Dzieci sekty - ebook
Dzieci sekty - ebook
Tyran wyłania się z cienia…
Piętnaście lat minęło od ucieczki Sofii z sekty na Wyspie Mgieł. Od tamtej pory nie widziano przywódcy sekty Franza Oswalda, ale kiedy przez Szwecję przetacza się bezlitosny huragan, on wychodzi z ukrycia. Jest gotowy wyprowadzić swoją sektę w świat, a jego nowe wyczulenie na potrzeby środowiska naturalnego zyskuje mu popularność większą niż kiedykolwiek.
Za tą fasadą uprawia okrutną i manipulacyjną tyranię, dotykającą również dzieci w sekcie. Dwoje z nich to jego synowie Thor i Vic, wychowywani tak, by stać się wiernymi żołnierzami na służbie ojca. Jednak im Thor staje się dojrzalszy, tym bardziej rosną jego wątpliwości. Kim tak naprawdę jest jego ojciec, Franz Oswald? Jak daleko jest zdecydowany się posunąć, by zachować swoją władzę?
Sofia obecnie prowadzi schronisko dla młodych ludzi, którym udało się uciec z różnych sekt, zostaje ono jednak zrównane z ziemią przez huragan. Obiecywała sobie, że nigdy więcej nie będzie miała żadnego kontaktu z Oswaldem, lecz okazuje się to trudniejsze, niż myślała. Ponownie krzyżują się ich drogi, nawet ich dzieci zostają wplątane w obłąkańczą grę w kotka i myszkę, w której tylko jedno z nich może wygrać.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-589-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krzyk dziewczyny przedziera się przez wiatr. Vic trzyma ją w żelaznym uścisku za nadgarstki i niesie na plecach przez surowy teren. Chcę go zatrzymać, ale kiedy Vic taki się staje, prawie nic nie można zrobić. Pulsuje w nim ta energia, tak dobrze przeze mnie rozpoznawana. Kompletnie się zatracił w napadzie złości i przejawia niemal nadludzką siłę, spotęgowaną przez nienawiść.
Od pierwszego momentu, gdy zobaczyłem dziewczynę, wiedziałem, że jest niezwykła. Wyróżniała się z otoczenia, błyszczała jak Wenus w mroźną zimową noc. Jej skrzące się oczy. Włosy, udrapowane na ramionach i spływające aż do talii. Rumiane policzki, rozochocenie i cudowne szelmostwo, którego nie dostrzegałem u nikogo innego. Była najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem.
Teraz jednak wściekle wrzeszczy. Kopie i próbuje wyrwać ręce. Ale Vic jest zbyt silny. Jesteśmy na zboczu przy Diabelskim Bloku. Ciągnie ją pod górę po kamieniach i wiem, dokąd zmierza. Hin Håle, najwyższa ze skał, szczerzy się nad nami swoim szczerbatym uśmiechem, niezgrabnie wystaje nad morzem i muska nosem popielate chmury.
Krzyczę: „Nie tam!”, ale on nie słucha.
Niecierpliwie szarpie jej ręce, dziewczyna jednak się opiera, a on niemal traci równowagę. Szybko obejmuje ją ramieniem za gardło i przyciska, żeby zamilkła. Jej ręce i nogi drżą spazmatycznie, nim bezwładnie opadną ku skalnym blokom.
Wciąga ją na górę, wspina się pewnie, jak kozica górska, która wyczuwa każdy kamyk i wyłom, coraz wyżej ku Hin Håle.
Krzyczę: „Przestań! Puść ją!”, ale mój głos porywa wiatr.
Wokół mnie rozbrzmiewają tylko dźwięki wiatru i morza, zimnego i pustego. Dzikie fale wzbijają pianę wysoko w powietrze. Mewy latają w różne strony. Wieje wszędzie i nie wiadomo, skąd. Zmierzcha. Na niebie blady półksiężyc płynie za pasiastymi obłokami. Ustawione na konkretną godzinę oświetlenie we dworze uruchamia się i migoce niespokojnie nad wrzosowiskiem za nami.
Mój wzrok cały czas jak strzała leci ku dziewczynie. Jeśli spróbuję mocować się z Vikiem, zrzuci ją z urwiska. Muszę do niego dotrzeć, przedrzeć się przez jego szaleństwo.
Są już na Hin Håle, dokładnie w miejscu, gdzie występ skalny zwisa nad morzem. Widzę ruchy Vica, gorączkowe, niecierpliwe, gdy ciągnie ją ku urwisku.
– Pomożesz, czy jak? – woła do mnie. – Wrzucimy ją do morza i będziemy mieli ją z głowy. Nie bądź taki przerażony. Nikt się nigdy o tym nie dowie.
Nogi już mnie nie niosą. Padam na kolana na zboczu i wrzeszczę do niego, by przestał, ale on tylko zuchwale i wyzywająco patrzy na mnie.
Gdy napotykam jego spojrzenie, nie widzę Vica. To twarz ojca, pełna zamętu i szyderstwa. Jego oczy są jak czarne robaki, wpełzające w moją duszę.
Dudni mi w głowie. Coś chce z niej wyjść. Dudnienie przechodzi w coś innego, gorszego, bardziej uporczywego. Jakby piła spalinowa wbijała się w mój zamarzły mózg.
Wykrzykuję jedyne, co przychodzi mi do głowy.
– Ojciec będzie potwornie wściekły!
I z tymi słowami przychodzi świadomość, że to prawda.
Vic wpatruje się we mnie z otwartymi ustami i wygląda na spanikowanego. Chwila ulgi z powodu tego, że udało mi się do niego dotrzeć, przechodzi w strach, gdy zdaję sobie sprawę, że dostrzegł coś za mną. Nie muszę się odwracać; wiem, kto to jest. Cień pada na mnie niczym nieoczekiwane zaćmienie słońca. Od razu trafiam w środek czegoś mrocznego i złowróżbnego. Szum morza i wiatru milknie. Powietrze wydaje się inne, surowsze i zimniejsze.
Napotykam oczy Vica. Przez krótką chwilę nasze spojrzenia się krzyżują. Coś zachodzi między nami. Wiemy, że istnieje ktoś, kto w tym momencie stoi ponad nami.
Że życie obrało całkiem inny kierunek i już nigdy nie będzie takie samo.1
Dźwięk telewizora był ogłuszający. Wiatry mogą osiągnąć ponad pięćdziesiąt metrów na sekundę, największą prędkość wiatru, jaką zmierzono w zachodniej Szwecji…
Sofia postawiła w kuchni siatki z zakupami, weszła do salonu, wyszarpnęła Benjaminowi z ręki pilota i wyłączyła telewizor.
– Hej, o co chodzi? – zapytał Benjamin.
– Nie siedź tak, tylko zrób coś.
– Ale to było ciekawe. Wyjaśniali, jak się przygotować.
– Chyba nie tak trudno dojść do tego samemu. Idź do ogrodu i pochowaj do środka ogrodowe meble, zabezpiecz wszystko, co nie jest przymocowane. Kupiłam tyle jedzenia, że wystarczy nam na kilka dni. Musimy też wyciągnąć świeczki, latarki i tym podobne rzeczy. Czy wiesz, gdzie Julia się podziewa?
– Nie mam pojęcia. Chyba wróci na kolację.
Wstał, podszedł do niej i położył ręce na jej ramionach.
– Kochanie, nie denerwuj się tą wichurą. Wszystko będzie dobrze. Ci synoptycy tylko się boją, że na nich spadnie wina, jeżeli nie ostrzegą ludzi. Zapewne nie będzie tak strasznie, jak mówią. Za bardzo się martwisz.
– Zobaczymy – odpowiedziała i odsunęła się od niego.
To prawda, że denerwowała się wichurą. Nie tylko dlatego, że meteorolodzy zdawali się niepokoić. Coś się skradało. Nieprzyjemne przeczucie, z którego nie potrafiła się otrząsnąć.
Wyszła do ogrodu i stanęła na trawniku, by obserwować morze. Cisza była tak nienaturalna, że aż wpełzała pod jej cieniutką bluzkę. Nie śpiewał żaden ptak. Za drzewami połyskiwało czarne lustro wody. Jedyny ruch pochodził od opadającego z gałęzi liścia osiki, który szaleńczo drżał. Niebo było niemal całkiem przejrzyste. Wędrowne ptaki sunęły po nim bezdźwięcznie niczym szybowce. Wokół panowała taka cisza, że słyszała lekki szum w uszach. Ten, który zawsze jej towarzyszył.
Jesienne powietrze było ostre i zimne. Gdzieś palono liście. Zazwyczaj uwielbiała ten zapach, ale teraz wprawił ją w przygnębienie. Ponad nią rozległ się dźwięk, niczym przeciągłe westchnięcie. Ale to były tylko lekkie podmuchy wiatru, pieszczące listowie drzew. Znowu zaległa cisza. Kiedy tak stała, ściskało ją za gardło.
Teraz mam wszystko, myślała. Mojego cudownego męża i cudowną córkę, mój piękny dom. A jednak stoję tu z bardzo ciężkim sercem.
Było jej wstyd, że ofukała Benjamina. W ostatnim czasie czuła się niespokojna i podenerwowana. Wiedziała, dlaczego, ale nie chciała się do tego przyznać przed sobą, a tym bardziej przed Benjaminem. Znowu zaczął jej się śnić Franz Oswald, przywódca sekty. Po piętnastu latach nieoczekiwanie powrócił do niej w snach. Gwałt, który przepracowała, roztrząsając go tak, że czuła się całkiem wypruta z emocji i wyżęta aż do głębi duszy, rozgrywał się znowu przed jej oczami wyobraźni. Obrazy nabrały nowej ostrości. Przypomniała sobie nagle kolejne elementy zdarzenia, widziała je znów przed sobą, wyraźniej i mocniej.
Rozsądek podpowiadał jej, że Franz Oswald zszedł do podziemia. Nie pokazywał się publicznie przez prawie dziesięć lat i mówiono, że trzyma się dworu sekty ViaTerra, znajdującego się na Wyspie Mgieł. Tam ponoć opracowywał nowe tezy. Krążyły też pogłoski, że postradał rozum. Sofia żywiła inną, mroczniejszą nadzieję. Że zmarł na jakąś niezmiernie dolegliwą chorobę, a tamci idioci z ViaTerra siedzą teraz w nędzy i trzęsą się bez elektryczności w tym odludnym dworze.
Wciąż mówiło się o Franzu Oswaldzie. Tak jakby legenda o charyzmatycznym przywódcy sekty była nieśmiertelna. Mimo iż siedział w więzieniu za wykorzystanie nieletniej dziewczynki piętnaście lat temu, wielbiło go wielu ludzi. Sofia usiłowała wmówić sobie, że wycofał się na dobre, może nawet zmarł. Jednak intuicja podpowiadała jej coś całkiem innego. Że naprawdę żył.
Dostrzegła, że palce jej lekko drżą. Na pewno z powodu zimna. Wróciła do domu, poszła do łazienki i spłukała dłonie gorącą wodą.
W lustrze nad umywalką wciąż widziała dziewczynę, która uciekła z ViaTerra. Dwa razy. Przybyły jedynie kurze łapki wokół oczu i zmarszczki śmiechu okalające usta. Parę siwych włosów na grzywce. Czy miała choć minimalnie zniszczoną twarz? Czy tak naprawdę istniała jakakolwiek przyczyna, że nadciągająca wichura i sny o Franzu Oswaldzie w takim stopniu wytrąciły ją z równowagi?
Komórka zatrzepotała jej w kieszeni. Kiedy ją wyjęła, zobaczyła, jak SMS od Julii rozświetla ekran. Wrócę do domu późnym wieczorem. Jak gdyby nigdy nic. Jakby była całkowicie nieświadoma wichury. Sofię przeszyła paniczna myśl, że może Julia nie wie o załamaniu pogody. Spróbowała zadzwonić, ale dodzwoniła się tylko do poczty głosowej z przekorną wiadomością: Cześć mamo, ponieważ jesteś jedyną osobą, która zostawia tu wiadomości, chcę ci tylko powiedzieć, że wszystko w porządku. Odezwę się. Nara!
Kiedy Julia przyszła na świat, Sofia szybko zrozumiała, że dała życie wichrowi. Zawierusze, która szybko przybierała na sile, by osiągnąć moc orkanu. Julia miała energię, której Sofia, a tym bardziej Benjamin nie potrafili okiełznać.
Nie było w niej ani śladu Benjamina. Odziedziczyła po Sofii kolor włosów, ciemne oczy, rysy twarzy, ale było w niej coś innego, intensywniejszego, co migotało pod powierzchnią. Julia brała garściami życie z niezmiernym zachwytem, zadziorna i całkowicie pozbawiona hamulców. Jak wtedy, kiedy wiosną wygrała konkurs piosenki w telewizji i stała się maskotką całej Szwecji, by potem tylko wzruszyć ramionami i powiedzieć: „E tam, to całe śpiewanie to chyba nie dla mnie”. Stwierdziła, że chce spokojnie poczekać, aż trafi w życiu na swoje „powołanie”. Z jakiegoś powodu Sofia drżała na myśl o tym, czym mogłoby się ono okazać.
Julię wyróżniał z tłumu nie tylko wygląd. Była bardziej tu. Bardziej obecna. Spośród setki osób znajdujących się w jakimś pomieszczeniu Julia zostałaby zauważona jako pierwsza. Była zdecydowanie nieprzeciętna.
A w życiu Sofii istniał oprócz córki tylko jeden człowiek o takich cechach.
Sofia wysłała SMS-a: Odbieraj, kiedy dzwonię. Odczekała chwilę. Wybrała numer Julii raz, drugi, trzeci, aż ta odebrała z opryskliwym: „Co znowu?”.
– Musisz wracać do domu, natychmiast.
– Dlaczego?
– Przygotujemy się do wichury. Nadciąga w tę stronę.
– Czy nie możecie załatwić tego z tatą?
– Nie, wracaj do domu. Nie możesz prowadzić skutera w nawałnicy.
– E tam, przesadzają.
– Nie bądź taka pewna. Meteorolodzy w telewizji sprawiają wrażenie przestraszonych. Nawet nadali wichurze groźną nazwę. Herkules.
– Dobra, zaraz wracam.
Benjamin stał w przedpokoju. Sofię przepełnił żal i wtuliła się w jego ramiona.
– Przepraszam, że tak przedtem wybuchnęłam. Dostaję kręćka, kiedy gadają o nawałnicy.
– Nic nie szkodzi. Wyglądasz na zmęczoną, kochanie. Trochę smutną.
Nie wiedziała, że widać po niej smutek.
– Nie lubię, kiedy coś się zmienia – odpowiedziała i spojrzała na niego. – Ale ty nigdy. Ty jesteś zawsze taki sam.2
To jest moja opowieść. Moje rozważania wokół wydarzeń, które doprowadziły do tamtego okropnego wieczoru na skałach. Tak dużo jest do opowiedzenia o moim osiemnastoletnim życiu. Za dużo. Dlatego postanowiłem napisać o tym, co, mam nadzieję, pozwoli ci lepiej zrozumieć, jak do wszystkiego doszło właśnie w taki sposób.
Nie proszę cię ani o zrozumienie, ani o wybaczenie. Tak naprawdę chyba piszę, bo jest we mnie tak wiele tego, co trzeba uwolnić.
Kto wie, co pomyślisz. I czy w ogóle to przeczytasz.
Ale ja mam nadzieję, że przeczytasz.
* * *
Urodziłem się jako bliźniak dwujajowy. Wiele lat zajęło, nim zrozumiałem, że Vic i ja jesteśmy połączeni. Byliśmy tacy różni od samego początku. Tak jak te dwie bliźniaczki urodzone w Australii – jedna miała białą cerę, a druga była ciemnoskóra. Prawie tak to było z Vikiem i ze mną.
Dużo czytałem o bliźniętach. Starałem się znaleźć wytłumaczenie, dlaczego brak braterskiej miłości między nami. W morzu informacji moją uwagę przykuło powtarzające się stwierdzenie: Bliźniacy, ale przede wszystkim odrębne jednostki.
Większość bliźniąt dwujajowych wygląda jak rodzeństwo, choć nie są identycznie jak w wypadku bliźniąt jednojajowych. Ale Vic i ja wyglądaliśmy tak, jakbyśmy mieli całkowicie różnych rodziców. Vic był dorodnym dzieckiem, cztery kilogramy wagi po urodzeniu. Ja byłem małym wypierdkiem, niecałe trzy kilogramy, chudy i blady.
Z tych ciał wyrastały dwie całkiem odmienne osobowości.
Któregoś dnia, kiedy to Fanny, nasza niania, była w złośliwym nastroju, opowiedziała, co się stało, kiedy ojciec zobaczył nas po raz pierwszy. Fanny została osobiście przez niego wyselekcjonowana spośród personelu, bo była „dojrzała” i „doświadczona”, nie „dzieciak” jak mama. Była ponurą czterdziestoletnią kobietą o krótko ostrzyżonych włosach, wąskich ustach i głęboko osadzonych, świdrujących oczach. Wciąż pamiętam, jak wbijała we mnie wzrok z wyższością i lekką pogardą. Według założeń ojca miała nauczyć mamę, jak się nami zajmować. W rzeczywistości grała mamie na nerwach, zrzędząc i czyniąc uszczypliwe uwagi, jak to mama do niczego się nie nadaje.
W każdym razie to Fanny opowiedziała nam o naszym pierwszym spotkaniu z ojcem. Był jeszcze w więzieniu, kiedy się urodziliśmy. Potem miałem zrozumieć, że siedział za to, że zamknął mamę na strychu i uprawiał z nią seks, gdy miała czternaście lat. Tak nas poczęto, mnie i Vica. Ale o tym dowiedziałem się dużo później. Kiedy wrócił do ViaTerra, mama mieszkała już w domku przy dworze. Mieliśmy wtedy zaledwie parę miesięcy. Mama z niepokojem wyczekiwała ojca przez cały dzień. Nawet Fanny była poddenerwowana. Opowiadała, że w domu panowała podminowana atmosfera, tak jakby sam Bóg Ojciec miał zstąpić z nieba i pobłogosławić dzieci. W końcu ktoś zadzwonił z dworu, mówiąc, że ojciec przyjdzie za kwadrans. Fanny pospiesznie nas wykąpała. Wszystko po to, żebyśmy ładnie pachnieli.
Kiedy ojciec przyszedł, sprawiał wrażenie zaganianego.
– Będą wychowywani według zasad ViaTerra – brzmiały jego pierwsze słowa po przekroczeniu progu.
Leżeliśmy nadzy na dużym przewijaku, gotowi na inspekcję ojca. Gaworzyliśmy po ciepłej kąpieli. Ani razu nie kwęknęliśmy. Przynajmniej tak twierdziła Fanny.
Ojciec podszedł do nas i rzucił szybko wzrokiem na Vica.
– Wygląda jak ja – rzucił.
Potem zobaczył mnie i zaczął się śmiać. Tak przeszywająco, że serce Fanny podskoczyło do gardła. Chwycił mnie za stopę i lekko nią potrząsnął.
– To najnędzniejszy siusiak, jaki kiedykolwiek widziałem!
Wypowiedziawszy te słowa, odwrócił się na pięcie i wyszedł z domku.
Witajcie na świecie, Invictusie i Thorze.
Witajcie w ViaTerra.
Z tych ciał wyrastaliśmy.
Vic na dokładne podobieństwo ojca. Ciemne włosy i oczy, szerokie ramiona, pewny chód, równy rząd zębów, dołeczki w policzkach, nawet jego śmiech rozbrzmiewał tym samym tonem co u ojca.
Ja na bladą kopię mamy. Chudy i piegowaty. Rudy z długimi rzęsami. Kiedy miałem dziesięć lat, niektórzy wciąż brali mnie za dziewczynkę.
To Vic postawił pierwsze kroki. Powiedział pierwsze słowa. Kopnął pierwszą piłkę. Pierwszy siadł na nocnik. Pierwszy ząb pojawił się najpierw u niego. Najwyżej się wspinał. Najlepiej pływał.
Ja natomiast jako pierwszy dostałem jedynie wstrząśnienia mózgu w wyniku ataku Vica, który rzucił się na mnie z kijem do hokeja. No i też tylko ja miałem aparat na zęby.
Przyćmiewał mnie we wszystkim, choć nie było takiej potrzeby. Od samego początku było jasne, że jestem gorszy.
Słońce nigdy nie przestawało padać na Vica, a ja nieprzerwanie żyłem w jego cieniu. Niekiedy stawało się to nie do wytrzymania. Czasem jednak dobrze było nie ściągać na siebie uwagi.
Ale jedną z cech ojca mimo wszystko odziedziczyłem. Jego fenomenalną pamięć.3
Otworzyła drzwi sypialni, ale odepchnął ją wiatr, który wtargnął do salonu przez rozbite okno. Włosy smagały ją po twarzy tak mocno, że z początku nic nie widziała. Instynkt podpowiadał jej, że jest w niebezpieczeństwie. Mimo to zrobiła dwa kroki naprzód. Meblami i doniczkami ciskało o podłogę, niektórymi rzucało o ściany z głośnym trzaskiem.
Wszystkie jej zmysły były przeciążone, ale nie mogła oderwać wzroku od chaosu przed sobą. Szyby grzechotały w ramach. Belki stropowe jęczały i stękały. Rzuciła okiem na ogród. Drzewa już się nie kołysały, leżały zgięte ku ziemi, kwiląc, gdy odrywały się od nich gałęzie. Krzewy daremnie walczyły z bezlitosną siłą wiatru, gdy je wyrywał z korzeniami. Straszny dźwięk rozlegał się, gdy jesiony, zeschnięte od choroby, pękały na pół i padały do jaru za ogrodem.
Na tle nieba kłębił się złowrogi wir odpadów i rupieci. Z tego zbiorowiska wyleciała jakaś szklarnia i omal nie trafiła domu. Sofii przyszła do głowy dziwna myśl, że to jest kara za coś, co kiedyś zrobiła. Poczuła się jak wychłostana, a zarazem całkiem pozbawiona możliwości pokierowania własnym losem.
Nagle ręce Benjamina objęły ją wokół pasa i odciągnęły stamtąd.
– Do piwnicy! Szybko!
Julia już schodziła tam z Denzelem pod jedną pachą i kołdrą pod drugą.
Benjamin trzymał ramiona Sofii w mocnym uścisku. Pchał ją przed sobą i łapał, kiedy się potykała. Wciąż była myślami przy chwili, gdy wkroczyła do salonu. Obraz spustoszenia odcisnął się na jej siatkówce. Jak stop-klatka z horroru.
Kiedy weszła do piwnicy, Julia stała na środku, trupio blada z wytrzeszczonymi oczami. Nigdy nie widziała swojej córki tak przerażonej. Z Julii wprost emanował strach. A jednak w jej wzroku czaiła się iskierka podniecenia. Denzel poczołgał się w róg pomieszczenia i leżał tam, cały drżąc.
Benjamin zamknął i zaryglował drzwi do piwnicy. Położyli się na materacach, które wcześniej tam zaciągnęli tego wieczoru. Zwinęli się w pozycję embrionalną, jedno przy drugim, jakby byli jednym stworzeniem. Wyparcie wszystkich potwornych dźwięków było niemożliwe. Rzeczy ciskało z hukiem o ściany. Wiatr rzucał się wściekły na dom, jak gdyby rozjuszony jego trwaniem. Meble i inne przedmioty tłukły i szurały o podłogę nad ich głowami. Leżeli przerażeni i bezsilni wobec mocy, która rozszarpywała ich dom. Barbarzyńska siła huraganu znajdowała najmniejsze szpary w ramach piwnicznych okien. Do środka wpychało się zimne, surowe powietrze, naelektryzowane i o woni spalenizny.
Nie rozmawiali dużo. Przede wszystkim unikali okrzyków przerażenia i komentarzy mogących nasilić kipiącą w nich panikę. Ale mówili sobie, że się kochają, kiedy podłoga nad nimi wyglądała tak, jakby miała się zapaść, a huk był taki, jakby dach odrywał się od domu. Benjamin miał ze sobą latarkę, która po krótkim czasie zamigotała i zgasła. W kompletnej ciemności wszystko stało się jeszcze straszniejsze.
Czas nie istniał. Tylko przerażające dźwięki, strach i nowe, jeszcze straszniejsze odgłosy. Nie wiadomo, jak długo tak leżeli przywarci do siebie, niczym jedno gorące, pulsujące ciało. Może trwało to dwie godziny, a może pięć. Za każdym razem, kiedy wiatr jakby ustawał, dawało się słyszeć coś nowego: brzdęk, trzask, nieprzyjemny zawodzący odgłos.
A jednak powoli ryk wichury zmieniał się w regularny szum. Blady, zimny blask świtu wkradł się przez okno piwnicy do środka. Wszystko ucichło. Całkowicie ucichło.
Sofia oswobodziła się od leżącej przed nią Julii i zauważyła, że ta naprawdę śpi. Benjamin, który kurczowo obejmował Sofię od tyłu, jęknął.
– Chyba już po wszystkim.
Wstali, prostując obolałe, zastygłe stawy. Powoli weszli na górę po schodach. Sofia przodem, z obawą, co zastanie za drzwiami.
– Otwórz – powiedział Benjamin. – Mam nadzieję, że dach i ściany się ostały.
Pierwszą jej myślą po otworzeniu drzwi było, że stał się cud. Mimo że salon był jedną wielką stertą mebli, potłuczonego szkła, ziemi i gratów, dom wytrzymał. Tylko dwie szyby były wybite. Z zabudowanego tarasu oderwał się dach i wisiał na drzewach za domem. Poza tym nie było widać większych zniszczeń.
W salonie wciąż dmuchało, kurz wzbijał się w powietrze i zawisał niczym kotara. Jednak ten lekki wiatr był delikatną bryzą w porównaniu z tym, który szalał w nocy.
Wyszli przed dom. Na horyzoncie świt rozwierał niebo, jak gdyby nigdy nic. Przepływające chmury rzucały na ziemię cień, ale były to już tylko echa huraganu. Wiele pięknych lip i klonów leżało przewróconych z wyrwanymi korzeniami. Czubek dużej lipy w ogrodzie został złamany i teraz zwisał, kołysząc się. Drzewa, które nadal stały, pokornie kłaniały się wiatrowi. Jedynie trawa pod jej stopami zdawała się pozostawać w stanie nienaruszonym.
Domek ogrodowy zmienił się w stos suchego drewna. Nie było samochodów, nie było ludzi. Parę gazet przeleciało szosą. Woda w jeziorze podniosła się i chlupotała o brzeg przy drodze. Powietrze było słodsze, delikatniejsze i pachniało jeziorem.
Tylko raz wcześniej odczuwała taką radość istnienia – piętnaście lat temu, na łodzi, gdy drugi raz uciekła z ViaTerra. Otwarta zatoka wtedy, otwarty krajobraz teraz wywołały w Sofii tę samą euforię. Żyję. Moje serce bije. W moich żyłach płynie krew.
Dopiero po trzech dniach nawiązali kontakt ze światem. Wszystkie połączenia z internetem zostały zerwane przez huragan, pomimo dekady harówki przy zakopywaniu światłowodów na całej wyspie. Później się dowiedzieli, że huragan uszkodził stacje przekaźnikowe, które przestały działać z powodu trwającego przez wiele dni braku prądu.
Próbowali pójść pieszo drogą, znaleźć kogoś, ale jezioro wylało tak, że szosę tu i tam pokryła woda. Poza tym drzewa poprzewracały się jak kręgle i całkiem zablokowały przejazd.
W końcu z niechęcią zaakceptowali, że na razie są uwięzieni w domu. Oczyścili ogród, wybite okna zabili płytami pilśniowymi, naprawili dach tarasu i wysprzątali jak nigdy. Za domem utworzyła się wielka kupa rupieci. Denzel biegał po ogrodzie, wąchając wszystko, przeszczęśliwy z powodu nowych zapachów wyrwanych z ziemi przez wichurę.
Niecierpliwi i niespokojni, nie wiedząc, jak huragan wpłynął na okolicę, pracowali głównie w milczeniu, momentami odczuwając zdziwienie i ulgę na widok swoich niezmienionych, żywych twarzy.
Sofię zżerał niepokój o schronisko, ale była bezsilna. Nawiązanie kontaktu z kimś stamtąd było niemożliwe. Jednocześnie rosło zaniepokojenie o rodziców i przyjaciół. To było jakby tkwić w bańce po Armagedonie.
Telefony dawno im się rozładowały. Pierwszego dnia Julia siedziała, majstrując przy swoim tablecie, żeby złapać zasięg, ale w końcu bateria się wyczerpała. Wtedy cisnęła tabletem o podłogę, poszła do toalety, trzasnęła drzwiami i zamknęła się. Sofia usłyszała jej płacz. Kiedy Julia wyszła, oczy miała spuchnięte i zaczerwienione. Matka próbowała objąć córkę ramieniem, pocieszyć, ale ta odtrąciła ją.
Zostawiła ją w spokoju. Wiedziała bowiem, że Julia dojdzie do siebie, jak zazwyczaj, po około półgodzinie.
Pierwszej nocy po huraganie Sofia długo leżała, nasłuchując dźwięków, przeczuwając dalekie grzmoty, oczekując, że piekło znowu się rozpęta. Za każdym razem, gdy słyszała jakiś pomruk, miała wrażenie, że coś wysysa jej powietrze z płuc. Drugiej nocy była tak wymęczona, że padła o ósmej wieczorem i spała dwanaście godzin. Przez kilka kolejnych dni miewała wrażenie, że podłoga ucieka jej spod stóp, a w głowie kręci się tak, że musi się czegoś przytrzymać.
Trzeciego dnia mieli tak serdecznie dość jedzenia różnego rodzaju suchych kanapek i tak im było trudno usiedzieć w miejscu, że zaczęli kłócić się o drobiazgi. Ale w końcu Benjamin wpadł na pomysł, by naładować laptop za pomocą akumulatora w samochodzie; udało mu się złapać zasięg i połączyć z internetem. Umościli się razem na kanapie, skupili wokół ekranu i czytali okropne wiadomości.
Huragan Herkules prawie zrównał z ziemią infrastrukturę zachodniej Szwecji. Szkody były kolosalne.
Ponad sto osób zginęło.
Tysiące domów zostało zupełnie zniszczonych, dachy i ściany porwał wiatr, tak że pozostały jedynie piwnice.
Szkoły, przedszkola, ośrodki gminne – zniszczone i nie do użytku.
Komunikacja kolejowa, samolotowa i promowa nie działała zupełnie; nikt nie wiedział, jak długo to potrwa.
Stare zabytki i budowle, które wiekami rekonstruowano, zostały zrujnowane.
Panował chaos.
Chłonęli wszystkie dostępne wiadomości, przerażeni nimi i zdruzgotani.
– Czy moja szkoła jeszcze stoi? – zapytała Julia.
– Nie wiem, słońce – odpowiedział Benjamin. – Nic tu o niej nie napisali. Ale na pewno wytrzymała. Przecież wybudowano ją stosunkowo niedawno. Naładuję nam komórki, żebyśmy mogli podzwonić do wszystkich.
– A co, jeśli ktoś z moich kolegów nie żyje?
– Nie sądzę. Niedługo będziesz mogła do nich zadzwonić i porozmawiać z nimi.
Z laptopa Benjamina Sofia wysłała maila do Anny i swoich rodziców. Z palącymi pod powiekami łzami i wielką gulą w gardle dzielnie czekała na odpowiedzi. Odpowiedź od Anny nadeszła dwie godziny później.
Nikomu nic się nie stało, ale dom został zrównany z ziemią. Nic się nie dało uratować.
Płakała w objęciach Benjamina. Ten piękny dom z werandą. Ta wspólnota. To poczucie bezpieczeństwa dla tych, którzy nie mieli innego domu. Wszystko zmiecione przez wichurę.
– Będzie dobrze – powiedział Benjamin. – Odbudujemy dom. Popatrz na to z dobrej strony. Wszyscy żyją.
Cały Benjamin.
Dom rodziców Sofii w Fjelie pod Lund ocalał. Wiatr przewrócił tylko parę drzew czereśni, które upadły na dach.
Tego dnia powrócił prąd. Telewizor sam się włączył i płynął z niego strumień okropnych obrazów, przed którymi Benjamin tkwił jak przykuty. Pokazano też kilka ujęć z ich okolicy. Pensjonat przy śluzie był zalany, weranda i restauracja zniszczone całkowicie. Most Uddevallabron był nieczynny, fragmenty przęsła wyrwane, a naprawa miała długo trwać. Most do Stenungsund też był zamknięty, ale tam uszkodzenia były mniejsze.
Sofia i Julia nie zniosły tego dłużej niż dwie godziny, ponieważ w kółko powtarzały się te same wiadomości. Kiedy telefony się naładowały, obdzwoniły rodzinę i przyjaciół.
Wszyscy przeżyli. Siostra Benjamina była w szpitalu z rozcięciem od szyby, która się rozbiła u niej w mieszkaniu, ale miała zostać wypisana tego samego dnia.
Szkoła Julii w Henån doznała jedynie mniejszych szkód i za kilka dni planowano ją ponownie otworzyć. Kiedy tylko Julia dodzwoniła się do swoich przyjaciół, niecierpliwość zaczęła dawać się jej we znaki. Jeśli nie siedziała z nosem w telefonie, to snuła się rozdrażniona po domu, obgryzając paznokcie.
Szóstego dnia tkwiła przed telewizorem i jednym okiem oglądała Extra, program o celebrytach.
Głównie plotki, zdaniem Sofii, ale Julia lubiła tę audycję.
– Chodź, mamo! Szybko! Pospiesz się! – zawołała nagle Julia tak głośno, że Sofia wybiegła z kuchni.
Na ekranie telewizora widniał mężczyzna, stojący na zboczu na tle skał i morza. Kamera powoli zrobiła zbliżenie na mówiącego, ubranego całkiem na czarno.
W okamgnieniu go rozpoznała. Rozpoznałaby go na kilometr.
Przez chwilę, zdającą się trwać nieskończoność, stanęło jej serce.
To był Franz Oswald.
Pierwszą jej myślą było: to niesprawiedliwe, że on wciąż tak dobrze wygląda.
Drugą zaś, że teraz rozpęta się piekło.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.DZIĘKUJĘ!
Żegnam się z Wyspą Mgieł i wyruszam po kolejne literackie przygody i wyzwania.
Dziękuję wszystkim, którzy mi pomagali i wspierali mnie, gdy pisałam trylogię o sekcie z Wyspy Mgieł:
Danowi, mojemu kochanemu mężowi i pierwszemu czytelnikowi. Dzięki Tobie trudno mi żałować tych skradzionych dwudziestu pięciu lat. Bez nich nigdy bym Cię nie spotkała.
Moim rodzicom, Ollemu i Elli Westamom, którzy nigdy nie porzucili nadziei na to, że do nich powrócę.
Mojemu synowi Johnowi, jego żonie Nohi i moim wnukom. Wybacz mi, John. Nigdy nie zdołam wystarczająco przeprosić Cię za to, że musiałeś dorastać w sekcie.
Mojemu bratu Kristofferowi i jego żonie Izabelli, zaangażowanym czytelnikom, którzy chętnie dzielili się swoimi spostrzeżeniami.
Mojej fantastycznej rodzinie: kuzynom i ich dzieciom, ciociom, wujkom i stryjkom. Dziękuję za wszystko, o co wzbogaciliście moje książki. Od obchodzenia się z komputerem po pierwsze czytanie i wiedzę o dzieciach. Szczególne podziękowania kieruję do mojego kuzyna Martina Larssona za pomoc przy tej trzeciej książce.
Mojemu wydawcy, Karin Linge Nordh, dziękuję za to, że tak bardzo pomogła mi ulepszyć tę książkę dzięki swoim uwagom i propozycjom.
Mojej redaktorce, Lisie Jonasdotter Nilsson, dziękuję za ciężką pracę nad manuskryptem; w jej trakcie tak dużo się nauczyłam!
Marii Enberg i Edith Enberg z Enberg Literary Agency za stały, niezmienny optymizm i wsparcie.
Personelowi wydawnictwa Forum, które przyjęło mnie tak entuzjastycznie: Marie Björk, Sarze Lindegren, Adamowi Dahlin i innym.
Marii Sundberg, która zaprojektowała nowe okładki.
Ann-Catrin Sköld Pilback, mojej mentorce i policjantce językowej, która od samego początku wierzyła w moje książki i z poświęceniem pracowała nad ich ulepszeniem. I Magnusowi Pilbackowi za to, że ciągle mnie dopingował.
Moim pierwszym czytelnikom, którymi byli: Johan Zillén, Britta Larsson, Andrea Lindblom, Cecilia Lindblom, Jonas Ornstein, Helena Braggins, Jan Kammis i Boel Persson.
Jennie Miscavige Hill, dzięki której zrozumiałam, że prawda o dzieciach w sektach jest straszniejsza, niż mogłabym to sobie wyobrażać.
Jonasowi Ornsteinowi, który był przy mnie od samego początku i zachęcał mnie do pisania i podejmowania ryzyka.
Larsowi Elgeskogowi, meteorologowi ze Szwedzkiego Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego, który tak dużo mnie nauczył o huraganach i innych ciekawych zjawiskach pogodowych.
Ulli McLean z zakładu penitencjarnego w Skogome, która zapoznała mnie z funkcjonowaniem szwedzkiej służby więziennej.
Evie Sköld, która zawsze tak cierpliwie odpowiadała na moje pytania dotyczące prawa.
Lottcie Olsson za to, że pomogła mi zrozumieć, jak osoba z zewnątrz może postrzegać sektę, i dała rady, z których korzystam podczas moich wykładów.
Lawrencowi Wrightowi, dzięki któremu zrozumiałam, że pisanie jest moim obowiązkiem.
Wszystkim moim przyjaciołom w USA i w Szwecji, którzy zajmują się kwestiami sekt i pomagają osobom, które je opuściły, a są to między innymi: Noomi Andemark, Erica Hindborg, Magnus Utvik, Håkan Järvå, Helena Löfgren, Anna Emgård Ron Miscavige, Becky Miscavige, Steve Hall, Leah Remini, Paul Haggis, Marc i Claire Headley, Marty Rathbun, Mike Rinder, Janis i Paul Grady, Amy Scoobe, Mat Pesch.
Szczególne podziękowania kieruję do Håkana za to, że tak trafnie zdiagnozował wiele moich postaci.
Geniveve Ruskus za to, że wprowadziła mnie w świat adwokatów, i za Jej przyjaźń.
Annie Lindman. Jesteś opoką. Dziękuję, że dzięki tobie mówienie o tym stało się tak łatwe.
Wszystkim uzdolnionym dziennikarzom, którzy pomogli rozpowszechnić moją opowieść, a byli to przede wszystkim: Anna Flemmert, Lotta Modin, Jonas Danielsson, Christopher Friman, Frida Funnemyr, Malou Silvers, Ebba von Sydow, Andreas Nordstedt, Annie Wernersson, Lars-Olof Strömberg, Linda Andersson, Patrik Ljungman, Margite Fransson, Ola Hedin.
Moim czytelnikom! Dziękuję za inteligentne pytania, opinie i okrzyki zachęty.
Wszystkim blogerom i blogerkom, którzy zamieszczali wpisy o moich książkach i podtrzymywali debatę o sektach.
Marii Spångberg z Liceum Chapmana, Christopherowi Hallowi i Alice Leiding z Liceum Campeona, Katarinie Svensk z Uniwersytetu Ludowego w Tärna i wszystkim uczniom tych szkół, którzy pomagali propagować przekaz moich książek.
Wszystkim klubom książkowym, w których miałam przyjemność się spotkać i dyskutować z ich członkami.
Ulrice Larsson wraz z personelem księgarni Akademibokhandeln w Halmstad i wszystkim pracownikom księgarni Halmstads Bokhandel. Pasjonaci!
Shadab Amoor za wszystkie rekomendowane lektury, które inspirowały mnie do pisania.
Pracownikom działów marketingu i sprzedaży w Bonniers Bokklubbar, Adlibris, Bokus i Storytel za fantastyczną współpracę.
Jonasowi wraz z personelem Adviser Partner za wsparcie podczas pierwszego trudnego roku.
A także mojemu wcześniejszemu wydawcy, Fridzie Rosesund – za to, że od razu uwierzyła w moje książki i tak ciężko nad nimi pracowała.