poważną awanturę – odpowiedziała pani de Bourgueil. – Jeżeli, jak słyszymy, Cafe Tortoni jest miejscem zbornym dawnych ochotników królewskich i w ogóle rojalistów.
– Ma pani zupełną rację – odrzekła druga młoda kobieta. – Ochotnicy mogą przejąć się tym konceptem oficerów cesarskich, których nienawidzą na serio.
– I tym bardziej może to się skończyć serio, moja kochana Anno – wtrącił pan Delmare – że między ochotnikami Burbonów, przesiadującymi po całych dniach w Cafe Tortoni, ma być podobno dwóch czy trzech zawołanych zabijaków i pojedynkowiczów. Cała więc komedia może się zakończyć czyjąś śmiercią, a przyznam się, że to byłoby mniej zabawne, niż początek.
– Ach! – zawołała pani Delmare z przejęciem.
– To byłoby okropne!
– No, ale miejmy nadzieję – rzekła pani de Bourgueil – że sprawa nie zajdzie aż tak daleko…
– Och, och! – przerwał Delmare wciąż jeszcze stojąc na stołku. – Otóż jeszcze jeden powóz – na ostatku pewno najlepsze!
– Do diabła, na psa urok – wrzasnął pan de Bourgueil. – Już kilku oficerów cudzoziemskich i kilku ze stałych bywalców Tortoniego wylazło na taras kawiarni, dla powitania, niezbyt grzecznego zapewne, tych sparodiowanych ochotników.
– Ale wydaje się, jakby czekali na znajomych w ostatnim powozie – uspokajał go Delmare. – Ach, baczność, oto i sławny Lostange, były ochotnik królewski, to właśnie jeden z owych słynnych pojedynkowiczów, o których przed chwilą wspomniałem… Pokazywano mi przed kilku dniami tego zabijakę.
– Gdzie on, gdzie on?– spytał pan de Bourgueil. Także obie damy poruszyły się.
– O, to ten, co pierwszy zszedł z balkonu, widzisz? Ten wysoki blondyn, z laseczką w ręku. O, to chwat, z którym, prawdę mówiąc, nie chciałbym nigdy zadrzeć, bowiem wcale nie jestem amatorem pojedynków.
– Doprawdy, to ten słynny Lostange! – potwierdził de Bourgueil. – Znam go ze… ze sławy… smutna to sława! Powiadają, że miał już piętnaście pojedynków, z czego dziewięć ze śmiertelnym wynikiem… dziewięć na piętnaście, to ślicznie!
– Ach, straszny człowiek! – zawołała pani Delmare z przerażeniem.
– Mieć dziewięć trupów na sumieniu, to okropność!… – wzdrygnęła się jej sąsiadka.
I obróciwszy się z niepokojem do pani Delmare, dodała:
– Ale, proszę pani, jeżeli ma się z takimi ludźmi do czynienia, to ten żart może mieć straszliwe skutki…
– Wyznaję, że mimowolnie serce mi się ściska…
– Ach, mój Boże! – krzyknął nagle de Bourgueil z żywym niepokojem i zdziwieniem.– Przecież to on, doprawdy! Wysiadł z ostatniego powozu.
– O kim mówisz, mój mężu? – spytała żona. Lecz de Bourgueil nie odpowiadał i z jeszcze większym przerażeniem dodał:
– Przecież to on, na czele tych sześciu młodych ludzi, przebranych za ochotników. wchodzi na ganek… zaraz zetknie się ze strasznym Lostange'em…
– Jeszcze raz, mój drogi–zniecierpliwiła się pani de Bourgueil. – O kim mówisz?
– Pan de Bourgueil mówi o wysokim, młodym mężczyźnie z czarnymi wąsikami… Piękna twarz, słowo honoru! Pomimo tej śmiesznej koafiury – odpowiedział Delmare pani de Bourgueil. – Oto już wszedł na taras.
– Lostange przypatruje mu się i zatrzymuje go – zawołał de Bourgueil z przerażeniem.
– Coś bardzo żywo rozmawiają – dodał Delmare. – A tymczasem ten gruby i wysoki drab, z rożnem zamiast szpady, kryguje się wciąż… robi jakieś piruety, niby markiz… a zagląda ciągle pod nos jednemu z austriackich oficerów. Hm… hm… to może się źle skończyć…
– Ach! – zawołał pan de Bourgueil z trwogą. – Złamał na pół laseczkę, którą Lostange niegrzecznie wywijał w czasie rozmowy. Wchodzą wszyscy do kawiarni… nie ma wątpliwości, że będzie się musiał bić z Lostange'em! Zgubiony! – zakończył de Bourgueil, ze zgnębioną miną schodząc z krzesełka. – Już nie żyje…
– Ależ, panie – rzekł do niego Delmare. – Któż to właściwie jest, ten młody człowiek, którym się pan tak zajmuje i o którego się pan tak lęka?
– To jeden z mych najlepszych przyjaciół, pułkownik Roland – odrzekł ze smutkiem de Bourgueil.
– Co?–rzekł z żywością Delmare.–Ten wysoki, przystojny, młody człowiek, któregośmy przed chwilą tam widzieli, to sławny pułkownik Roland, który, jak mówią, dokazywał pod Waterloo tak bohaterskich czynów na czele swego pułku huzarów?
– Tak, to on we własnej osobie, kochany panie – odpowiedział de Bourgueil ze wzrastającym niepokojem. – Tak, to pułkownik Roland, jedna z ostatnich i najmłodszych chlub Cesarstwa… jeden z najsympatyczniejszych, najinteligentniejszych ludzi… I tegoż może wieczoru będzie zakłuty przez Lostange'a, bowiem, jak mówię, nikt nie zdoła dorównać w boju na szpady temu zawołanemu rębaczowi.
Podobnie, jak nieco wcześniej pani de Bourgueil i kwiaciarka były żywo poruszone dźwiękiem imienia Adalbert, tak i obecnie nazwisko pułkownika cesarskiego Roland, a zwłaszcza wiadomość o niebezpieczeństwie, na jakie był narażony, wywarło silne wrażenie i to nie tylko na trzy młode kobiety, ale i na wciąż stojącego obok majora.
Nie odstępował on ani na chwilę kwiaciarki, którą osłaniał przed naporem tłumu i wraz z nią słyszał o tym, co się działo na ganku Cafe Tortoni.
Pani Delmare na nazwisko pułkownika Roland i na wiadomość o możliwości pojedynku, zbladła, zasłoniła twarz woalką, aby ukryć silne zmieszanie i prawie konwulsyjnie przyciskała syna do siebie.
Pani de Bourgueil w pierwszym uniesieniu histerycznego wprost przestrachu, szybko podniosła się do połowy, jak gdyby chciała biec, aby zażegnać niebezpieczeństwo grożące młodemu pułkownikowi… Potem, oprzytomniawszy, padła na krzesło przejęta nerwowym drżeniem. Aż szczękała zębami, jakby dla wstrzymania tego, co się spoza nich mogło wydobyć. Spuściwszy głowę na piersi, gryzła batystową chusteczkę.
Kwiaciarka, skoro tylko zrozumiała, co przy jej słabej znajomości francuskiego możliwe było dopiero po chwili, że życie pułkownika Roland było w niebezpieczeństwie, zmieniła się gwałtownie – żal i gniew uczyniły jej twarz prawie straszną – nabrała jakiejś niezwykłej odwagi; czarne, ogromne oczy zapłonęły i, obróciwszy się do majora Maurice, który ją dotąd zasłaniał, rzekła podając mu dziecko:
– Ty jest dobry… potrzymaj je… ja idę tam – wskazała ruchem głowy na kawiarnię Tortoni. Major Maurice zamierzał właśnie sam przecisnąć się przez tłum. Jego męska i smutna twarz także przybrała wyraz niepokoju na dźwięk nazwiska Roland i na wieść o scysji rozpoczynającej się pomiędzy mniemanymi „ochotnikami Ludwika XIV” a rojalistami z kawiarni Tortoni. Przeto zdziwił się niezmiernie prośbą kwiaciarki, którą wziął początkowo za wariatkę, tak dziwne wrażenie robiły jej fizjonomia i gwałtowne ruchy. Wzruszając ramionami, odrzekł:
– Zostań tu, nie mogę wziąć tego dziecka. Postąpił kilka kroków naprzód, chcąc przecisnąć się przez tłum i dostać się do wnętrza kawiarni, by połączyć się z towarzyszami broni. W ten sposób oddalił się od pani Delmare i de Bourgueil, zbyt zaaferowanych, aby mogły zauważyć, co zaszło między majorem a kwiaciarką.
Ta ostatnia jednak, idąc tuż za oficerem, dogoniła go i uchwyciwszy za rękę, rzekła przerywanym głosem, z silnym włoskim akcentem:
– Oni chcą jego zabić… pilnuj mojego dziecka… ja będę bronić… ja będę bronić…
I ta energiczna, namiętna istota, nie mogąc oprzeć się gwałtownemu wzruszeniu, wybełkotała jeszcze kilka słów już po włosku. Potem zamierającym głosem, z obłąkaną twarzą wydała stłumiony krzyk, kurczowo czepiając się ramienia oficera… Major Maurice, czując ramię jakby w kleszczach, odwrócił się szybko, dość szybko jeszcze, by zdążyć podtrzymać kwiaciarkę, która padała zemdlona. Silnym ruchem chwycił ją wpół.
Dawny major wielkiego Cesarstwa, pełen ludzkich uczuć, już przedtem litował się nad wyraźnie nieszczęśliwą kobietą. Nie chciał więc jej opuścić w tak smutnym położeniu. Tłumy przerzedziły się cokolwiek, wezwał więc na pomoc kilka osób i wyszukał miejsce, gdzie można było udzielić nieszczęśliwej kobiecie pomocy.III
Kiedy major Maurice litował się nad tą kobietą, tłumy ciekawych, tłoczące się na bulwarze, w domniemaniu, że szydercza maskarada cesarskich oficerów może mieć smutne następstwa, ze zdwojoną ciekawością oczekiwały na ich wyjście z kawiarni Tortoni, dokąd właśnie weszli.
Panie Delmare i de Bourgueil, przemógłszy wreszcie pierwszą trwogę, zdołały choć w części ukryć swe zmieszanie przed mężami, nie dziwiącymi się zresztą, że ich żony są tak przerażone samą myślą o morderczych pojedynkach. Wiedzieli, że one sprzyjają jak i oni oficerom niezapomnianej pamięci armii Cesarza. Pułkownik Roland był codziennym gościem w domu państwa de Bourgueil i pan de Bourgueil ani chwili nie miał powodu zastanawiać się nad niepokojem żony o ich wspólnego przyjaciela. Chcąc ją uspokoić, przemówił:
– No, może za daleko posunąłem moje obawy o naszego przyjaciela, moja kochana Julio! O tym Lostange istotnie opowiadają jako o najstraszniejszym zabijace, ale przecież pułkownik Roland ma sławę nieustraszonego, a choćby jako wojskowy, doskonale musi robić szablą.
– Na nieszczęście nie zawsze tak bywa – westchnął pan Delmare. – Słyszałem nieraz, że zdarzają się wojskowi straszni na polu bitwy, a bijący się na szpady nie lepiej ode mnie. A to już rzeczywiście kiepsko… zważywszy na mój wstręt do broni białej… jak i do ognistej – dodał z dobrodusznym uśmiechem.
– Co prawda, to nigdy mi jeszcze nie przyszło do głowy spytać pułkownika Roland, czy dobrze umie strzelać – odrzekł pan de Bourgueil. – No, ale miejmy nadzieję, że tak waleczny oficer musi dobrze władać bronią.
I zwrócił się do żony, która, siedząc ze spuszczoną głową i pogrążona w głębokim milczeniu, drżała tak gwałtownie, aż szal poruszał się na jej ramionach:
– Nie drzyj tak, Julio. Doprawdy, jesteś tak bojaźliwa jak dziecko… Przecież to wszystko tylko błahe domysły… Wystarczy zawsze czasu na smutek, kiedy się nieszczęście przytrafi.
Kobieta podniosła głowę i z wysiłkiem wykrztusiła:
– Przyznaję się do słabości… lecz pojedynek!… Jeżeli ktokolwiek polegnie w pojedynku, to rzecz smutna. A może właśnie będą się bili aż do śmierci!…
– I pomyśleć – dodała pani Delmare pewniejszym nieco głosem – że rodziny dziś szczęśliwe, jutro może, dzięki tej niemądrej instytucji, pogrążą się w żałobie.
– Ach, moja biedna Anno – odpowiedział pan Delmare – widzę, że jesteś jeszcze mniej mężna od pani de Bourgueil, chociaż wcale nie znasz pułkownika Roland. Głos masz drżący, twarz przerażoną. Ale patrz na naszego Adalberta… jaki on smutny, jak tylko dostrzegł twój niepokój… biedne, kochane dziecko!… Diabli nadali pojedynki i specjalistów od nich! Słowo honoru, trzeba chyba być wariatem, żeby się w tak bezmyślny sposób mordować! Nieprawdaż, panie de Bourgueil? Ten ostatni zawahał się.
– No tak… bez wątpienia, panie… nadużywanie pojedynków prowadzi do smutnych następstw. Są atoli okoliczności… w których na honor.
– Bardzo szanuję te wyjątkowe okoliczności – odpowiedział z całą szczerością pan Delmare. – Ale nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, w których narażenie życia nie na polu bitwy i nie dla ratowania bliźniego byłoby jakąś koniecznością. Wystarczy już, że każdy z nas jest narażony na śmierć zwyczajną, a ten bohaterski pułkownik dość już chyba narażał swe życie za ojczyznę! Brrr, sama myśl o tym głupim przesądzie, prawdziwym dreszczem mnie przejmuje.
– Rzeczywiście – pomyślał sobie pan de Bourgueil z uśmiechem – ten poczciwiec, bynajmniej nie jest wielkim zuchem…
Nagle wśród tłumu rozległy się okrzyki:
– Już idą, już idą!
– Wychodzą z cudzoziemskimi oficerami i z rojalistami od Tortoniego!
– Będą się bić!
– O, jest Lostange!
Panowie de Bourgueil i Delmare stanęli znowu na krzesłach. Większość krzeseł naokoło również była pozajmowana przez ciekawych.
Żony ich nie miały już żadnych wątpliwości: zamieszanie, niepokój, trwoga, którymi się zdradzały, wreszcie owo przeczucie zazdrości, zawsze tak nieomylne – wszystko to powiadało im, że drżą obie o jednego człowieka… i że chyba tym człowiekiem jest słynny pułkownik Adalbert Roland.
Jednakże, przez dziwną sprzeczność… mniej może dziwną zresztą, niż się na pozór wydaje, młode kobiety nie odczuwały w tej chwili ku sobie ani nienawiści, ani zazdrości, lecz rodzaj jakiejś bolesnej sympatii wzajemnej, zrodzonej ze wspólnego nieszczęścia, jakie im obu przecież groziło.
Przeto pani de Bourgueil, schyliwszy się do ucha pani Delmare, wyszeptała urywanym głosem, pełnym łez, z trudem powstrzymywanych.
– Pani, ja go kocham… lecz mu nie uległam… przysięgam ci! Drżysz wraz ze mną… więc i ty go kochasz…
– Tak, drżę o niego… Kocham go… wyznaję to… Lecz od lat czterech już nie widziałam go wcale… – z równym smutkiem odrzekła pani Delmare.
Podejrzewając, że pani de Bourgueil wydaje się niezbyt wierzyć w tak długą rozłąkę, dodała z niewypowiedzianą szczerością i smutkiem:
– Uwierz mi, prawdę mówię…
Nie będziemy opisywali fizjonomii pani de Bourgueil – mieszały się na niej radość i łzy, co ją czyniło tak tkliwą… Nareszcie dowiedziała się, że człowiek, którego uwielbiała, lecz któremu miała siłę się opierać, nie oszukiwał jej wcale, w co przed chwilą jeszcze wątpiła. Ukradkiem więc uścisnęła rękę pani Delmare z niewysłowionym uczuciem wdzięczności, dziękując jej za uwolnienie od strasznej niepewności.
Wszystko to odbyło się tak nagle, że najzupełniej uszło uwadze mężów, wciąż jeszcze stojących na krzesłach i wpatrujących się w incydent przed kawiarnią. Pierwszy zszedł na ziemię Delmare.
– No, nie ma już żadnej wątpliwości – rzekł ze smutkiem. – Idą bić się. Pułkownik Roland wraz z tym otyłym i wysokim drabem z rożnem, wyszli właśnie z kawiarni z tym okropnym Lostange'em i jakimś austriackim oficerem, wszyscy czterej wsiedli do jednego powozu… A jak się prześcigali w uprzejmości!… Żaden nie chciał wsiąść pierwszy… Bardzo dziękuję za taką wyszukaną grzeczność!
– O i inni, zapewne sekundanci – dodał pan de Bourgueil – już powsiadali. Sześciu przeciw sześciu… o, ochotnicy królewscy i cudzoziemscy oficerowie! Zapewne udadzą się do lasku Bulońskiego i tam poczną się krajać.
– Może ten pojedynek w samo południe – zauważył pan Delmare – ściągnie uwagę policji… Gdyby im uniemożliwiła tę rzeźnię, to byłoby najlepiej.
– Ma pan rację – rzekła pani de Bourgueil, kurczowo chwytając się tej myśli. – Niepodobna, żeby w biały dzień dopuszczono do mordu.
– No, ale nawet gdyby tak się stało, moja droga – odpowiedział pan de Bourgueil – to spowodowałoby tylko opóźnienie. Odłożyliby może pojedynek do jutrzejszego świtu, a przyznam się, że przy takim niepokoju, jaki mnie ogarnia, wolałbym i dla siebie i dla mojej żony jak najprędzej już coś wiedzieć o losie naszego biednego przyjaciela.
Wreszcie powozy z pojedynkującymi się odjechały i tłumy poczęły rozchodzić się powoli.
Delmare, wziąwszy żonę pod rękę, zwrócił się do państwa de Bourgueil:
– Doprawdy, jestem wprost wdzięczny memu synowi za jego niegrzeczność. Jej to będę zawdzięczał honor i przyjemność odwiedzenia państwa.
– Spodziewam się, szanowny panie, że stosunki między nami nawiązane przez ten zabawny przypadek, już nie ustaną – odpowiedział de Bourgueil. – Jestem przekonany, że i moja żona jest tego zdania. – Pani de Bourgueil, wciąż zasłaniająca woalką swą bladość i zmieszanie, podała drżącą rękę pani Delmare i rzekła wzruszonym głosem:
– Pani… lubo dotąd nie miałam honoru być znajomą pani, spodziewam się ze strony pani równie żywej i szczerej chęci spotkania się znowu, co z mojej.
– Tym bardziej wierzę w szczerość pani, że sama te chęci podzielam i proszę w to wierzyć – odpowiedziała z gorącą sympatią pani Delmare.
I, pożegnawszy się, rozeszli się.
Pan Delmare wyszedł z domu pieszo, kazał jednak swemu stangretowi czekać z powozem na bulwarze, gdyby żona lub dziecko czuli się zmęczeni.
– No, a jakże zakończymy południowy spacer, moja miła Anno? – zwrócił się do żony.
Patrząc na nią z uwagą, dodał:
– Mój Boże, jakże cię ten przeklęty incydent zasmucił! Nie mam ci tego za złe, moja kochana. Trzeba by mieć serce naprawdę kamienne, aby obojętnie patrzeć na odjazd tych walecznych ludzi, którzy za chwilę mają wymordować się wzajemnie… A między nimi, ten młody pułkownik Roland, tak młody, a już okryty chwałą na placu boju… Lecz, doprawdy ubolewam niezmiernie, żem się wybrał na przechadzkę właśnie w tę stronę i w ten sposób uczyniłem cię świadkiem tej niemiłej sceny, która tak boleśnie tobą wstrząsnęła… Jedynym wynagrodzeniem za te nieprzyjemności jest ta nowa nasza znajomość. Oboje bardzo sympatyczni, a zwłaszcza ta młoda dama jest prawdziwie zachwycająca. A jak się im nasz Adalbert podobał, czyż nie, Anno?
– Istotnie, ona jest śliczna, mój drogi… Ale pytałeś, co mam zamiar robić dziś po obiedzie. Otóż chciałabym odwiedzić moją matkę.
– Znakomicie, to i ja tam się wybiorę, trochę później.
– Jak to, mój drogi, to nie pojedziesz tam ze mną i z Adalbertem?
– Nie mogę – z uśmiechem odpowiedział pan Delmare. – Mam bardzo ważny interes.
– Jakiż?
– A wiśnie, szanowna pani? – mówił pan Delmare z komiczną powagą. – Czyżbyś już zdążyła zupełnie zapomnieć o wiśniach?
– O czym mówisz?
– Jak to, kochana Anno, nie pamiętasz, że wczoraj gdyśmy przejeżdżali obok sklepu królewskiego dostawcy owoców, Adalbert zawołał: Ach, już są wiśnie, chcę świeżych wiśni! Nikt nie dobierze również pięknych wyrażeń jak on. Dlatego też będzie miał świeże wiśnie. Czy słyszysz, kochanie? Właśnie pójdę po świeże wiśnie dla ciebie.
– Ach! – zawołał chłopczyk głosem milutkim i pieszczotliwym. – Jaki tatko dobry… bardzo tatce dziękuję za te prześliczne owoce…
– Słyszysz? – rzekł pan Delmare. – Widzisz, że wystarczy, by to dziecię powiedziało mi swym pieszczotliwym głosikiem: tato, a już zrobi ze mną wszystko, co zechce. Na sam ten wyraz: tato, chodziłbym na głowie. Ach, więc zrobimy w ten sposób: ty, kochana Anno, pojedziesz do matki, a ja przyjdę tam wkrótce. Wiesz przecież, że bez ciebie i bez naszego kochanego synka czuję się jak ciało bez duszy.
Po tych słowach pan Delmare pomógł żonie wsiąść z dzieckiem do powozu.
Służący zamknąwszy drzwiczki za panią Delmare, podał panu list mówiąc:
– Proszę pana… przyniesiono przed chwilą ten list do domu… Ponieważ posłaniec powiedział portierowi, że bardzo pilny i ważny, przywiozłem go.
– Dobrze zrobiłeś – odpowiedział pan Delmare, niedbale przyjmując list, nie patrząc nań wcale, jeszcze pochłonięty żegnaniem się z żoną i odpowiadaniem na całusy, które mu chłopczyk z wdziękiem przesyłał z odjeżdżającego powozu.
– Hm… hm… panie Adalbercie – rzekł Delmare ze śmiechem, patrząc na syna. Tymczasem jego żona nie potrzebując dłużej się ukrywać, rzuciła się w głąb półzakrytego powozu i zalała się łzami. – Hm… hm… panie Adalbercie, te pocałunki bardzo trącą świeżymi wiśniami, jak je ślicznie nazwałeś.
Powóz już odjechał dawno, a szczęśliwy ojciec wciąż śledził go rozczulonym i radosnym wzrokiem.
– Ach – mówił do siebie, krocząc znów po bulwarze i trzymając w ręce otrzymany list. – Nie wiem dlaczego nigdy jeszcze nie czułem się tak szczęśliwy jak dziś… Moja żona… mój śliczny synek…
W nich zawiera się całe moje życie… Rzecz szczególna… raz jeszcze pytam sam siebie… dlaczego nigdy nie czułem się tak dobrze jak dziś, nigdy tak dobrze nie zdawałem sobie sprawy, jak jestem szczęśliwy? Ach, czyżbym nie zgadł?… Tak, tak… rozumiem już, niestety! Taka już natura ludzka, że choćby się nawet nie było ani złym, ani egoistą, zawsze lepiej czuje się swoje szczęście na widok nieszczęścia innych… więcej się je ceni… Ci nieszczęśliwi oficerowie, którzy za chwilę będą aktorami krwawej komedii, może mają żony i dzieci, które kochają… które uwielbiają równie, może, jak ja moją żonę i synka… a jednak dziś niezawodnie trzech z nich śmierć zabierze… w pełni życia, miłości, nadziei… Biedni ludzie, to rzeczywiście okropność. Już nie dziwi mnie wzruszenie Anny!… Myślała zapewne, jak ja o naszym szczęściu… i zrobiła to samo spostrzeżenie, co ja teraz… Otóż, jak to źle ze wszystkim się opóźniać… to moja wieczna wada!–dodał poczciwiec z pogodnym uśmiechem. – No, ale przestańmy… odpędźmy te smutne myśli… Dzięki Bogu, ta droga i dobra Anna może być spokojna; jeśli jej kiedyś narobię zmartwienia swoim zuchwalstwem, będzie wtedy gorąco, jak powiadają… no, ale to chyba nieprędko nastąpi… Lecz nie myślmy już o tak szkaradnych rzeczach. Biegnę kupić owe wspaniałe wiśnie, aby prędzej znaleźć się przy moich skarbach… Dobrze, a ten list, o którym wprost zapomniałem, podobno ma być ważny – dodał wzruszając ramionami. – Wspaniali są! Jak gdyby mogły dla mnie istnieć jakie listy ważne, prócz tych, które by napisała do mnie moja anielska żona. Mniejsza o to, ten podobno strasznie ważny list… No, przede wszystkim pismo adresu zgoła mi nieznane… odpieczętujmy. Może coś naprawdę ważnego.
Pan Delmare odpieczętował list; w środku znalazł jeszcze drugi list, również zapieczętowany. Ten zostawił na potem, chcąc najpierw przeczytać pierwszy.
Po chwili czytania, twarz jego, zwykle tak pogodna i rumiana… zsiniała… zmieniła wyraz… stanął jak wryty, skamieniał…
Przeciągając ręką po oczach, jakby chcąc przekonać się, czy nie jest igraszką potwornej halucynacji, odczytał powtórnie pierwszy list, drżącą ręką odpieczętował drugi, rzucił nań okiem i zatoczył się, jak pijany. W ostatniej chwili zdołał rzucić się na krzesło, stojące na bulwarze.
Nic już nie widział… nie słyszał… był osłupiały… przerażony, bezwładny… Zmienił się w jednej chwili, jakby go piorun poraził.