- W empik go
Dzieci szczęścia: powieść - ebook
Dzieci szczęścia: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 351 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Waleryę Marrené
Warszawa.
Własność, Nakład i Druk S. Lewentala
Nowy-Świat Nr. 41.
Дозволено цеизурою. Варшава, 23 Декабря 1891 года.
Zegar stojący na kominku wydzwonił już dawno dziesiątą godzinę, gdy panna Marcela Sawińska wyszła ze swego sypialnego pokoju. Płeć przezroczysta i delikatnie zabarwione policzki świadczyły o długim, spokojnym śnie, oczy spoglądały swobodnie i wśród jasnej twarzy błyszczały pogodą, jak dwa słońca. Czoło, skronie, powieki miały perłowe odbłyski… zdobiące niekiedy w młodości płeć jasnych blondynek.
Pomimo wczesnej godziny, panna Marcela była ubraną wykwintnie. Miała na sobie bladoniebieską kaszmirową matinée, oszytą mnóstwem koronek. Był to strój, w którym przyjąć mogła poufałych gości, ale, który świadczył zarazem, że nie ciążyły na niej żadne obowiązki, przypadające zwykle pani domu, że rano nie zajmowała się ani spiżarnią, ani porządkiem domowym, ani nawet kwiatami, zapełniającemi żardinierki w buduarze, do którego weszła, i w wielkim przyległym salonie.
Bo też Marcela nie potrzebowała trudzić się w podobny sposób. Dwóch lokajów od rana przyprowadzało apartament do należytego porządku, kwiaty odmieniał co tydzień ogrodnik, gospodyni miała pod swem zawiadywaniem kuchnię i spiżarnię. Marcela co najwyżej odbywała z nią konferencye wieczorem, w czasie gdy panna służąca układała jej na noc włosy, bo musiała przecież zawiadomić ją z góry, czy nazajutrz zaproszono parę osób na obiad, czy też miała zasiąść do niego tylko rodzina.
Te lekkie obowiązki Marcela pełniła od lat paru, kiedy straciwszy matkę, stanęła na czele ojcowskiego domu. Nie były one wcale uciążliwe, ale ponieważ Marcela była młoda, dziwiono się powszechnie, iż potrafiła utrzymać dom ojcowski na odpowiedniej stopie tak pod względem elegancyi, jak powagi. Potrafiła ona więcej jeszcze – matkowała młodszej o cztery lata siostrze, która teraz właśnie pod jej okiem kończyła edukacyę.
Z tego powodu uważano Marcelę za osobę wyjątkową, i na niej też widać było zadowolenie i pewność siebie, jaką nadaje stanowisko, przywyknienie do rozkazywania, lekceważenie pieniędzy, których ojciec dostarczał zawsze bez rachunku.
– Czy panna Jadwiga już wstała? – zapytała służącej, która przyniosła jej zapomnianą chustkę i francuską powieść czytaną wczoraj wieczorem.
– Jeszcze nie, obudziła się dopiero.
– Powiedz, żeby mi zrobiono herbaty, a jak się panna Jadwiga ubierze, niech przyjdzie pić ją ze mną do jadalnego pokoju.
– Ach! twoja herbata! wiesz, że jej nie cierpię – odezwał się za drzwiami wesoły głosik. I panna Jadwiga wbiegła do pokoju, rzucając się siostrze na szyję-
Stanowiła ona kontrast zupełny z Marcelą tak z twarzy, jak z usposobienia. Była o tyle niesforną, o ile Marcela miała układ pełen powagi. Żywa jak iskra, słowa i czyn zwykle u niej myśl wyprzedzały, ku wielkiej rozpaczy starszej siostry, która pod względem konwenansów była bardzo uważającą i nie znosiła żadnych niestosowności. Liczba tych potępionych niestosowności przerażała Jadwinię; nie mogła czy nie chciała jej spamiętać, zawsze też przeciwko niej wykraczała.
Obie siostry były blondynki, tylko włosy starszej, podobne do promieni płynnego złota, obejmowały regularny owal twarzy; włosy młodszej, kapryśne, niesforne jak ona sama, tworzyły mnóstwo loczków, pukli, promieni, kosmyków, spadających na szyję, skronie, czoło i twarz śliczną, ale nie mającą nic klasycznego, zakrywały nawet niekiedy oczy, błyszczące a modre jak dwa bławatki.
Rysy sióstr miały może rodzinne podobieństwo, ale ukształtowały się stosownie do charakteru. Nosek Jadwini lekko podnosił się w górę, różowe nozdrza drgały za [każdem wzruszeniem, wargi jej z żywej purpury miały figlarne zagięcia, zapewne od śmiechu, który gościł na nich nieustannie i rysował mnóstwo ruchomych dołeczków na jej policzkach i bródce.
– Jadwiniu, Jadwiniu! – wołała Marcela, usiłując oswobodzić głowę z jej gwałtownego uścisku – ostrożnie, popsujesz moje czesanie. Matylda układała je przez godzinę.
Różowa buzia skrzywiła się znacząco.
– Jesteś już pod bronią – zawołała z przestrachem.
– A ty Jadwiniu, do czegożeś podobna? Jadwinia spojrzała na swój flanelowy szlafroczek i zapewne pomyślała o włosach zachwycających, ale niedotkniętych jeszcze grzebieniem i szczotką.
– Jeszcze tak rano – wyrzekła, poruszając się leniwo.
– Blisko południe; mówiłam ci tyle razy, iż panna powinna być zawsze tak ubraną, by w potrzebie każdemu pokazać się mogła.
– Bo widzisz śpieszyłam się, ma przyjść panna Nelicka.
– Panna Nelicka? Przecież nie bierzesz już od niej lekcyi.
– No, tak, niby; ale ja ją bardzo kocham i chciałam zasięgnąć niektórych wiadomości, więc prosiłam, żeby do mnie przyszła.
– Moja Jadwiniu! cóż za wyrażenia. Zkądże znowu ta miłość do osoby zapewne bardzo dobrej, bardzo zacnej, lecz ostatecznie nie należącej do naszego świata. Nie jesteś już małą dziewczynką!
– Nie wiedziałam, że się będziesz gniewała; sądziłam, że nauczycielka jest zawsze dla mnie najlepszem towarzystwem, zwłaszcza taka, jak panna Nelicka. Wszyscy ją chwalą.
– To zupełnie co innego; ja chwalę ją także. Są odcienia, które powinnabyś już rozumieć. A teraz chodź na herbatę.
– Ślicznie dziękuję; wiesz, że tych twoich szkaradnych ziółek nie cierpię. Wolę się pójść ubrać, zanim. panna Nelicka nadejdzie.
– Ależ nie ma potrzeby, dla niej i tak będziesz dość ubraną. Zjedz śniadanie. Nie chcesz herbaty, to każ sobie dać kawy.
Jadwinia zrobiła nieokreśloną minkę zepsutych dzieci, gdy im dają to, czego nie lubią.
– Kawa, herbata: to wszystko do siebie podobne – odrzekła, prostując się z dziecinną powagą – tu i tam wchodzi jednaki pierwiastek.
Marcela omal nie parsknęła śmiechem.
– Zkądże o tem wiesz?… – zawołała. Jadwinia zamiast odpowiedzi, pociągnęła siostrę do jadalnego pokoju, wołając, że jest straszliwie głodna i zapominając o tem, że nie cierpi herbaty, zasiadła do niej i wypiła dużą filiżankę.
Kończyły obie śniadanie, gdy do jadalnego pokoju wszedł bocznemi drzwiami młody człowiek. Jadwinia podskoczyła ku niemu.
– Dzień dobry, Stasiu – zawołała – cóż to się stało, że nie jesteś w biurze?
Nowo przybyły nie odpowiedział ani na uścisk, ani na pytanie; nie zdawał się odczuwać należycie jej gorących uczuć. Usunął ją zwolna na bok i nic nie mówiąc przeszedł się raz i drugi po obszernej jadalni, nie witając się nawet z Marcelą, której oczy śledziły go z widocznem zadowoleniem.
Był to pieszczoszek i nadzieja rodziny: brat jedyny. Blondyn, jak siostry, mógł mieć zaledwie lat dwadzieścia kilka, chociaż żółta cera i oczy podkrążone sprzeczały się z młodością. Pomiędzy nim a Marcelą istniało wyraźne podobieństwo; miał on jak ona regularne rysy i spokojne, wykwintne obejście, tylko u niego spokój ten graniczył z apatyją.
Stanisław czynił wrażenie człowieka, którego mało co obchodzi na świecie; często nie umiał odpowiedzieć na to, co do niego mówiono, bo choć nauczył się zwracać z wyszukaną grzecznością do osób, które z nim rozmawiały, najczęściej myśl jego była gdzieindziej, a nawet zwykle im więcej zdawał się słuchać, tem mniej uważał. Jego piękne, jasne oczy, spoglądały zwykle półsennie, jakby trudno mu było rozchylić ociężałe powieki; przesuwał białą ręką po rudawym zaroście z wyrazem najwyższego znudzenia.
W eleganckim rannym ubiorze chodził tu i tam po lśniącej posadzce, w której jego postać odbijała się jakby w zwierciadle. Wreszcie zbliżył się do stołu i zapytał:
– Niema herbaty?
– Jest, jest! – zawołała Marcela.
I wbrew zwyczajowi nalała mu jej sama.
On nie usiadł, sięgnął po cytrynę, wycisnął ją prawie całą w filiżankę i pił zwolna zamyślony.
W tej chwili dzwonek odezwał się w przedpokoju i za chwilę weszła do jadalni kobieta niemłoda, z twarzą inteligentną, ruchliwą, ale zmęczoną, ubrana w czarną, wełnianą suknię i czarny kapelusz, którego pióra musiały być nieraz na wilgoci i wietrze bo rozkręciły się zupełnie.
– A! panna Nelicka – wyrzekła protekcyonalnie Marcela, nie wstając z miejsca.
Stanisław zamyślony zapomniał ukłonić się nowo przybyłej. Nie uczynił tego zapewne przez niegrzeczność, ale był zwykle roztargniony; a trudno przecie wymagać, by kto przełamywał swą naturę dla jakiejś nauczycielki, która nawet ładną być przestała. Zresztą Marcela, bardzo w podobnych razach uważająca, nie przypomniała mu także należnego pannie Nelickiej powitania.
Jadwinia za to, pomimo niedawnych napomnień siostry, zerwała się z miejsca i poprowadziła przybyłą czemprędzej do siebie.
– Niema ojca? – zapytał Stanisław, ciągle przechadzając się po pokoju.
– Naturalnie, jest na sądach.
– Nie wiesz kiedy wróci?
– Nie widziałam go dzisiaj. Zapewne na obiad.
– Czy niemasz przypadkiem pięciuset rubli, Marcelko? Przeklęty bak; karta nie dopisała mi znowu wczoraj!
Mówił to naturalnie; widocznie gra była uważaną w rodzinie za dozwoloną rozrywkę, a przegrana nie robiła różnicy, bo siostra odparła z uśmiechem pobłażliwości:
– Tobie bo, Stasiu, nie dopisuje ona jakoś nigdy.
– A tak, niemam szczęścia – przyznał dobrodusznie.
– U kogożeście grali? – spytała po chwili Marcela, – ale może moje pytanie jest niedyskretne?
– Bynajmniej; hr. J. zaprosił nas po teatrze na partyjkę do siebie. Grali wszyscy – wyróżniać się było niepodobna.
– Naturalnie – odparła przekonana – wyróżniać się niepodobna.
– Był tam także hr. G., książeta P., pan K., baron L.
Wyliczał z widoczną przyjemnością ten szereg arystokratycznych nazwisk, których siostra z niemniejszą przyjemnością słuchała, a potem dodał:
– Jeśli masz pieniądze, daj mi; gdy przegram lubię płacić zaraz rano.
– Masz słuszność, tak czynić należy. Ale ja tyle nie mam, mogłabym zaledwie dać ci połowę tej sumy.
– Przecież karcianego długu na raty rozkładać nie będę. Muszę iść szukać ojca. Chciałem się z nim rano zobaczyć i nie wiem, jak się to stało, zaspałem.
– Nic dziwnego, mówiono mi, że już w biały dzień powróciłeś do domu.
– Ciekaw jestem kto ci to powiedział i kogo to obchodzić może? o której ja powracam.
Położyła mu rękę na ramieniu pieszczotliwym ruchem.
– Obchodzi tych, którzy cię kochają. Patrz, jak ty wyglądasz.
Zwróciła go do lustra, zmuszając do przejrzenia się.
– Trudno, żebym był tak rumiany, jak Jadwinia. Wiesz, że nie lubię, kiedy się kto do mnie wtrąca.
– Och, Stasiu! – zawołała z wybuchem – baw się, wydawaj, zgrywaj, tylko nie każ nam się lękać o twoje zdrowie; pamiętaj, że matka nasza na suchoty umarła.
– Moja Marcelko! Każdy miał rodziców, którzy na coś umarli. Nie jest to przyczyna, by nie używać młodości.
– Używaj, tylko nie nadużywaj – prosiła siostra. – Bawić się powinieneś – to tak naturalne, ale dbać o siebie także.
– Ależ dbam, dbam, zaręczam ci, że dbam – mówił znudzony jej troskliwością.
Uściskał ją pospiesznie i wyszedł szukać ojca. Sanki pędziły na wszystkie strony, napełniając wesołym brzękiem dzwonków powietrze.
Był to piękny dzień zimowy. Jaskrawe słońce uderzało skośnemi promieniami o szyby okien, o latarnie i odbijało się rażąco w każdym błyszczącym przedmiocie.
Białość śniegu mieniła się na dachach kolorami tęczy, lodowe stalaktyty zwieszone z nich, jak pryzmaty żyrandolu, łamały światło; trotuary zalegały tłumy. Wszędzie widać było eleganckie kapelusiki, mikroskopijne mufki, kosztowne futra, strojne okrywki, i twarze ożywione, na które mróz kładł kolory zdrowia… Stanisław szedł ku Miodowej ulicy, gdzie skupia się ruch sądownictwa; wiedział, że tam był jego ojciec, jeden z najpierwszych adwokatów warszawskich; szedł przez serce miasta, koło teatru i modnych magazynów, rozdając wśród wykwintnego tłumu, różnego rodzaju ukłony – gdy zatrzymał go głos znajomy:
– Cóż to, Stasiu, nie w biurze? Interpelował go w ten sposób kolega jeszcze ze szkolnej ławki, a dziś prawnik początkujący, Jerzy Tomilski.
– Głowa mnie boli i spać mi się chce piekielnie, a muszę poszukać ojca.
– Pewnieście gdzie znowu birbantowali do rana! Apatyczna twarz Stanisława ożywiła się nagle.
– Trochę, trochę – odparł z uśmiechem.
– To się zdarza, ale swoje odrobić potrzeba. Ciebie coś bardzo często głowa boli.
Młody Sawiński wzruszył ramionami.
– Za głupie tysiąc rubli nie będę się przecież zabijał; bo wreszcie niewiem, po jakiego dyabła ojciec chce koniecznie, żebym w tem biurze pracował.
– Jakto! cóżbyś innego robił?
– No, tak, tak; coś robić potrzeba.
– A ponieważ nie chciałeś być prawnikiem…
– Ja nie chciałem? Ja chciałem, to profesorowie nie chcieli; zawsze mnie któryś obciął na egzaminie.
– To na jedno wychodzi. Dość, że ojciec wyrobił ci to miejsce, które dostałeś jedynie dzięki jego wpływom i na którem, zdaje mi się, trzymasz się także dzięki jego wpływom.
– Więc widzisz: czy będę regularnie, czy nie, uczęszczał do biura – wyjdzie absolutnie na jedno.
– Gdybyś był innym człowiekiem, powiedziałbym ci, że od tego zależy awans, przyszła karyera…
– Ale ja innym człowiekiem nie jestem, a co do awansu…
Roześmiał się i machnął ręką znacząco.
– Wiesz przecież dobrze, iż nie zdobywa się go pracą. Gdybym pracował, jak wół od rana do nocy, i od nocy da świtu, a nie był synem mego ojca – po trzech latach dostałbym zaledwie miejsce kancelisty i zdychałbym z głodu za jakie trzysta rubli.
– Zawsze przecież na łasce ojca być nie możesz?…
– O, Jerzy! Jerzy! – odparł, przedrzeźniając go Stanisław, gdybyś był innym człowiekiem, nie zadawałbyś mi tego pytania; nie byłbyś także adwokatem bez spraw, nie kłopotałbyś się, jak związać brzeg z brzegiem, i nie latał finansów za pomocą źle płatnych artykułów dziennikarskich.
– Cóż mam robić?
– Co?…
Szli właśnie obydwaj chodnikiem ulicy Senatorskiej około Hersego, gdy przed nim zatrzymały się sanki, całe niedźwiedziem futrem wybite, zaprzężone w parę przepysznych siwków; woźnica okryty cały olbrzymim płaszczem zatrzymał konie przed sklepem, a z sanek wysiadła młoda para.
Stanisław złożył jej głęboki ukłon.
– Oto odpowiedź na twoje pytanie. Przed kilku miesiącami inżenier bez miejsca, którego widziałeś, wszedł w posiadanie tej ślicznej osóbki, a ona przyniosła mu w posagu parę milionów. Tak robią ludzie praktyczni.
– I zostają na łasce żony.
– Wcale nie. Za pomocą owych milionów lub kroci, kupuje się akcye i dostaje wielką posadę w jakiej instytucyi finansowej – posadę, na której pracować nie potrzeba, do której więc ja mam wszelkie prawo postawić kiedyś swoją kandydaturę.
– Kiedyż, jeśli zapytać wolno?
Stanisław zrobił niedbały ruch człowieka, pewnego siebie.
– Mam czas – wyrzekł – gdy trzydziestka zajrzy mi w oczy. Bo ostatecznie pocóż się mam śpieszyć?
Dochodzili właśnie do rogu ulicy Miodowej, kiedy spotkali Sawińskiego, idącego z młodym adwokatem Ryszardem Czerczą, który zwrócił był niedwno na siebie powszechną uwagę śmiałą rozprawą "o kodeksie napoleońskim w obec dzisiejszych idei"… Zdawali się Obadwaj bardzo zajęci rozmową. Spotkanie sprowadziło dywersyę; Stanisław skorzystał z niej, ażeby odciągnąć ojca na bok, a potem Obadwaj, pożegnawszy towarzysza, pośpieszyli do domu.
Sawiński, załatwiwszy bez żadnej trudności interes Stanisława, zapytał o starszą córkę. Była sama w swoim buduarze. Ulubiony ten jej pokój urządzony też był wyłącznie według jej smaku. Siedziała na otomanie z nową powieścią w ręku, której karty przecinała wytwornie rzeźbionym nożem. Przez ciężkie, pluszowe draperye błękitno – zielonego koloru morza, przez koronkowe firanki i wielkie liście latanii wciskało się tutaj światło dyskretne, przyćmione, miękkie, jak wszystkie sprzęty, któremi był zasta-
Dzieci szczęścia wiony pokój, sprzęty bez kantów, stoliki obite starożytnemi tkaninami, rozstawione na dywanie, zaścielającym cały jego obszar. Zbytek tu panujący, kierowany dobrym smakiem, wytworzył atmosferę wdzięku i harmonii. Tu Marcela poruszała się swobodnie, jak we właściwem sobie otoczeniu. Delikatna i swobodna jej piękność nie była stworzoną do otwartych przestrzeni, do słońca, mrozu, powietrza. Ona mogła tylko zakwitać w półcieniu bogatych apartamentów, w temperaturze właściwej cieplarnianym roślinom, do których była podobna. Jej kibić potrzebowała miękkich tkanin, drobne ręce, o smukłych palcach, zakończonych długiemi, różowemi paznogciami, nie mogły dotykać bezkarnie przedmiotów szorstkich, ciężkich, grubych. Ręce te nie były przeznaczone do pracy żadnej, jak nóżki do stąpania po twardym bruku ulicznym. Gładkie posadzki, puszyste kobierce, żwirem wysypane aleje ogrodów, to były dla nich miejsca właściwe.
Nie dziw więc, iż w tym wikwintnym buduarze wyglądała, jak piękny obraz w odpowiednich ramach, czuła się prawdziwie u siebie. Należała ona do natur spokojnych, obdarzonych szczęśliwą równowagą władz, z których żadna nie wybujała zbytecznie i nie psuła ogólnej harmonii. Pragnienia jej nie prześcigały rzeczywistości, a błękitne migdały marzeń rosły tak blisko, iż mogła je ująć z łatwością za wyciągnięciem ręki. Gonienie ideałów, aspiracye nie licujące z możliwością, tęsknoty nieujęte, to wszystko, co wyradza pesymizm, leżało po za granicami jej pojęć. Smutki jej miały zawsze jasno określoną, wyraźną przyczynę i ustawały wraz z jej usunięciem; a z położenia swego i osoby była zupełnie zadowoloną.
– Dzień dobry, ojcze – wyrzekła z uśmiechem, powstając na powitanie.
Sawiński mógł mieć lat około pięćdziesięciu, nie wydawał jednak tego wieku. Średniego wzrostu, z wielką, inteligentną głową i krótką szyją, wyglądał na młodszego, niż był rzeczywiście, z powodu żywości oczów i ruchliwości oblicza. Dzieci po matce zapewne odziedziczyły piękność i spokój, ojciec był wcieleniem energii. On sam był twórcą swego położenia, sam dźwignął się w hierarchii społecznej i strzegł jej też z niezmierną gorliwością. Lubił używać owoców swej pracy, lubił na każdym kroku pokazać drugim, jak owoce te były obfite. Marcela rozumiała go doskonale. Jeśli Stanisław był jego nadzieją, starsza córka była ukochaniem.
Na stoliku przed otomanką stał w kosztownym wazonie wielki bukiet rzadkich kwiatów. Sawiński, który może wiedział, zkąd pochodził, zwrócił na niego uwagę.
– Och! – zawołała obojętnie Marcela – przysłał mi go pan Melchior.
– Pan Uścicki coś bardzo często kwiatami cię obdarza – pochwycił z uśmiechem.
A potem dodał poważnie, siadając obok niej na otomanie:
– Czy nie zastanowiłaś się nigdy nad tem? Nie wiedziała, co sądzić o tej zmianie tonu. Ojciec nie zwykł był mówić słów próżnych.
– Jest on przyjacielem naszego domu – wyrzekła wymijająco – dawnym bardzo znajomym twoim.
Sawiński spojrzał uważnie w jej oczy.
– Mogę z tobą mówić otwarcie, Marcelo. Masz rok dwudziesty drugi; do tej pory nie brakło starających się o twą rękę; ale pomiędzy nimi nie było ani jednej partyi, o którejby mówić warto.
– Przecież nie myślisz ojcze o panu Melchiorze?
– Gdybyś była mniej rozsądną, nie pomyślałbym o nim z pewnością, ale ty, Marcelo, zdolna jesteś ocenić korzyść podobnego związku. Uścicki nie jest młodym, to pewna…
Zatrzymał się, jakby oczekiwał zdania córki; ona słuchała w milczeniu.
– Jest za to człowiekiem zacnym i niezmiernie bogatym.
– Czy oświadczył się o mnie?
– Oświadczył i nie oświadczył. Niema złudzeń co do własnej osoby; prosił mnie, żebym cię wybadał, niejako twój ojciec, ale jako jego przyjaciel.
– Rozumiem – uśmiechnęła się Marcela – jeśli go odrzucę, przyjaciel zatai to przed ojcem…
– Nie chcę wpływać w niczem na twoją decyzyę, rozumiem jednak aż nadto znaczenie majątku, ażeby nie zwrócić twojej uwagi na tę potęgę, na tę dźwignię naszego wieku…
Gdy to mówił, wzrok mu zabłysnął.
– Dziś pieniądz: to ród, zdolność, sława, cnota, rozum… on daje wszystko, wszystko bez wyjątku; bo czemże jest człowiek, który ich nie posiada?
– Och! ja niejestem wcale chciwa, mój ojcze, to, co mam, wystarcza mi.
Mówiła to w dobrej wierze, nie domyślając się nawet, iż słowa te zakrawać mogły na ironię. Jeśli bowiem nie była bogata, posiadała wszystko, co pieniądz dać może.
– A przytem – dodała po chwili – nie byłabym nigdy zdolna poślubić pana Melchiora.
– Czy chodzi ci o wiek jego? Jest on zaledwie starszy o lat dziesiątek od prezesa Olbrowicza.
Było rzeczą znaną powszechnie, iż wszystkie kobiety za prezesem szalały.
– Ach! cóż za różnica! – zawołała zarumieniona Marcela. – Pan Melchior może być najlepszym z ludzi, może być bogatym, jak Krezus, ale ma w sobie coś tak gminnego…
Twarz jej przybrała wyraz niesmaku.
– Zaklinam cię – pochwyciła z uśmiechem – nie mów nic memu ojcu o tej propozycyi, niech nie dowie się o niej nigdy…
– Jak chcesz – odparł nieco chmurno – myślałem, że będziesz rozsądniejszą, nie mówmy więc o tem.
– Ja jestem rozsądną, mój ojcze, tylko małżeństwo to uczyniłoby mnie nieszczęśliwą; a wszak ty tego nie chcesz.
– A więc nie mówmy o tem nigdy.
Była chwila milczenia. Marcela obrywała bezmyślnie listki kwiatów; Sawiński nie odchodził, spoglądał na córkę.
– Doprawdy, ojcze – rzekła po chwili, podnosząc wzrok na niego – zdaje mi się, że zrobiłam ci przykrość.
– Nie, nie, moje dziecię; jesteś trudną, masz do tego prawo – ty, tak piękna, dobra, rozumna, wykształcona…
Chciała mu przerwać, ale mówił dalej.
– Wobec tego jednak nie mam prawie odwagi mówić ci o drugiej propozycyi.
– A… więc jest i druga?
– Człowiek bez majątku, ale zdolny, młody, energiczny… Jednem słowem…
– Ryszard Czercza – dokończyła.
– Wiedziałaś o tem,
– Inaczej byłabym bardzo niedomyślną.
– Ryszard Czercza – to za mało dla ciebie… Patrzyła na ojca zagadkowemi oczyma, w których teraz zagrały jakieś blaski nagłe.
– Posłuchaj, ojcze – rzekła – jak ja tę rzecz uważam.
Usiadła wygodniej na otomanie, oparła głowę na ręku i mówiła.
– Jak sam powiedziałeś, mam rok dwudziesty drugi i dotąd nie zdarzyła mi się partya właściwa; jest to fakt smutny, ale prawdziwy. Czercza ma przyszłość przed sobą, a przy twojej pomocy… Wszak żałowałeś nieraz, iż Staś prawnikiem nie został; mówiłeś, że potrzebujesz pomocy, że twojej klienteli wystarczyć nie jesteś w stanie…
– Jak ty to pamiętasz… proszę, proszę…
– Otóż, gdyby pan Ryszard był twoim synem… Umilkła zarumieniona, a ojciec mówił znowu, może trochę smutnie.
– A więc, jak widzę, ułożyliście to już pomiędzy sobą. Biedny Melchior, nie mógł mieć szansy żadnej; powiem mu, że propozycya jego przyszła nie w porę; była spóźnioną, to może zmniejszy przykrość odmowy.
Marcela zapomniała już o starym zalotniku, myśl jej biegała gdzieindziej; zdawała się zapominać o tem, co ją otaczało, nawet zapominać o obecności ojca.
– Powiedz – wyrzekł znowu Sawiński przyciszonym głosem, bo pojmował snadź niedyskrecyę swego pytania – więc ty go kochasz?
Zarumieniła się zrazu, jak szesnastoletnia dzieweczka i zamiast odpowiedzi spuściła głowę, ale po chwili podniosła ją i rzekła z pewną stanowczością.
– Gdybyś uważał to małżeństwo za niestosowne, zrzekłabym się go bez wahania; ale wszakże jedyna to możliwa partya, jaka mi się zdarzyła, bo pana Melchiora nie liczę. Czercza nie zadawalnia mojej miłości własnej, marzyłam o czem innem, przyznaję, ale czuję, iż będę z nim szczęśliwą.
Nie było to wyznanie namiętnej kochanki, lecz kobiety, która obrachowała wszystko, co za i przeciw powiedzieć można, a na szalę kładła też i własną skłonność. Być może, iż czuła się upokorzoną tem, że nie zdobyła sobie człowieka, coby jej mógł ofiarować los wyjątkowy. Chciała więc przynajmniej pokryć swą porażkę miłością, którą Ryszard wzbudzić miał prawo. Być może, iż rok lub dwa przedtem byłaby go odrzuciła. Dziś trafił na stosowną chwilę.
Wiadomość o małżeństwie swej córki, Sawiński urzędownie zakomunikował kolegom i znajomym. Nie był jednak z samego faktu zbyt zadowolony; można to było poznać z objaśnień, które czuł się w obowiązku każdemu po szczególe udzielać, a wynosił w nich pod niebiosa zdolności i charakter przyszłego zięcia. W końcu zaś dodawał z właściwym sobie uśmiechem: "umiał się podobać" – jakby tem słowem zamykał usta wszelkim przedstawieniom.
Przedstawień nikt nie robił; małżeństwo to obchodziło tylko wielbicieli Marceli, bliższych przyjaciół Sawińskicb, lub Czerczy. Do tych ostatnich należał Tomilski, ktory znał dobrze Ryszarda. Razem chodzili na prawo, razem je ukończyli. Znał zamiary, położenie swego kolegi, i wieść o jego małżeństwie przejęła go zdziwieniem. Nie chciał jej wierzyć.
– Czy to prawda, Ryszardzie? – zapytał, spotkawszy go w izbie obrończej i odciągając na bok.
Mógł nie pytać; odpowiedź leżała na wyrazistej twarzy młodego prawnika, w uśmiechu tryumfu, który okalał mu usta, w blasku, który promieniał mu z oka. Sama jego powierzchowność starczyła za usprawiedliwienie Marceli. Czercza nie był pierwszym lepszym, znać to było z pierwszego wejrzenia. Naczelnym rysem jego postaci była energia. Czoło szerokie, rozwinięte, świadczyło o bogactwie inteligencyi, czarne włosy, krótko przystrzyżone, uwydatniała szlachetny kontur głowy. Po nad nosem prostym, silnie osadzonym, zbiegały się brwi ciemną linią, nadając ostry wyraz całej fizyognomii w chwilach, gdy nie rozjaśniał ich uśmiech. Oczy były bystre, śmiałe, przenikliwe, grały w nich barwy różne, w ciemności źrenice te świeciły, jak oczy wilka, w promieniach dnia nabierały oranżowych odcieni. Oczy te wydawały się większemi, niż były w istocie, z powodu koloru powiek, jakby spalonych żarem pragnień, znużonych natężeniem myśli. Odpowiadały im skronie wydatne, nabiegłe wyraźnemi żyłkami, ciemniejsze od białego czoła i matowej twarzy, której ogólny wyraz świadczył o skupieniu władz duszy.
Patrząc na tego człowieka, można było przysiądz, iż wiedział, czego chciał i celu z oka nie spuszczał nigdy, że bezpiecznie było oprzeć się na jego ramieniu, a źle stanąć na jego drodze.
Marcela trafem, czy rozmysłem, dobrze wybrała przyszłego towarzysza życia. Było to narzędzie ludzkie, wybornie urobione do walki. Jakiej zaś miał poświęcić się sprawie, na zagadkę tę, dotąd nierozwiązaną, odpowiedź dać mogło jedynie życie.
– Czy to prawda, Ryszardzie? – powtarzał, spoglądając na niego – ty żenisz się z panną Sawińską?
– Alboż cię to dziwi? czy może nie znajdujesz jej dość piękną, lub nie uważasz, by rodzina Sawińskich godną była połączyć się z moją wielmożnością? – odparł żartobliwie.
– Choćbyś miał przygnieść mnie twojem szyderstwem, powiem, że tak jest. Panna Marcela należy do tych kobiet, których życie – to jedynie pasmo uciech i zbytków. Ty wiesz o tem dobrze.
– Przynosi mi też w posagu część klijenteli Sa – wińskiego, jego wpływy i poparcie; byłbym bardzo niedołężnym, gdybym z tego nie wysnuł dla niej złocistych kobierców i nie usłał nim jej drogi.
– Ha! więc to dlatego…
Ryszard milczał i spoglądał na niego uśmiechnięty, promieniejący. Jak wszyscy prawie ludzie czynu, zwierzać się nie lubił.
– Przed kilku dniami – zawołał Jerzy rozdrażniony – twój przyszły szwagier wskazywał mi bogate ożenienie jako jedyny punkt wyjścia; ty, jak widzę, czynisz to samo. Więc już nie pozostaje wam innej drogi na świecie, jak uczepić się kobiecego fartuszka. W takim razie winszuję, winszuję…
– Ja i Stanisław nie jesteśmy do siebie podobni – odparł Czercza. – Ja, ubogi i nieznany, znajdę w Sawińskim ten punkt oparcia, o który wołał Archimedes, ażeby świat dźwignąć z posad; dowiodę, iż Marcela, powierzając mi swą przyszłość, nie robi złego interesu; pokażę, czem stanie się ten biedak, którego zaślubia. Otoczę ją bogactwem, zbytkiem, szczęściem; będzie przedmiotem zazdrości.
– A ty, Ryszardzie?
– A ja?… ja…
Przez chwilę zdawał się wahać, w oczach śmiały mu się złote blaski. Potem nachylił się do towarzysza i rzucił mu w ucho to jedno słowo:
– Ja ją kocham.
Kochali się oboje więcej, niż to przyznać chcieli. Dwie te natury dopełniały się wzajem.
– Tem gorzej – zawołał wcale nie rozbrojony Tomilski. – Ty i Marcela! Ty szermierz życia, znający jego zasadzki, bagna, rozdroża; ona – istota cieplarniana.
– Kocham ją taką, jaką jest, z jej przymiotami, przywarami, z czem chcesz wreszcie. Miłość moja nie jest dogmatycznie wyrozumowana, jest może nierozumną, wszystko mi jedno. Los czyni ją możliwą, sprzeczać się z nim przecież nie będę. Za kilka dni nasze zaręczyny. Jesteś zaproszony.
– I ja, i pół Warszawy co najmniej.
– Sawiński daje tym sposobem dowód znajomości ludzi. Zięć, zaprezentowany wśród świetnego balu, inaczej wygląda, niż ten, któremu się córkę przyrzeka, jakby w tajemnicy, w szczupłem kółku rodzinnem. Zapewne marzył on dla Marceli o innem małżeństwie, ale skoro te marzenia się nie spełniły, chce podnieść rzeczywistość do ich wysokości.
– I ty, Ryszardzie, miałbyś tego potrzebować?
– W twoich oczach nie, ale świat nie wie nawet o mojem istnieniu; cyfry nieznane nie mogą mieć żadnego znaczenia, dopóki jakimbądź sposobem nie staną się widzialnemi. Sawiński ułatwi mi drogę; rozumie, że dziś jest to nasz wspólny interes. Bądź pewny, że jeśli człowiek dochodzi szybko do zamierzonego celu, czy to będzie majątek, sława, zaszczyty –
może mieć zdolności, ale niewątpliwie łączy do nich zręczność, która im pole otwiera.
Rzeczywiście Sawiński rozumiał położenie. Skoro raz zdecydował się oddać córkę początkującemu prawnikowi, bez nazwiska i znaczenia, nie chciał, by to małżeństwo wyglądało na porażkę; przeciwnie, chciał pokazać, iż odkrył człowieka, który mu zaszczyt przyniesie, pysznił się nim zawczasu. Chciał, by uroczystość zaręczynowa zaćmiła świetnością wszystkie inne, by wspominano ją długo. Było w tem wyrachowanie, ale dogadzało ono także jego miłości własnej. Sawiński, sam twórca swego położenia, był dumny ze środków, jakie mu ono dawało. Urządzenie domu, służba, przyjęcie, stwierdzały je w oczach świata, były niejako materyalnym dowodem zdolności. Dlatego też lubił rzeczy wyszukane, nie dla ich piękności samej, ale wprost z powodu, iż były dla wielu niedostępne.
Pieniądz grał tak wielką rolę w jego życiu, iż nauczył się cenić go nadewszystko, ludzi według niego szacować i pokazywać go wszędzie.