- W empik go
Dzieci Pana Majstra - ebook
Dzieci Pana Majstra - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 200 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tatko, mama, dzieci
Majster Tydzień, chwat nad chwaty, będzie temu lat już wiele, ujrzał, świeżą niby kwiaty, młodą pannę – Imć Niedzielę.
Duchem posłał do niej swaty, było trochę ceregieli, lecz że chwat to był nad chwaty, więc spodobał się Niedzieli.
Jak się zwykle potem zdarza, już organy grzmią w kościele, to Imć Tydzień od ołtarza wiedzie żonkę – Imć Niedzielę.
………………………………..
Dziatek dał im Bóg sześcioro, nie za wiele, nie za mało;
córki z matki wdzięk swój biorą, chłopcy zuchy gębą całą.
Syn najstarszy jak antałek;
młodszy znów jak pomidorek, pierwszy – zwie się: Poniedziałek, drugi – mamin pieszczoch: Wtorek.
Dalej dziewczę jak jagoda (czub z kokardą ma na głowie), ksiądz ją ochrzcił mianem: Środa – liczko kraśne, oczka sowie.
Za nią drepcze Czwartek mały, co na każde imieniny chrustu zjada półmich cały, pączków zaś – ze trzy tuziny.
Piątek, tym się mama biedzi – na nic prośby jej i trudy,
Piątek nie je nic prócz śledzi i dlatego jak śledź chudy.
Mniejsza odeń o dwa cale to Sobota jest krąglutka (wszystko zmiata doskonale), a rodzeństwo zwie ją: "Butka".
………………………….
Dobrze chowa się gromadka, dzieci zdrowe jak orzechy, aż się trzęsie biała chatka, taki gwar w niej, hałas, śmiechy.
O nic dziatwa się nie troska, ciągle figle, ciągle psoty, że niech ręka broni boska, co Niedziela ma roboty!
………………………..
Wtorek majtki zdarł na płocie,
Czwartek się po rynnie wspina,
Piątek zgubił trzewik w błocie,
Środa wpadła do komina.
A prym wiedzie Poniedziałek!
Toż nie stracił omal ducha, kiedy z dachu, niby wałek, wprost do matki spadł fartucha.
Za urwisów starszych piątką i Sobótka też, głupiutka, wszystko robi jak małpiątko, chociaż taka jest malutka!
Głośno śmieją się sąsiadki, że poczciwa imć majstrowa na hultajów, na gagatki wszystkie dzieci swe wychowa.
Pod jej okiem śmiało broi rozhukana ta czereda, bo się matki nic nie boi.
Gorsza bywa z ojcem bieda.
Bo z Tygodnia majster tęgi:
"Furdum, burdum, mocium panie!"
Kto zawinił – bez mitręgi na warsztacie bierze lanie.
Lecz gdy widzą swawolniki, że im grozi basarunek, wraz podnoszą lament, krzyki:
– Mamo! Mamo! Na ratunek!
A już matka zadyszana dłoń karzącą wstrzymać leci.
– Na toż wyszłam za waćpana, byś niewinne dręczy i dzieci?
– Żono! Toć mu wziąłem z garści roztrzaskany zegar gdański!…
– Jak to? Zegar milszy waści niż rodzony synek pański?
– Duszko! Lecą ze mnie spodnie,
Wtorek pociął moje szelki…
– Chciał mieć lejce niezawodnie!
Ot, chłopięce to figielki!
– Spójrz na buzie twych dziewczątek:
miód wykradły ze spiżarki…
– O, te wejdą w każdy kątek, będą dobre z nich kucharki.
– Pieprz mi wsypał do tabaki twój synalek, żono, trzeci, – I chcesz karać za żart taki?
Toć to, mężu, jeszcze dzieci!…
– Muszą, muszą wziąć raz baty, ty je, matko, nadto psujesz!
– Tydziu! Rzekłeś mi przed laty, że nad życie mnie miłujesz!
Tu majstrowa w głos za szlocha (majster dłonią przytka uszy).
Tydzień bardzo żonę kocha, łzom jej ulżyć rad by z duszy.
Choć się jeszcze srożyć stara:
"Furdum, burdum, mocium panie!"
W zapomnienie idzie kara, dyscyplina już na ścianie.
– Precz, hultaje! Precz, zbytnice! – huknie jeno majster z góry.
– Bo jak które z was przychwycę, to obłupię je ze skóry!
Na gorący ten traktament nie czekają lube dziatki, lecz ogromny czyniąc zamęt wszystkie nikną z oczu tatki.
Gdy Niedziela to zobaczy, drzwi zamyka po cichutku i mężulka miodkiem raczy, gładząc rączką po podbródku.ROZDZIAŁ II
Jak się zakończyła wesoła zabawa
Lecą dziatki w wielkim pędzie, każde z tęgą chleba kromą, aż przycupły w polnej grzędzie, zasłonięte górką stromą.
– Ano, było strachu trocha -
Poniedziałek jedząc rzecze – szczęściem tatko mamę kocha, więc nam zwykle się upiecze.
– Muszę jednak przyznać sama (w Środzie budzi się sumienie), że ta nasza biedna mama wielkie z nami ma strapienie.
"Tatko taki! Mama taka!"
Każde z dzieci rzuci słówko…
Wtem Sobótka spoza krzaka rzeknie, kręcąc płową główką:
– Ziebym takie dzieci miała, cio nić nie chcą śłuchać taty, tobym siama im wsipała na walśtacie doble baty!
– Nikt nie pyta ciebie, Butko!
Więc najlepiej milcz, maleństwo! -
Tak z dzieciną zwięźle, krótko rozprawiło się rodzeństwo.
– Jednak słuszność ma Sobótka – po namyśle Środa powie. -
Mama taka dobra, słodka, a nam wiecznie figle w głowie.
– Co tam wdawać się z szkrabami! -
Poniedziałek huknie z śmiechem.
– Toć rodzice mówią sami, że zabawa nie jest grzechem.
Lecz dziewczęta przecie tchórze, stąd morały o poprawie.
Siedźcie zatem tu, na górze, a my zjedziem w dół, po trawie…
– Wiwat! – krzykną chłopcy. – Brawo!
I szalona zjeżdża czwórka:
ten na lewo, ten na prawo, echem śmiechów tętni górka.
W płacz dziewczynki: – I my z wami, nie boimy się ni troszki!
– Nie wdajemy się z babami, co udawać chcą świętoszki!
Gdy usłyszy to Sobótka, szybko z łez ociera oczy i, jak piłka okrąglutka, już za braćmi w dół się toczy!
Środa waha się przez chwilę, lecz gdy cała piątka hula, czyż wypada zostać w tyle?
Więc się także na dół stula.
– Jest Sobótka! Jest i Środa, a to zuchy dziewczyniska! -
I tu każdy z braci doda:
– No, siostrzyczki! Dajcie pyska!
Wszyscy razem, wszyscy w zgodzie pną się użyć cudnej sanny, każdy pragnie być na przodzie:
Pędzą chłopcy! Pędzą panny!
Toż to radość! To zabawa!
Ziemia kręci się dokoła, jak aksamit miękka trawa, a jak ślicznie pachną zioła!
Hejże, z górki na pazurki!
Hulaj dusza bez kontusza!
W takim pędzie lecą z górki, aż w urwisach rośnie dusza!
Trach! roztargał się fartuszek, tu tasiemka! Tam guziki!
Ten potoczył się na brzuszek, śmiechy, wrzaski, piski, krzyki!
Aż się słonko śmieje w górze i spogląda w dół ciekawie;
aż skowronek ścichł w lazurze przypatrując się zabawie.
Dzieciom pot już z czoła kapie, dyszy Środa, dyszy Wtorek;
ten jak miech kowalski sapie, ten wywiesił swój ozorek.
– To mi jazda! To parada!
Tchu nie mogę złapać w płuca… -
Poniedziałek ciężko siada, lecz natychmiast w bok się rzuca.
– Dzieci! – na rodzeństwo kiwnie.
Niech popatrzy, proszę, które, czemu tak mi jakoś dziwnie, jakbym wziął od tatka w skórę?
Gwałtu rety! Spojrzą dziatki:
z hajdawerków pana brata jeno strzępy, jeno szmatki, na nic zdarta cała szata!
Na ten widok każdy czuje (oto skutki są swawoli), że go też coś piecze, kłuje, że go też coś trochę boli.
Spójrzcie tylko na ich miny!
"Dziura! Dziura!" – słychać krzyki.
W strzępach nawet koszuliny!