Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzieci wojny. Mali Polacy, którzy ocaleli - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
42,00

Dzieci wojny. Mali Polacy, którzy ocaleli - ebook

Dzieci inaczej przeżywają wojnę.

Zwłaszcza jeśli są same. Oddzielone od rodzin, wywiezione do obozu, poddane eksperymentom.

A nawet jeśli bliscy pozostali przy nich, pod ich opieką dzieci tak samo głodowały, chorowały i umierały. Uciekały na piechotę przez setki kilometrów. Były siłą wcielane do niemieckiej szkoły i odzierane z polskości.

Hania straciła nogę i obarczona kalectwem musiała walczyć o przeżycie w Auschwitz, gdzie ten, kto nie pracował, trafiał do krematorium.

Maszę polska niania ochrzciła Marysią i po śmierci rodziców wychowała jak swoje dziecko mimo grożącej jej za to śmierci.

Jurek przeżył piekło na ziemi w obozie utworzonym specjalnie dla dzieci. Nikt go tam nie chronił – jedynymi dorosłymi w okolicy byli jego oprawcy.

Stefcia urodziła się w obozowym baraku.

Po latach dają świadectwo prawdzie. W ich wspomnieniach splatają się dobro i zło czasów wojennej zawieruchy – planowana zagłada narodu polskiego, okupiona męczeństwem tysięcy małych Polaków, oraz odwaga i przyzwoitość ludzi ryzykujących wszystko, żeby nieść pomoc. O nich, aniołach spotkanych na swojej drodze, dzieci wojny też nam przypominają. Nie chcą, by pamięć o nich zaginęła, bo jak mówi jedna z bohaterek: „Prawdy nie można zakłamywać”.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8802-7
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Pedagodzy wieszczyli, że XX wiek będzie stuleciem dziecka. Według historyków okazał się dziecięcą hekatombą. Stało się tak w dużej mierze na skutek niemieckiego Generalnego Planu Wschodniego (Generalplan Ost). „Rasa panów” miała władać od Portugalii po Ural, w tym celu zamierzała poddać eksterminacji wszystkich Żydów, a większość Słowian – wyniszczyć lub przesiedlić, ewentualnie zgermanizować.

Mały Plan zakładał fizyczną likwidację przywódczych warstw narodu polskiego i bliżej nieokreślonych niebezpiecznych Polaków. Wielu z nich nie miało nawet trzech lat, gdy znalazło się za drutami – jak Jurek czy Staś, którzy na kartach tej książki opowiadają o swoim pobycie w obozach w Łodzi i Potulicach. Dla wielu życie zaczęło się w obozie, jak dla Stefci. Niebezpieczna dla Niemców okazała się także szesnastoletnia Haneczka, która paroma słowami listu chciała jedynie pokrzepić brata przebywającego na robotach w III Rzeszy. Trafiła za to do KL Auschwitz, a potem do Ravensbrück.

Duży Plan obejmował wysiedlanie Polaków, by na ich miejscu mogli się osiedlić Niemcy. Jego realizację zaczęto od Zamojszczyzny. Mimo zbrojnego oporu Polaków pochłonął dziesiątki tysięcy ofiar – nazywa się je Dziećmi Zamojszczyzny. Anielka, wygnana podczas akcji ze swojego domu, po kilku latach tułaczki wróciła pod gołe niebo i niemal do zamążpójścia mieszkała w obórce. Częścią Dużego Planu była też operacja „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Za pomoc Żydowi Niemcy karali śmiercią. ­Zabijali nie tylko samego Żyda i tego, kto mu pomagał, lecz także całą okolicę: rodzinę, kamienicę, wioskę. Mimo to polska niania dwuletniej Maszy podjęła ryzyko i wydostała ją z getta.

Niemcy reglamentowali żywność, odzież, środki czystości i opał. Ludzie, którzy nie umarli z głodu i w wyniku chorób, żyli w ciągłym strachu. Ci, których Niemcy nie zabili, stawali się tanią siłą roboczą. Polacy mieli stać się niewolnikami, w czym miało pomóc specyficzne szkolnictwo. Zamknięcie szkół służyło temu samemu, co zamknięcie instytucji kultury i drukarni wydających polską prasę. Nie ma kultury, nie naucza się o niej, to i nie ma narodu ‒ są niewolnicy. Formowanie niewyedukowanego pokolenia Polaków było zamierzone ‒ chodziło przecież nie o przekazanie mu wiedzy, ale o zamknięcie go w placówkach, by mieć nad nim kontrolę. Nieco inaczej sytuacja wyglądała na Pomorzu wcielonym do Rzeszy – tam do gdańskiej szkoły hitlerowskiej razem z niemieckimi dziećmi musieli uczęszczać Janek oraz jego polscy koledzy. Ich „hodowano” na Niemców.

Osobnym rozdziałem są losy małych powstańców – opowieści o tych, których miało nie być. Chodzi nie tylko o te dzieci, które służyły w poczcie powstańczej czy rzucały granatami w czołgi, lecz także o te, które wydostały się spod stosów trupów po rzezi Woli, i o te, które przeszły przez obóz na Zieleniaku w czasie rzezi Ochoty, jak Boguś.

Nie sposób w jednym zbiorze reportaży przedstawić wszystkich aspektów dzieciństwa pod niemiecką okupacją w Polsce. Coraz trudniej też dotrzeć do żyjących świadków tamtych wydarzeń; niełatwo również nakłonić rozmówców do przeżywania tego wszystkiego po raz kolejny. Przedstawione historie ośmiu osób – tak bardzo tragiczne, naznaczające na resztę życia – to ledwie namiastka przeróżnych okrucieństw wymierzonych w najmłodszych, których zamykano w więzieniach, wynaradawiano i oddawano na wychowanie niemieckim rodzinom lub… rozstrzeliwano.

W dniu, w którym składałam maszynopis książki w wydawnictwie – 24 lutego 2022 roku – Rosja zaatakowała zbrojnie Ukrainę. Trudno przewidzieć, jak wygląda rzeczywistość w chwili, gdy Czytelnik trzyma swój egzemplarz w rękach. Pozostaje nadzieja, że świata nie owładnęło szaleństwo wojny, od której wolni byliśmy przez ponad siedemdziesiąt lat.

W powszechnej świadomości wojna ogranicza się do bitew, strategii, bohaterów, wyzwolenia, zniewolenia, zbrodni. Drugą wojnę światową wypowiedziano także cywilom, w tym dzieciom. Generałowie Wehrmachtu, Luftwaffe, Kriegsmarine, policji i Waffen SS mieli powiedzieć jasno: celem wojny jest nie tylko zdobycie terytorium Polski, lecz także likwidacja państwa i narodu polskiego, narodu „podludzi”. Dlatego po wtargnięciu na nasze ziemie mordowali cywili i jeńców wojennych, a potem kontynuowali politykę biologicznego i tożsamościowego wyniszczania Polaków. Jak mówił feldmarszałek Wehrmachtu Gerd von Rundstedt: „systematyczne niedożywienie daje lepsze wyniki niż karabiny maszynowe. Wyniszczenie działa efektywniej zwłaszcza wśród młodzieży”. Nie ma pośród opowieści moich bohaterów takiej, przez którą nie przewinąłby się głód, szczególnie dotkliwy dla rozwijających się młodych organizmów.

Zbrodnia dokonana na polskich dzieciach nie ograniczała się do zadania śmierci fizycznej przez mordowanie, wyniszczanie w więzieniach, obozach przejściowych i zagłady, aborcje czy eksperymenty pseudomedyczne na polskich robotnicach przymusowych. Chodziło również o zadanie śmierci tożsamościowej przez rabunek, pozbawienie więzi z rodziną i narodem oraz zniemczenie, a także śmierci moralnej przez demoralizację osób zmuszonych do twardej walki o byt oraz oswajanie ich z zabijaniem i stosami trupów. ­Wiele dzieci po wojnie dziwiło się śmierci z przyczyn naturalnych. Jak mówi prof. Marek Rembierz z Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Śląskiego, była to „nazistowska zbrodnia totalna”, w której środkiem i narzędziem do zdobywania niemieckiej dominacji na świecie były polskie dzieci.

Dla dzieci, które przeżyły, wojna nie skończyła się wraz z ogłoszeniem pokoju. Sieroctwo wojenne i syndrom stresu pourazowego towarzyszą im przez całe życie i nie wpływają wyłącznie na nich. Osamotnienie, brak oparcia w rodzinie, walka o podstawowe środki do życia, zdarzenia wywołujące zmiany osobowości czy kalectwo fizyczne oddziałują na całe społeczności. Takie osoby wymagają szczególnego wsparcia: medycznego, wychowawczego, socjalnego, by mogły rozpocząć samodzielne życie.

Niektórych strat nigdy nie da się jednak odrobić – wskutek planowej eksterminacji niemieckiej życie straciło ponad dwa miliony dzieci z polskim obywatelstwem, narodowości polskiej, żydowskiej i romskiej; dwieście tysięcy zostało wywiezionych do Niemiec, wróciło raptem piętnaście procent z nich; siedemset tysięcy straciło zdrowie w wyniku robót przymusowych; dziesiątki tysięcy zostały sierotami, półsierotami lub dziećmi opuszczonymi. Jak to ujął demograf z Uniwersytetu Łódzkiego Edward Rosset, w samej tylko Łodzi w 1945 roku „co szóste dziecko w kołysce, co czwarte dziecko w wieku przedszkolnym i co trzecie dziecko w wieku szkolnym pozostawało bez ojca lub bez matki, jeżeli nie bez obojga rodziców”.

Unicestwienie polskiego narodu na szczęście nie doszło do skutku, jednak dzieci, które uniknęły eksterminacji, zostały boleśnie ograbione: z rodziców, domu, rodzinnego majątku, zdrowia, szkoły, tożsamości ‒ z dzieciństwa. Zofia Kossak swój pobyt w KL Auschwitz podsumowała słowami: „Bóg na to pozwolił niektórym ludziom oglądać piekło na ziemi i wrócić, by dali świadectwo prawdzie”. I tak też czynią bohaterowie tej książki, a częścią prawdy są również dobrzy ludzie, którzy ocalili moich rozmówców. To dzięki takiej pomocy dzieci ocalałe zdołały powołać do życia kolejne pokolenia Polaków.Z obozowego głośnika poszedł komunikat, że młode i zdrowe, które chcą zmienić miejsce pobytu, mogą się zgłosić. Pewnie, że chciałam – pobyt w Auschwitz bez nogi wciąż był równoznaczny z krematorium. Jednak gdy niemiecki lekarz przeprowadzający selekcję „młodych i zdrowych” mnie zobaczył, zaczął wrzeszczeć w moim kierunku. Czmychnęłam na koniec kolejki i obmyślałam plan działania.

Urodziłam się zdrowa, z obiema nogami. W szczęśliwej rodzinie powitali mnie: ojciec Stanisław, matka Florentyna oraz bracia – Romek i Adam. Wczesne dzieciństwo spędziłam w Chryplinie koło Stanisławowa, a potem przenieśliśmy się do samego Stanisławowa – cóż to było za miasto! Kultura i rekreacja na najwyższym poziomie. Rodzice przybyli w te okolice sześć lat wcześniej, bo po odzyskaniu niepodległości trzeba było zaludnić Kresy Polakami. Oboje pochodzili z okolic Tarnowa – gdy je opuszczali, nie wiedzieli, w jak tragicznych okolicznościach wrócą tam dwie dekady później.

Tata w 1919 roku – po powrocie z frontu bośniackiego ‒ ożenił się z moją mamą i wszedł tym samym do rodziny o korzeniach hrabiowskich – mój pradziadek pochodzący z Wiednia posiadał browar pod Pilznem i ożenił się z hrabianką. Jako oficer rezerwy ojciec był naczelnikiem Biura Wojskowego w Dyrekcji Okręgowych Kolei Państwowych, a prywatnie udzielał się w PSL „Piast”. Kiedy się urodziłam, dziadek tak się ucieszył z dziewczynki, że został moim ojcem chrzestnym. Chrzczona byłam w tarnowskiej katedrze, gdzie wcześniej ślub brali moi rodzice. Na pierwsze mam Anna, po babci, a na drugie Janina – po ojcu chrzestnym, czyli dziadku.

Kilkuletnia Ania pozuje z pieskiem przed domem rodzinnym w Stanisławowie ok. 1930 roku.
Fot. Ośrodek KARTA

Rodzice byli przecudownymi ludźmi, niestety władze Polski Ludowej nie poznały się na ojcu – zgarnęli nam go z domu w Wigilię w 1949 roku. Mama została wtedy sama, bez pieniędzy, mimo to nie narzekała – podobnie jak dzielnie trzymała się „za Niemca”. Pochodziłam z wrogiej ludowi klasy, więc w czasie studiów nie miałam co liczyć na akademik czy stypendium. Dożywiałam się obiadkami u uczniów, którym udzielałam lekcji gry na fortepianie. Ojca wielokrotnie potem jeszcze szykanowano, bo uparcie odmawiał wstąpienia do partii. Nie przejmował się tym zbytnio, tak jak niegdyś jego ojciec ‒ prześladowany za przynależność do mikołajczykowców.

Rodzice Anny Szałaśnej: Florentyna i Stanisław w Stanisławowie w 1935 roku.
Fot. Ośrodek KARTA

Anna z matką Florentyną i w szkolnym mundurku wystającym spod płaszczyka, lata trzydzieste.
Fot. Ośrodek KARTA

Po zmianach administracyjnych w Stanisławowie przez różne instytucje, w tym mojego ojca, przeszła fala likwidacji. Na tej fali przeniesiono nas do Lwowa. Mieszkaliśmy tam krótko, ale – jak na to miasto o bogatej kulturze przystało – intensywnie. Wkrótce podwładni ojca dopuścili się przekrętów, pod którymi tata nie chciał się podpisać, i nakłamali jego przełożonym, czym doprowadzili do przesunięcia go do Poznania i zdegradowania ze stopnia dyrektora.

Lwów to Lwów: stolica województwa, teatr, muzyka, najlepsze szkoły i konserwatoria, uśmiech na ulicach. A Poznań to były Prusy: cisza i porządek, w dodatku antysemityzm. Kiedy szłam do Pierwszej Komunii Świętej, rodzice kupili mi sukienkę w eleganckim domu towarowym Kałamajski i S-ka, którego neon informował: „Tu sklep katolicki”, a za ladą stały ekspedientki z Matką Bożą w klapach garsonek. Jesienią szukaliśmy płaszczyka, a że tam go nie znaleźliśmy, poszliśmy na Starówkę. Na wystawie skromnego sklepiku zobaczyłam _ten jedyny_ płaszczyk. Ojciec chwycił za klamkę, nagle złapał go za rękę jakiś mężczyzna i powiedział:

– Proszę tu nie wchodzić, to sklep żydowski.

Weszliśmy i kupiliśmy ten płaszczyk, ale sprzedawca nie zapakował go, tylko obiecał przysłać do domu. Okazało się, że klientów wychodzących z zakupami z żydowskich sklepików fotografowano, a zdjęcia zamieszczano w tygodniku „Pręgierz” pod nagłówkiem: „To są ci, co kupują u Żyda”. I tak co tydzień. To był magazyn satyryczno-humorystyczny, poświęcony obronie handlu i przemysłu chrześcijańskiego w Wielkopolsce. Żydom nie wolno było handlować w centrum miasta. Jakież było zdziwienie mojego ojca, gdy podczas podróży służbowej do Kalisza przed żydowskim sklepikiem na tamtejszej Starówce zobaczył samochód dostawczy Kałamajski i S-ka. Ekskluzywny dom towarowy „tylko dla chrześcijan” zaopatrywał się oto w żydowskiej hurtowni futer, które zresztą skupował za grosze! Jeszcze z Chryplina pamiętałam zabawy z Żanusią – córką żydowskich gospodarzy prowadzących zajazd. W głowie mi się nie mieściło, że można ludzi gorzej traktować tylko z powodu ich pochodzenia.

Tak samo nie zgadzałam się na to, by wykluczać mnie z zabaw dlatego, że jestem dziewczyną. Biegałam za moimi braćmi i ich kolegami i bawiłam się z nimi w strażaków, łaziliśmy po drzewach, z wiecznie obtartymi kolanami. Aż tu nagle zaczynają bawić się w wojsko i mi mówią, że ja nie mogę. Co nie mogę? Sanitariuszką będę! Owszem, przenieśli mnie na tyły, ale służyłam! Nie wiedziałam jeszcze, jak realistyczne były te nasze zabawy w wojnę. Tatę poprosiłam wtedy o torbę sanitariuszki – ale nie żadną zabawkową, tylko prawdziwą. Jakże mi się trzęsły ręce, kiedy wyjmowałam z niej bandaże, by opatrzyć kolegę, który w gonitwie za „wrogiem” naprawdę skaleczył się o kamień. Nie miałam wtedy nawet siedmiu lat!

Lubiłam towarzyszyć braciom także w odrabianiu zadań domowych. Kiedy kaligrafowali, pytałam o konkretne litery i sama nauczyłam się czytać, zanim jeszcze poszłam do szkoły. Raz wpadła mi w ręce broszurka z patriotycznym wierszykiem. Nauczyłam się go na pamięć, po czym oświadczyłam tacie, że zadeklamuję go w swoim stroju krakowskim w chryplińskim domu kultury. Tata udzielał się w tamtejszym teatrze i obiecał, że po skończonym przedstawieniu będę miała swoje pięć minut. Jeszcze zza kulis zobaczyłam, że na mój występ ktoś przystroił scenę stojakiem, na którym rozłożono broszurkę z moim wierszykiem ‒ na wypadek, gdybym zapomniała tekstu. Oburzona kazałam uprzątnąć te suflerskie rekwizyty i powiedziałam, że nigdy nie wystawiłabym się na taką śmieszność! Wyrecytowałam płynnie wiersz z pamięci i zebrałam gromkie oklaski.

Od najmłodszych lat Ani wróżono karierę sceniczną. Przed swoim pierwszym występem ze sceny kazała usunąć pulpit z tekstem wiersza, który miała wyrecytować.
Fot. Ośrodek KARTA

Potem we Lwowie brat uczył się gry na skrzypcach. Podpatrywałam go, tak jak przy literkach, i rodzice zapytali, czy też bym chciała. Więc powiedziałam, że tak, ale na fortepianie – żeby bratu akompaniować. Zapisali mnie więc do Konserwatorium im. Karola Szymanowskiego. Tam prężnie działała orkiestra dziecięca, z którą daliśmy koncert niepodległościowy w samym Teatrze Skarbkowskim.

Niedługo po tym, jak osiedliśmy w Poznaniu, gazety zaczęły donosić o przekrętach byłych podwładnych ojca ze Lwowa. Minister kolejnictwa kajał się przed tatą, przepraszał za jego degradację i przeniesienie do Poznania oraz zapraszał go do Warszawy na jakikolwiek wybrany przez siebie fotel. Na Warszawę ojciec kręcił nosem, dał się za to uprosić na jedno ze stanowisk w Toruniu.

Toruń to była klasa! Nowoczesne mieszkania, świetne szkoły i konserwatorium w Dworze Artusa – poziomem kilkakrotnie przewyższające konserwatorium poznańskie, do którego też uczęszczałam. Na świadectwie ukończenia go miałam celujące od góry do dołu. Dyrektor wręczający je uroczyście, spojrzał na małą, niepozorną dziewczynkę, cofnął rękę ze świadectwem i usiadł do fortepianu. Powtarzałam za nim coraz wymyślniejsze fragmenty melodii, aż udowodniłam, że te celujące to nie pomyłka.

Tym samym zakończyła się także moja sześcioletnia nauka w szkole powszechnej i szykowałam się do pójścia do gimnazjum. Cieszyłyśmy się z koleżanką z sąsiadującej z nim szkoły dla lotników. Mama kupiła mi granatowy płaszczyk z błękitnymi wypustkami – potem będzie on naszym jedynym wierzchnim okryciem, noszonym przez nas na zmianę. Na razie jednak cieszyłam się wakacjami. Zazwyczaj całe dwa letnie miesiące spędzałam w górach z mamą, na miesiąc dojeżdżał do nas tata. W 1939 roku jednak sytuacja była wyjątkowa. Tata całe dnie spędzał w biurze wojskowym Dyrekcji Kolei Państwowych. Ledwo przychodził do domu, już dzwoniono, że wraca po niego samochód służbowy. O wspólnych wakacjach nie było mowy, dlatego zaproponował mi pobyt w nowo otwartym zakładzie leczniczo-wychowawczym dla dzieci w Rabce. Obruszyłam się, że żadnym dzieckiem już nie jestem i że życzę sobie jechać na dorosłe wakacje. W końcu jednak do wyjazdu przekonała mnie koleżanka i pojechałyśmy razem.

Ostatnie, skrócone wakacje w 1939 roku Anna spędziła w zakładzie leczniczo-wychowawczym dla dzieci w Rabce, gdzie odwiedził ją tata.
Fot. Ośrodek KARTA

Jak na tamte czasy ośrodek rzeczywiście robił wrażenie: doskonałe warunki mieszkaniowe, kąpiele i zabiegi lecznicze na najwyższym poziomie. Nie było mi jednak dane korzystać z nich do końca wakacji, bo mama odebrała mnie długo przed zakończeniem turnusu. Przyzwyczajona do podróżowania w luksusie, byłam oszołomiona przepełnionym pociągiem, do którego na każdej stacji dosiadały się tłumy. Na jednej z nich obserwowałam przez okno kolejarzy budujących kryjówki dla żołnierzy. Ja, smarkata, czułam, że to śmieszne. Przypomniało mi się, jak rok wcześniej minister Beck zaprosił Ribbentropa na polowanie do Białowieży. Ludzie rwali włosy z głów, bo ten się chciał Niemcom przypodobać. A teraz te kryjówki.

W końcówce sierpnia głośno się już mówiło o wojnie. Pewnego dnia ojciec wpadł rozgorączkowany do domu i zamknął się z mamą w pokoju. Zwietrzyłam sensację, więc zgłębiałam ją przez dziurkę od klucza. Tata mówił, jak o szóstej rano przyszli do jego biura kolejarze jadący od granicy niemieckiej i opowiadali o niemieckich czołgach tłoczących się za szlabanem. Zdumiewające, że na granicznej stacji kolejowej nie było żadnej ochrony! Ojciec natychmiast zatelefonował do dyżurnego oficera sztabowego, a ten: że co on sobie wyobraża, czy wie, która jest godzina, i że on ojca do dyscyplinarki pozwie. Dwa dni później na Toruń spadły niemieckie bomby.

Od wybuchu wojny ojca nie było w domu, wpadał jak po ogień. I 3 września wieczorem tak samo wpadł, i zawołał od progu:

– Mam rozkaz natychmiastowego wyjazdu do Warszawy. Pociąg już czeka. Zostajecie czy jedziecie ze mną?

Starszy brat był już w wojsku, mama spojrzała na mnie, na Adama i powiedziała:

– A co tu będziemy sami robić?

Mieliśmy dosłownie kilka minut na spakowanie najpotrzebniejszych rzeczy: mama zabrała szal z lisa i konfitury, których wcześniej nasmażyła, tata – zabytkowy zegar po dziadku, brat – wiedeńskie skrzypce, a ja swój płaszczyk gimnazjalny.

Na dworcu tłoczyły się rodziny kolejarskie, na nas czekała salonka. Ruszyliśmy w ciemności. Kiedy pociąg po jakimś czasie się zatrzymał, otworzyłam oczy i zobaczyłam doszczętnie spalone miasto. Jeszcze dymiące, z kikutami budynków. To było Kutno. Podróż ciągnęła się w nieskończoność, bo trwały naloty. Jak ruszyliśmy 3 września, tak dopiero pięć dni później zbliżaliśmy się do Warszawy. Była piękna pogoda, oparłam się łokciami o okno i obserwowałam pędzące nerwowo w stronę stolicy bryczki wojskowe z pasażerami i bagażami. Bryczka za bryczką, i pędzą jak szalone. Gdzie się tak śpieszą? Nie zdążyłam zapytać taty, gdy ktoś krzyknął: „Pali się!”.

„Pif-paf!”, świst kul, jęk rannych, wybiegliśmy z pociągu. W ostatniej chwili chwyciłam płaszczyk i wyskoczyłam. Biegliśmy za innymi w dół nasypu, w kartoflisko, nagle poczułam, że dalej nie mogę. Gdy przewracałam się na plecy z nogami do góry, zobaczyłam coś dziwnego na jednej z nich. Mięso? Skąd tu mięso? Nie czułam bólu, ale tuż nad lewą kostką miałam porwaną nogę. Rozejrzałam się, a tam między ludźmi krążyli na kolanach to pielęgniarz, to ksiądz. Tata znalazł lekarza, który zabandażował moją ranę i kazał leżeć z nogami w górze.

Strzelanina tymczasem trwała w najlepsze, nagle podbiegł do ojca urzędnik i powiedział, że nie możemy tu dłużej zostać, trzeba iść.

– Ale jak? – spytał ojciec i wskazał na mnie ruchem głowy. Nie dałby rady nieść mnie całą drogę, więc wróciliśmy do wagonu, a podjęcie decyzji odłożyliśmy do świtu. Ja tymczasem dostałam gorączki. Jak tylko zaczęło szarzeć, tata wyszedł. Wokół żywej duszy. Nagle dostrzegł konie, zaprzągł je do porzuconej bryczki i ruszyliśmy. W tym, co mieliśmy na sobie, bez żadnych bagaży.

Szosa wolska zasłana była zwłokami ludzi i koni. To byli ci, którzy tak gnali bryczkami. Mieli dojechać do Warszawy, gdzie ich wysłano, tak jak nas, i dosięgło ich bombardowanie. No ale skąd polskie władze miały wiedzieć, że Niemcy są już pod Warszawą, skoro same wyniosły się do Rumunii? Na bryczce leżałam ja, obok siedziała mama, a tata i brat prowadzili pojazd i odgarniali na bok trupy.

O szóstej rano znów bombardowanie. Nie było gdzie się skryć, mama tylko nakryła się lisem. Przeczekaliśmy. Udało się. Kiedy dotarliśmy do Krakowskiego Przedmieścia, z deklaracją pomocy podszedł do nas mężczyzna z biało-czerwoną opaską i napisem SO, jak Służba Obywatelska. Powiedział, że tutejszy szpital jest już pełen żołnierzy, i polecił spróbować dostać się do szpitala dziecięcego przy Kopernika. Rodzicom i bratu zaproponował lokum u siebie, na Dobrej.

W szpitalu mnóstwo poparzonych i rannych dzieci. A naloty trwały nadal. Ojciec co parę godzin przybiegał z Dobrej sprawdzić, czy szpital jeszcze stoi, a ja w nim jestem. Po paru dniach bombardowanie dosięgło i szpitala. Okna wylatywały, światło gasło, dzieci wyskakiwały z łóżek i wybiegały na korytarz. Tylko ja byłam unieruchomiona, bo miałam na nodze ciężką szynę. Wreszcie ktoś pomógł mi zejść, sunęłam po podłodze, a tu siostra Helena:

– Haneczko, nie wolno ci wstawać, przecież twoja noga!

Nie uśmiechało mi się leżeć, gdy inni uciekali. Wreszcie zdołano ulokować pacjentów w bezpiecznym miejscu, ja znalazłam się w korytarzyku. Tym razem się udało.

Którejś nocy, gdy leżałam nieruchomo na wznak, usłyszałam nagle niski głos:

– Obróć się na lewą stronę.

Otworzyłam oczy, ale nikogo nie zobaczyłam. Próbowałam się obrócić, ale jak, skoro noga w ciężkiej szynie? Prawą ręką podparłam się na materacu, nagle poczułam coś mokrego i zimnego. Zawołałam salową i zaczęłam się sumitować:

– Pani Jasiu, tak mocno przysnęłam, że chyba się zsiusiałam.

Kiedy przystawiła świeczkę, zobaczyła, że materac cały był czerwony od skrzepniętej krwi. Krwotok trwał od dłuższego czasu i gdybym się wtedy nie ocknęła, nie obudziłabym się już nigdy.

Przybiegło dwóch lekarzy, podali zastrzyki z kamfory. Ojcu rano powiedzieli, że noga może być już na zawsze sztywna. Tata powtórzył mi to, obawiał się mojej reakcji, ale ja prychnęłam tylko: „No to co?”. Mimo najlepszej pomocy lekarskiej i pielęgniarskiej mój stan się nie poprawiał – ból, krwotoki. Potrzebna była transfuzja. Krew oddał mi ojciec. Słabłam, półprzytomna z bólu krzyczałam, żeby mi tę nogę ucięli.

– Ależ co ty mówisz, Aniu, wyleczymy ci nóżkę – zapewniali lekarze.

W dzisiejszych czasach pewnie by wyleczyli, ale była wojna. W dodatku lekarze opiekujący się mną musieli zniknąć na trzy dni, bo szukali ich Niemcy. Zajęła się mną lekarka, która poleciła otoczyć moje łóżko parawanem. „Żeby mnie światełko nie raziło”, jak przekonywano. Wiedzieli, że nocy nie przeżyję, dlatego na wieczór wezwali rodziców, by się ze mną pożegnali ‒ zdążyli przed godziną policyjną. Mama przyniosła obrazek ze św. Anną, a tata gonił za lekarką i przekonywał, że jeśli i tak mam umrzeć, to niech najpierw spróbują mi odciąć tę nogę. Na kolanie podpisał oświadczenie, że amputacja odbędzie się na jego odpowiedzialność.

Kilka minut później przyłożyli mi maskę z eterem, odliczyłam, do ilu kazali, po czym dokładnie usłyszałam chrzęst narzędzi i komendy lekarki. Dałam znać, że wcale nie śpię, i dopiero po drugiej dawce straciłam przytomność. Kiedy ocknęłam się w nocy, zobaczyłam przy łóżku pielęgniarkę z zastrzykami, po czym znów zasnęłam. Jak dotychczas nie mogłam nawet myśleć o jedzeniu, tak rano, zaraz po przebudzeniu, zawołałam:

– Głodna jestem!

Do sali wpadła z płaczem siostra Helena.

– Aniu, ty żyjesz! A ja się bałam do ciebie wejść, bo myślałam, że umarłaś.

Z każdym dniem odzyskiwałam siły. Poruszałam się na wózeczku, który odpychałam zdrową nogą. Jeździłam do małego Wiesia, któremu opowiadałam bajki, wreszcie powiedziałam tacie, że chcę do domu.

Rodzice z bratem mieszkali już wtedy przy Elektoralnej ‒ u kolegi ojca ze Stanisławowa. Tata nie mógł pracować legalnie, bo jeszcze od Torunia był poszukiwany przez Niemców – mimo że przed opuszczeniem miasta kazał spalić wszystkie biurowe dokumenty, namierzyli go. Jeździł więc z tym swoim kolegą pod Warszawę po skórę, którą sprzedawali potem warszawskim szewcom. Aż raz Niemcy złapali takich jak oni pod Wawrem¹ i rozstrzelali, i skończyła się turystyka zarobkowa.

Rana po amputacji goiła się opornie, wreszcie dało się wyciąć bliznę i zaczęłam chodzić o kulach. Z czasem dostałam swoją pierwszą protezę – młodzieżową, bo miałam jeszcze urosnąć i trzeba by było ją wymienić. Stopa była zrobiona z filcu, by umożliwić zginanie, a wyżej był lej protezowy z tworzywa, w który wkładało się nogę aż po kolano. Błyskawicznie nauczyłam się w niej poruszać – jeździłam w niej nawet na łyżwach. Jak to często z prowizorkami bywa, miała mi służyć przez kolejnych parę lat.

Na podwórku spotykaliśmy się z koleżeństwem, chodziliśmy do kościoła św. Antoniego. Przyszedł październik i powiało chłodem. Tata miał tylko garnitur, który cały czas nosił, tak samo brat, a ja z mamą – mój gimnazjalny płaszczyk na spółkę. Ojciec zdecydował o przeprowadzce do Radgoszczy pod Tarnowem – w rodzinne strony. Płakałyśmy z mamą, bo dobrze nam tu było, a brat, który sprzedawał papierosy w parku, powiedział, że ojciec jego kolegi zatrudni ich w Krakowie i da karty pracy. Mojemu tacie ten pomysł się nie podobał, ale nie zatrzymywał syna. Adam wpadł z kolegą w tym Krakowie i zostali wywiezieni do niemieckiej fabryki samolotów. My tymczasem zamieszkaliśmy w chałupce w Radgoszczy. Przyjaźniłam się z Zosią, siostrzenicą tamtejszego księdza dziekana. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, ile będę zawdzięczać jej siostrze Marylce, wywiezionej do Auschwitz.

Mieszkało nas tam kilkadziesiąt rodzin wysiedlonych z Poznania. Szkoły nie było, dlatego na własną rękę spotykaliśmy się, czytaliśmy, deklamowaliśmy wiersze, rozmawialiśmy, by całkiem rozumu nie stracić. Tata udzielał się przy wójcie, głównie tłumaczył pisma z niemieckiego, bo doskonale znał ten język. Po jakimś czasie jego samego na wójta chcieli wybrać. Mama błagała, żeby się nie zgodził, a on, że ludziom trzeba pomagać. Został więc tym wójtem, a jednocześnie działał w konspiracji. Dzięki państwowemu zajęciu znał z wyprzedzeniem listy osób przeznaczonych do wywózek i mógł je ostrzec. Jednemu z ukrywających się wyrobił fałszywą kenkartę, ale któryś z wysiedlonych poznaniaków na niego doniósł i ojciec wylądował w areszcie w Dąbrowie Tarnowskiej. Zostałam sama z mamą i pieskiem, którego wcześniej przygarnęliśmy.

Poszłam do inspektora niemieckiej policji. Znałam go jeszcze z Poznania, Szymański się nazywał, tyle że teraz wdział niemiecki mundurek. Zapytałam, z jakiej racji ojciec jest przetrzymywany. Tyle mu marudziłam, że tata jest chory i musi brać leki, że zmiękł i zabrał mnie do Dąbrowy. Odwiedzałam ojca na tyle często, że klucznik mnie już rozpoznawał. Tacie donosiłam wieści z konspiracji, w którą byłam wtajemniczona. Przekazywałam mu też to, co Adam pisał w listach z Niemiec. Kiedy jeszcze tata był z nami, odpisywaliśmy bratu we troje.

Ostatni list był jednak nieco przygnębiający – Adam bardzo tęsknił, jednak bezskutecznie pisał pisma o urlop. Nie chciałam martwić tym taty i postanowiłam sama odpisać: co w domu, co u pieska, co piszą w gazetach i – na pocieszenie – że „na szczęście zbliża się już chwila wyzwolenia”. List wysłałam i na długo o nim zapomniałam. Jak się potem okazało, po drodze zmienił adresata. Diametralnie też zmieniło się przez to moje życie.

Nastoletnia Anna miała niezmiennie dobrą relację z rodzicami, tu z ojcem prawdopodobnie w czasie okupacji.
Fot. Ośrodek KARTA

To był 1943 rok. Od jakiegoś czasu w naszej wiosce mieszkał Ukrainiec. Nosił brązowy garnitur, czarną koszulę i współpracował z Gestapo. Na plebanię przyszedł z pismem, że ma tu dostać pokój. Pewno został przysłany na przeszpiegi. Przyjaźniłam się z Zosią z plebanii i gdy raz po nią przyszłam, wyskoczył ten Ukrainiec.

‒ Wy dokąd? – zapytał, a my nic, bo co go to obchodzi.

Próbowałyśmy obejść go z lewej, z prawej, a ten ciągle zastępował nam drogę. Rozzłoszczony stanął przede mną i wrzasnął:

‒ No, mów, który to ksiądz jest twoim kochankiem!

Przed wojną kochanek to był zbrodniarz, ktoś wykluczony z życia towarzyskiego. Jak dotąd byłam opanowana, tak po tym oszczerstwie myślałam, że wylecę w powietrze. Coś mu odszczeknęłam, a ten na to:

‒ Czekaj, jeszcze popamiętasz!

Prychnęłam, obróciłam się na pięcie i poszłyśmy z Zosią do mnie na herbatę z jabłecznikiem.

W maju przyszedł list z Niemiec. Zastał mnie w gminie, gdzie zastępowałam ojca przy dokumentach. Kolega brata pisał, że Adam jest ciężko chory – miał grypę, wdało się zapalenie opon mózgowych i należy być przygotowanym na najgorsze. Ojciec w areszcie, co robić? Nie zdążyłam pomyśleć, gdy nagle przed moim biurkiem wyrosło kilku policjantów, w tym inspektor Szymański, i poprosili za sobą. Ucieszyłam się, bo myślałam, że wreszcie ruszyła sprawa ojca. Wypuszczą go i on już wymyśli, co z Adamem.

Adam ostatecznie z tego wyszedł, ale stracił słuch. A tak pięknie grał na skrzypcach! Nie urządzaliśmy już więcej domowych koncertów, na które mama przychodziła w fartuszku i po otrzymaniu reprymendy musiała się stosownie ubrać. Tata jeździł z bratem do laryngologa w Krakowie, ale uszkodzonego nerwu słuchowego nie dało się wyleczyć. Mimo to Adam zdał maturę, zatrudnił się u ojca, ożenił się, doczekał się dwóch synów, był też wziętym przewodnikiem górskim.

Nie mogłam o tym wszystkim wiedzieć, gdy policjanci prowadzili mnie z gminy do domu, prosto do mojej sypialni. Tam kazali wyciągać zeszyty i książki. Podawałam im je i wciąż myślałam, że chodzi o ojca. Nagle kazali mi się ubrać. Mimo że było ciepło, mama dała mi grube ubrania. Wyprowadzili mnie z domu, Szymański wziął mnie na bok i spytał szeptem, co nawywijałam. Ja mu na to, że nic.

‒ Coś musiałaś, skoro się tobą interesują.

‒ Mną? – zapytałam zaskoczona.

Ukradkiem pokazał mi nakaz aresztowania wydany przez Gestapo. Wzruszyłam ramionami, bo przecież nie miałam nic na sumieniu. Spytał, czy mam coś cennego, i zaproponował, że może przekazać to mojej mamie. Dałam mu medalik i rzeczywiście go przekazał.

Mnie tymczasem powieźli do aresztu w Dąbrowie Tarnowskiej. Znajomy klucznik ucieszył się na mój widok i już chciał ojca wołać, ale policjanci kazali mu zamknąć… mnie. Klucznik aż zbladł.

Były tam tylko dwie celki. W mojej siedziały już dwie kobiety. Po chwili usłyszałam szept ojca z sąsiedniej celi:

‒ Hanka, coś ty narobiła?

‒ Nic nie powiedziałam, nie zdradziłam – odrzekłam.

‒ Boże, co ta matka teraz sama zrobi – westchnął tata.

Wymieniliśmy jeszcze parę słów i na tym koniec.

W nocy śniło mi się, że ojciec gdzieś wychodzi, a ja wchodzę. O świcie – ohydny chrobot klucza w zamku. Kiedy drzwi się otworzyły, zobaczyłam tatę rozmawiającego z mężczyzną w niemieckim mundurze. To był chyba Czech. Tata przekonywał go, że w moim przypadku zaszła pomyłka. Nie pomogło, zdołaliśmy tylko się uścisnąć, po czym ojciec wrócił do celi, a mnie wsadzono do samochodu. Siedziało w nim już trzech gestapowców. W milczeniu wieźli mnie nie wiadomo dokąd. Wreszcie rozpoznałam Tarnów. Przed kościołem mężczyźni wyszli z samochodu, a ja obmyślałam plan ucieczki i ukrycia się w klasztorze, ale zaraz wybiłam to sobie z głowy. Mnie by w końcu znaleźli, a tylko naraziłabym mamę albo ojca, których niechybnie ukarano by za mój wybryk.

Dotarliśmy w końcu do siedziby Gestapo, która mieściła się w budynku przedwojennego więzienia. Wtrącili mnie do kilkunastoosobowej celi ‒ tłok, warunki okropne. Trzeba było uważać, z kim się rozmawia, bo zdarzali się szpicle. Wciąż zastanawiałam się, dlaczego tu jestem. „Mogę siedzieć – myślałam ‒ tylko powiedzcie mi za co”. Po kilku dniach zostałam wezwana na przesłuchanie. Zaprowadzono mnie do pomieszczenia o zakratowanych oknach i kazano czekać. Na biurku spostrzegłam coś znajomego: to były moje zeszyty i… list, którego brat najwyraźniej nie dostał.

Drzwi się otworzyły i do pokoju przesłuchań wszedł ukraiński gestapowiec, którego znałam z naszej plebanii. Za nim dreptał urzędniczyna z maszyną do pisania pod pachą. Szybko dodałam dwa do dwóch: Ukrainiec był w tarnowskim Gestapo wielką figurą, a po tym, jak mu napyskowałam, kazał kontrolować moją korespondencję. Głupia nie byłam i uważałam, co piszę, ale okazało się, że podejrzenie wzbudziły słowa: „na szczęście zbliża się już chwila wyzwolenia”.

‒ Czy to twoje pismo? – zapytał, przywoławszy mnie ruchem palca.

‒ Moje – odpowiedziałam po spojrzeniu na list.

‒ Więc co to znaczy?

‒ Przecież pan mówi po polsku, to co tu tłumaczyć? – odparłam.

A ten w kółko: „co to znaczy?” i „co to znaczy?”. Wściekły usiadł za biurkiem i dalej wypytywał o stowarzyszenia w Radgoszczy, to mu zaczęłam wymieniać: kółko różańcowe, Sodalicja Mariańska…

‒ Prawdę mów – wrzeszczał – bo cię do Oświęcimia wyślę!

‒ Przecież tam są już ludzie, to nie będę sama – powiedziałam spokojnie.

Dalej mi groził, ale mnie to naprawdę nie poruszało. Wreszcie kazał mi się nachylić. Nachyliłam się więc i nagle poczułam cios. Od uderzenia w twarz straciłam przytomność i głowa opadła mi na biurko. Ogarnęła mnie ciemność. Gdy odzyskałam świadomość, nic nie widziałam, a policzek piekł jak od rozżarzonych igieł. Stopniowo obraz się rozjaśniał, ale nadal nie mogłam sobie przypomnieć, gdzie jestem. Spojrzałam na kraty w oknach i pamięć wróciła. Przeniosłam wzrok na Ukraińca. Patrzyłam mu w oczy i myślałam: „Tyle razy w domu nabroiłam i nawet klapsa nie dostałam, a ty mnie w twarz? Słowa więcej nie powiem”. Podpisałam jeszcze protokół z przesłuchania, po czym mężczyźni wyszli, a mnie strażniczki zaprowadziły do celi.

Po kilku dniach przeniesiono mnie do innej izby więziennej. To była jedna z dwóch czteroosobowych cel sąsiadujących ze sobą. Spało się po dwie na jednej pryczy – mnie przydzielono do dwudziestopięcioletniej Jaśki z Jasła, cudownej siostry zakonnej. W celi obok siedziała Zofia Jarecka, dentystka z Rzeszowa, której mąż oficer był na froncie w Anglii. U nich w domu był punkt kontaktowy z Londynem i któryś z sąsiadów doniósł. „Ciotka” na nią mówiłyśmy. Pod pryczami była dziura w ścianie, która służyła nam do porozumiewania się. Ciotka opowiadała nam przez tę dziurę żydowskie dowcipy. A raz nawet przekazała nam przez nią jajecznicę. Jak zdołała ją usmażyć? Nie mam pojęcia.

Całodobowa bezczynność była nieznośna. Śpiewałyśmy godzinki, ale ileż można się modlić? Po wojnie latami nie mogłam śpiewać godzinek. Człowiek nie wiedział, jaki jest dzień, która godzina. Podskakiwałam do zakratowanego okienka. Było przez nie widać domek na narzędzia z wąskim kominem, który w pogodne dni służył nam za zegar słoneczny.

Okazało się, że przez polską strażniczkę możemy otrzymywać bieliznę, jedzenie, a może coś jeszcze. „Kartki i ołówek!” – pomyślałam od razu. Zrobiłyśmy sobie karty do gry i zapełniałyśmy dni graniem, rysowaniem, pisaniem. Nadal jednak nie miałyśmy kontaktu ze światem zewnętrznym. Krążyły wieści, że skoro dawno nie było nowego transportu, to pewnie lada dzień partyzanci nas odbiją. Szykowałyśmy się na tych partyzantów – kręciłyśmy sobie loki na papilotach z papierków.

Nadszedł ostatni dzień czerwca 1943 roku. Po tym, jak usłyszałyśmy chrzęst zamka, zaczęły padać nazwiska, nasze też. Zebrano grupę szesnastu kobiet. Ja z Jaśką i Ciotką trzymałyśmy się razem. Mówili, że idziemy na dworzec, że po drodze mamy się nie rozglądać, do nikogo nie podchodzić i nie zagadywać. Maszerowałyśmy więc przez Tarnów, ludzie przystawali na nasz widok, ocierali łzy chusteczkami, a my się dziwiłyśmy, czemu nam współczują, skoro jesteśmy szczęśliwe – bo wreszcie na zewnątrz, na upragnionym słońcu, otoczone zielenią i oddychamy świeżym powietrzem.

Na dworcu stała już grupa mężczyzn. Wtłoczono nas do wagonu – ich po lewej, nas po prawej stronie – i przedzielono linką. Pilnowali nas niemieccy żołnierze. Dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Krakowa, gdzie przesiądziemy się do transportu do Oświęcimia. Pociąg zatrzymywał się na każdej stacji, a tam wystawali członkowie rodzin z paczkami. Przychodzili codziennie w nadziei, że w transporcie znajdą bliskich i przekażą im dary. Czasem się doczekiwali, najczęściej jednak nie, i wtedy przekazywali paczki komukolwiek z transportu. Tak i do nas trafiły paczki z prowiantem, którym zaraz się podzieliliśmy.

W Krakowie pociąg stanął na bocznym torze. Drzwi się otworzyły i niemiecki żołnierz powiedział, że jeśli ktoś ma tu rodzinę, to przez młodzież kręcącą się po dworcu może ją powiadomić o swoim pobycie, bo postoimy jeszcze godzinę. Wiedziałam, że z KL Auschwitz będę mogła wysłać list dopiero po trzech miesiącach, a moi rodzice wciąż przecież nie wiedzą, co się ze mną dzieje. W Krakowie miałam ciotkę i kuzynkę, posłałam więc po nie na Topolową, pierwsze piętro, lewe drzwi. Kuzynka przybiegła błyskawicznie. Poprosiłam, by uspokoiła moich rodziców, że mam się dobrze i w obozie dam sobie radę. Uścisnęłyśmy się, po czym wagon podłączono do pośpiesznego jadącego do Oświęcimia.

Na miejscu mężczyzn skierowano do baraków, a kobiety czekały na transport do Birkenau. Nagle podszedł do nas jeden z żołnierzy, którzy nas pilnowali, i poprosił – tak! poprosił – byśmy nikomu nie mówiły, jak nas traktowali. A traktowali nas jak ludzi. Groziły im za to surowe kary.

Późnym popołudniem w końcu przyjechała buda i powiozła nas do kobiecego obozu. A tam kobiety chodziły, rozmawiały, niektóre nawet się śmiały.

„E, nie tak źle w tym Auschwitz” – pomyślałyśmy z Jaśką i Ciotką.

Ciężarówka wywiozła nas na puste pole z jednym barakiem, tak zwaną przejściówką, a tam: gliniane klepisko, jedna prycza pośrodku i deski pod ścianami, by przysiąść. I nic poza tym. Pod okiem Niemki miałyśmy tam doczekać rana. Nosiła na pasiaku zielony winkiel – znaczy, że złodziejka. Czerwony nosiły polityczne, a czarny – prostytutki. Nie chciało nam się z dziewczynami rozmawiać, siedziałyśmy więc i czekałyśmy. Aż podeszła do nas ta Niemka i pokazała na nasze pakunki z prowiantem.

‒ Jutro wam to wszystko zabiorą – powiedziała. – Dajcie mi to, a ja przechowam i jak tylko się dowiem, w którym jesteście bloku, to wam przyniosę.

„E, nie tak źle w tym Auschwitz” – pomyślała Anna Szałaśna, przekroczywszy bramę obozu.
Fot. Zbiory Muzeum KL Auschwitz (kadr z Kroniki wyzwolenia KL Auschwitz)

Pomyślałam, że skoro i tak mi zabiorą, to jej oddam. Inne kobiety się zawzięły – nie oddadzą jedzenia Niemce i koniec. W takiej sytuacji co to za różnica, komu się odda?

Rano wpadły niemieckie auzjerki, jak od niemieckiego _Aufseherin_ mówiło się na dozorczynie².

‒ _Nach links!_ – wrzasnęła jedna.

Gdyby ręką nie machnęła w lewo, nie wiedziałabym, o co jej chodzi. Ojciec przed wojną chciał mnie uczyć niemieckiego, ale ja wolałam już mandaryński. Teraz trochę pożałowałam. Stanęłyśmy w kolejce przed dwiema auzjerkami, z których jedna notowała w zeszycie kolejne numery, a druga to samo tatuowała nam na przedramionach. Do końca pobytu w obozie nie byłam już Anną Szałaśną, tylko numerem 47628. _Siebenundvierzigtausendsechshundertachtundzwanzig_ – to była moja nowa tożsamość.

Tak oznakowane zostałyśmy poprowadzone przez cały obóz do murowanego budyneczku. Trupie czaszki na czapkach esesmanów rzucały się w oczy.

‒ _Ausziehen!_ – wrzeszczeli, a my nic nie rozumiałyśmy.

Robiłyśmy to, co inne – te, co miały, zdejmowały pierścionki, łańcuszki, bransoletki; wszystko zabrali. I dalej krzyczą: „_Ausziehen!_”, to my zdejmujemy kurtki. A oni swoje: „_Alles ausziehen!_”. Zrozumiałyśmy, że mamy rozebrać się do naga. Przed tymi wszystkimi mężczyznami! Nie było czasu na myślenie o niewinności, czystości czy wstydzie. Krzyki i kolby karabinów odbierały jakąkolwiek skłonność do refleksji. Kiedy już stałyśmy jak nas Pan Bóg stworzył, kazali kolejno siadać na taboretach, przy których uwijały się trzy Żydówki – także więźniarki – z golarkami. Goliły wszędzie: na głowie, pod pachami, na dole. Ostrzyżone szły dalej, i tak znikły mi z oczu moje Jaśka i Ciotka. Usiadłam na taborecie i popędzałam Żydówkę, żeby strzygła, bo mi towarzyszki całkiem przepadną.

‒ Nie mogę – odrzekła Żydówka. – Masz takie piękne włosy.

‒ Tnij! – syknęłam, mocno już zniecierpliwiona.

‒ To ja zawołam koleżankę – rzuciła i odbiegła.

Ale i koleżanka zaczęła się użalać nad pięknymi włosami. Wreszcie podeszła Niemka i bez żadnych skrupułów ogoliła mi głowę. Tak byłam zajęta myślą o moich towarzyszkach, że podłoga pływająca we włosach, lokach i warkoczach chyba nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Weszłam do pomieszczenia i zaczęłam rozglądać się po tych nagusach, ale żadnej znajomej twarzy. Gula stanęła mi w gardle, bo co ja zrobię tu sama, aż słyszę:

‒ Haneczko, czemu do nas nie idziesz?

Golizna i brak włosów tak człowieka zmieniają, że nie poznałam swoich dziewczyn.

Choć Anna miała 17 lat, była przetrzymywana w części dla dorosłych obozu.
Fot. Zbiory Muzeum KL Auschwitz (kadr z Kroniki wyzwolenia KL Auschwitz)

Stałyśmy na kamiennej posadzce, z sufitu poleciała lodowata woda. To była kąpiel. Dostałyśmy jakiś papier do wytarcia się, a do ubrania: majtki i koszule z szarego płótna, na to pasiak, kurtkę i fartuch jak do stajni. A na głowy – trójkątne, płócienne chusteczki. Tylko ja nie otrzymałam drewnianych chodaków, bo ze względu na protezę musiałam mieć swoje buty. Niemcy znów rzucili jakąś komendę, z której wyłowiłam słowo „blok”. Wprowadzili nas do pomieszczenia, w którym panowały nieziemski harmider jakiegoś tysiąca osób, przepychanki i kłótnie w przeróżnych językach. Blokowe rozdzieliły mnie i Jaśkę, bo koje były pięcioosobowe i każda z nas miała dołączyć do już zajętych. Ciotka jako dentystka już wcześniej została przydzielona do innej grupy. Koje, w odróżnieniu od prycz, były to trzy „szuflady” jedna nad drugą o wymiarach dwa na dwa metry i wysokości jednego metra. Żeby na nich usiąść, trzeba było pochylić głowę i zgiąć grzbiet.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_

1 W odwecie za śmierć 2 niemieckich podoficerów 27 grudnia 1939 roku Niemcy rozstrzelali w Wawrze 107 polskich cywili – m.in. rzemieślników, kupców i robotników, pracowników umysłowych, wobec których zastosowano odpowiedzialność zbiorową. Była to jedna z pierwszych masowych egzekucji na ziemiach polskich w czasie II wojny światowej. Wszystkie przypisy pochodzą od autorki.

2 Niemieckie słowo _Aufseherin_, oznaczające w obozie koncentracyjnym nadzorczynię, dozorczynię, strażniczkę, spolszczano m.in. do formy „auzjerka”, co wynikało z niezrozumienia niemieckojęzycznego wyrazu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: