Dzieci Wołgi - ebook
Dzieci Wołgi - ebook
Kroniki przesiedlenia niemieckich chłopów do Rosji opowiadały o dniach, kiedy na zaproszenie carycy Katarzyny pierwsi koloniści przybyli na statkach do Kronsztadu. Bach doczytał już do momentu, kiedy monarchini zjawia się osobiście na przystani, żeby powitać odważnych rodaków: „Dzieci moje! — woła gromko z tańczącego pod nią konia do zziębniętych w podróży przesiedleńców. — Nowo pozyskani synowie i córki Rosji! Serdecznie przyjmujemy was pod nasze bezpieczne skrzydła i obiecujemy ochronę i rodzicielską opiekę! W zamian oczekujemy posłuszeństwa i gorliwości, przykładnej pracowitości, niestrudzonej służby nowej ojczyźnie! Kto zaś się z tym nie zgadza, niechaj zabiera się zaraz z powrotem! Czerstwi sercem i o słabych rękach nie są w państwie rosyjskim potrzebni!….
Fragment książki
Ostatnie zdania carycy miały stać się ponurą zapowiedzią dramatu, który rozegra się na tych ziemiach blisko dwa wieki później, gdy sztandar Cesarstwa zastąpi sierp i młot. Na zawieruchy dziejowe i zagładę kultury oraz tradycji Niemców Nadwołżańskich spojrzymy oczami Jakoba Iwanowicza Bacha, miejscowego nauczyciela, który w wyniku niezwykłych zbiegów okoliczności wiedzie niemal samotnicze życie w chutorze na drugim brzegu Wołgi. W tej przesiąkniętej realizmem magicznym i ludowymi podaniami opowieści o miłości i stracie, o życiu w cieniu wielkiej Historii, możemy odnaleźć wskazówkę, co jest najważniejsze ico pozwala przetrwać nawet najtrudniejsze chwile.
Jej autorka, Guzel Jachina, z pochodzenia Tatarka, kontynuuje tradycję literatury na pograniczu kultur, pielęgnowania lokalnych tożsamości i mikrohistorii. Wierzy w wartość ludzkiego życia i szczęścia w zderzeniu z imperializmem oraz wojną, przeciwko której nie wahała się zaprotestować.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-783-4 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
1
Wołga dzieliła świat na dwoje.
Lewy brzeg był niski i żółty, słał się płasko i zamieniał w step, zza którego każdego ranka wschodziło słońce. Ziemia miała tutaj gorzki smak, zryta była przez susły, trawy rosły na niej gęste i wysokie, nieliczne drzewa zaś niskie. Za horyzont uciekały pola i ogrody, pstrokate niczym baszkirska kołdra. Wzdłuż brzegu rozsiadły się wsie. Ze stepu wiało czymś gorącym i korzennym – turkmeńską pustynią i słonym Kaspijem.
Jak wyglądała ziemia na drugim brzegu, nie wiedział nikt. Prawa strona piętrzyła się nad rzeką potężnymi górami i opadała ku wodzie pionowo jak odcięta nożem. Spomiędzy głazów sypał się piasek, ale góry nie osiadały, tylko stawały się z każdym rokiem bardziej strome i niewzruszone – latem granatowozielone od porastającego je lasu, zimą białe. Za nimi zachodziło słońce. Gdzieś za górami rozciągały się lasy, rześkie liściaste i nieprzebyte iglaste, duże rosyjskie miasta z białymi kamiennymi kremlami, bagna i błękitne, przezroczyste jeziora o lodowatej wodzie. Z prawego brzegu wiecznie ciągnęło chłodem – zza gór dyszało odległe Morze Północne. Niektórzy jak za dawnych czasów nazywali je Wielkim Niemieckim.
Dla schulmeistra Jakoba Iwanowicza Bacha ów niewidzialny podział przebiegał dokładnie pośrodku nurtu Wołgi, gdzie fala połyskiwała stalą i czarnym srebrem. Jednak ci nieliczni, z którymi dzielił się swoimi osobliwymi myślami, dziwili się, ponieważ skłonni byli traktować rodzinny Gnadenthal raczej jako centrum ich malutkiego, otoczonego zawołżańskimi stepami wszechświata niż jako punkt graniczny. Bach wolał się nie spierać – jakikolwiek wyraz niezgody sprawiał mu duchowy ból. Cierpiał, nawet kiedy na lekcji strofował niedbałego ucznia. Może dlatego uważano, że jest nauczycielem przeciętnym. Głos miał cichy, był wątłej budowy, a jego powierzchowność tak mało się wyróżniała, że nie dało się o niej czegokolwiek powiedzieć. Jak zresztą o całym jego życiu.
Każdego ranka, kiedy jeszcze świeciły gwiazdy, Bach budził się i leżąc pod pierzyną wypełnioną kaczym puchem, słuchał świata. Ciche bezładne odgłosy toczącego się gdzieś wokół i nad nim cudzego życia uspokajały go. Po dachach przeciągały wiatry – zimą ciężkie, zmieszane ze śniegiem i lodową krupą, wiosną dziarskie, dyszące wilgocią i elektrycznością, latem leniwe, suche, niosące pył i lekkie nasiona ostnicy. Szczekały psy, witając gospodarzy, którzy wyszli na ganki. Basowo ryczało bydło w drodze do wodopoju (dbały kolonista nigdy nie da wołu albo wielbłądowi wczorajszej wody z wiadra albo ze stajałego śniegu, lecz zawsze zaprowadzi je, by napiły się w Wołdze – to pierwsza czynność przed śniadaniem i przed innymi zajęciami). Kobiety śpiewały rzewnie na podwórzach – może dla rozrywki w chłodny poranek, a może tylko żeby nie zasnąć. Świat oddychał, skrzypiał, gwizdał, meczał, stukał kopytami, dzwonił i śpiewał rozmaitymi głosami.
Dźwięki własnego życia były zaś tak skąpe i ubogie, że Bach odwykł od ich słyszenia. W porywach wiatru pobrzękiwało jedyne w pokoju okno (już w zeszłym roku należało umocnić szybę w ramie i uszczelnić wielbłądzią sierścią). Coś trzeszczało w od dawna nieczyszczonym kominie. Gdzieś za piecem popiskiwała z rzadka szara mysz (chociaż możliwe, że to przeciągi odzywały się w szparach podłogi, a mysz zdechła i stała się pokarmem dla robaków). To, zdaje się, wszystko. Słuchanie „wielkiego” życia było o wiele ciekawsze. Zasłuchany, Bach zapominał, że nawet on sam jest częścią tego świata, że mógłby wyjść na ganek i przyłączyć się do wielogłosu: zaśpiewać coś głośno, zadzierzyście, na przykład piosenkę kolonistów Ach, Wolge, Wolge!... albo trzasnąć drzwiami czy w końcu zwyczajnie kichnąć. Wolał jednak słuchać.
O szóstej rano, ubrany i uczesany, stał już obok szkolnej dzwonnicy z kieszonkowym zegarkiem w ręku. Kiedy obydwie wskazówki łączyły się w jedną linię – godzinowa na szóstce, minutowa na dwunastce – z całej siły ciągnął za sznur; dzwon z brązu bił gromko. W ciągu długich lat Bach osiągnął w tym takie mistrzostwo, że dźwięk rozlegał się dokładnie w momencie, kiedy minutowa wskazówka dotykała cyferblatowego zenitu. Chwilę później – Bach o tym wiedział – każdy mieszkaniec kolonii odwracał się na bicie dzwonu, zdejmował czapkę i odmawiał krótką modlitwę. W Gnadenthalu zaczynał się nowy dzień.
Do obowiązków schulmeistra należało bicie w dzwon trzykrotnie: o szóstej, w południe i o dziewiątej wieczorem. Bach uważał głos dzwonu za swój jedyny liczący się wkład w dźwięczącą wokół symfonię życia.
Odczekawszy, aż ostatnia najcichsza wibracja spłynie z boków dzwonu, Bach wracał do schulhausu. Szkoła została wybudowana z solidnych północnych bali (koloniści kupowali spławiane w dół Wołgi drewno z Gór Żygulowskich albo nawet z guberni kazańskiej). Fundament miała kamienny, posmarowany dla trwałości gliną, dach zaś wedle nowej mody blaszany – blacha niedawno zastąpiła rozeschnięte deski. Ramy okienne i drzwi Bach malował każdej wiosny na jaskrawy niebieski kolor.
Budynek był długi, po każdej stronie miał sześć dużych okien. Niemal całe jego wnętrze zajmowała klasa lekcyjna, w której końcu odgrodzono kuchenkę i sypialnię dla nauczyciela. Po tej samej stronie znajdował się także piec. Do ogrzania dużego pomieszczenia jego ciepła nie starczało, do ścian więc przystawiono jeszcze trzy żeliwne piecyki, od których w klasie ciągle pachniało żelazem – zimą rozgrzanym, latem wilgotnym. W przeciwległym końcu wznosiła się katedra schulmeistra, a przed nią ciągnęły się rzędy ławek dla uczniów. W pierwszym, „oślim”, siedzieli najmłodsi i ci, których sprawowanie i pilność martwiły nauczyciela. Dalej były miejsca dla starszych. W klasie znajdowały się ponadto: duża tablica, szafa, wypełniona papierem do pisania i mapami, kilka solidnych linijek (używanych zwykle nie do mierzenia, lecz w celach wychowawczych) i portret rosyjskiego cesarza, zawieszony tutaj na wyraźne polecenie szkolnej inspekcji. Należy dodać, że portret ów przynosił tylko dodatkowe kłopoty: po nabyciu go wiejski starosta Peter Dietrich musiał zaprenumerować gazetę, żeby – uchowaj Boże! – nie przegapić wiadomości o zmianie cesarza w odległym Petersburgu i nie narazić się kolejnej inspekcji. Przedtem nowiny z rosyjskiej Rosji docierały do kolonii z takim opóźnieniem, jakby znajdowała się ona nie w sercu Powołża, tylko na peryferiach cesarstwa. Do konfuzji mogło więc dojść bardzo łatwo.
Kiedyś Bach marzył, żeby ozdobić ścianę wizerunkiem wielkiego Goethego, ale nic z tego przedsięwzięcia nie wyszło. Młynarz Julius Wagner, który często bywał w interesach w Saratowie, obiecał „znaleźć tam poetę, jeśli poniewiera się gdzieś po kramach”. Ponieważ jednak młynarz nie żywił żadnego nabożeństwa do poezji, a wygląd genialnego rodaka przedstawiał sobie niezbyt wyraźnie, został bezwzględnie oszukany przez cwanego handlarza starzyzną, który zamiast Goethego wcisnął mu kiepski portret anemicznego arystokraty z niedorzecznym koronkowym kołnierzem, wąsatego i z bródką w klin. Mógł on od biedy ujść za Cervantesa, a i to przy słabym świetle. Gnadenthalski artysta Anton Fromm, który słynął z ozdabiania kufrów i półek na naczynia, zaproponował, żeby zamalować wąsy i brodę, a na dole portretu, dokładnie pod koronkowym kołnierzem, dużymi białymi literami napisać Goethe, ale Bach na fałszerstwo się nie zgodził. Schulhaus został bez Goethego, a pechowy portret na usilną prośbę artysty został mu oddany „dla inspiracji natchnienia”.
Po spełnieniu obowiązków dzwonnika Bach rozpalał w piecach, żeby nagrzać klasę przed przyjściem uczniów, po czym udawał się do swojej klitki na śniadanie. Co jadł i pił rankiem, nie mógłby powiedzieć, ponieważ nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Jedno można było rzec z pewnością – Bach zamiast kawy pił „rudą lurę przypominającą wielbłądzi mocz”. Tak właśnie wyraził się starosta Dietrich, który pięć albo sześć lat temu wstąpił rankiem w ważnej sprawie do schulmeistra i spożył z nim poranny posiłek. Od tej pory starosta na śniadanie już nie przychodził (prawdę powiedziawszy, także nikt inny), ale Bach jego słowa zapamiętał. Jednak wspomnienie to ani trochę go nie peszyło, bowiem do wielbłądów żywił szczerą sympatię.
Dzieci przychodziły do schulhausu na ósmą. W jednym ręku stopka książek, w drugim wiązka drew albo torebka z kiziakiem (oprócz opłaty za nauczanie koloniści dokładali się do wykształcenia dzieci także produktem naturalnym – opałem do szkolnych pieców). Uczyły się cztery godziny do południowej przerwy i dwie po niej. Uczęszczały do szkoły sumiennie – za każdą nieobecność na każdej z części dnia nauki rodzina wagarowicza płaciła karę w wysokości trzech kopiejek. Uczono się języków niemieckiego i rosyjskiego, pisania, czytania, arytmetyki; wykładać katechizm i historię biblijną przychodził gnadenthalski pastor Adam Haendel. Podziału na klasy nie było, uczniowie siedzieli razem: w niektórych latach po pięćdziesięciu, a w niektórych nawet po siedemdziesięciu. Czasami schulmeister dzielił ich na grupy, z których każda wykonywała inne zadanie, a niekiedy deklamowali i śpiewali chórem. W gnadenthalskiej szkole wspólna nauka była podstawową metodą pedagogiczną – najbardziej efektywną w tak dużej i psotnej grupie.
W ciągu lat nauczania, z których każdy rok przypominał poprzedni i niczym szczególnym się nie wyróżniał (może tylko miniony, kiedy odnowiono dach i przestało kapać z sufitu na katedrę), Bach tak przywykł wygłaszać wciąż te same słowa i odczytywać te same zadania z podręczników, że nauczył się w pewien sposób rozdwajać. Język powtarzał kolejną regułę składniową, ręka leniwie tłukła linijką po karku zbyt gadatliwego ucznia, nogi statecznie niosły ciało po klasie, a myśl... myśl Bacha drzemała, ukołysana jego własnym głosem i miarowym kiwaniem głową do taktu nieśpiesznym krokom. Tylko patrzeć, a tu w ręku już nie Język rosyjski Wolnera, tylko zbiór zadań Goldenberga. Wargi mamroczą zaś nie o rzeczownikach, przymiotnikach i czasownikach, lecz o regułach rachowania. A do końca lekcji zostaje niewiele, jakiś kwadrans. Czy może być coś lepszego?...
Jedynym przedmiotem, kiedy myśl nabierała dawnej świeżości i energii, był język niemiecki. Mitrężenia z kaligrafią Bach nie lubił, popędzał lekcję ku jej części poetyckiej: Novalis, Schiller, Heine – wiersze spływały na młode rozwichrzone głowy obficie jak woda w dzień kąpieli.
Miłość do poezji poraziła Bacha już w młodości. Wydawało się wówczas, że żywi się nie plackami kartoflanymi i arbuzowym kisielem, lecz samymi balladami i hymnami. Wierzył, że potrafi nakarmić nimi wszystkich wokół – dlatego został nauczycielem. Kiedy deklamował na lekcji ulubione strofy, do tej pory czuł w piersi, gdzieś pod sercem, chłodne dreszcze zachwytu. Kiedy po raz tysięczny recytował Nocną pieśń wędrowca, spoglądał przez okno i znajdował tam wszystko, o czym pisał wielki Goethe: i potężne ciemne góry na prawym brzegu Wołgi, i rozlewający się po stepie odwieczny spokój na lewym. On sam zaś, schulmeister Jakob Iwanowicz Bach, trzydziestodwuletni, w znoszonym mundurze z zacerowanymi łokciami i różnej maści guzikami, z początkami łysiny i zmarszczkami – kimże był, jeśli nie takim wędrowcem, całkowicie wyczerpanym i żałosnym w swoim przerażeniu wiecznością?...
Dzieci nie podzielały pasji pedagoga: ich twarze, w zależności od temperamentu, swawolne albo skupione, od pierwszych wersów przybierały somnambuliczny wyraz. Jenajski romantyzm i szkoła heidelberska działały na klasę lepiej niż środek nasenny; zapewne recytowanie wierszy można było wykorzystać w celu uspokojenia audytorium zamiast rutynowych pokrzykiwań i bicia linijką. Może tylko bajki Lessinga, które opisywały przygody znanych od dzieciństwa bohaterów – świń, lisów, wilków i skowronków – wywoływały zainteresowanie najbardziej ciekawych. Ale i oni tracili wkrótce wątek narracji prowadzonej w trudnym, górnolotnym „wysokim niemieckim”.
W połowie XVIII wieku koloniści przywieźli swoje języki z dalekich historycznych ojczyzn – z Westfalii i Saksonii, z Bawarii, Tyrolu i Wirtembergii, z Alzacji, Lotaryngii, Badenii i Hesji. W samych Niemczech, już dawno połączonych i dumnie nazywających się teraz cesarstwem, dialekty warzyły się w jednym kotle jak jarzyny w rosole. Z nich wytrawni kucharze – Gottsched, Goethe, bracia Grimm – przyrządzili w końcu wyszukaną potrawę: literacki język niemiecki. W nadwołżańskich koloniach nie miał zaś kto zajmować się „wykwintną kuchnią”, miejscowe dialekty zmieszały się więc w jeden język, prosty i siermiężny jak zupa cebulowa ze skórkami od chleba. Język rosyjski przychodził kolonistom z trudem – cały Gnadenthal znał nie więcej niż setkę rosyjskich słów, wykutych jako tako w szkole. Jednak w zupełności to wystarczało, żeby sprzedać towar na jarmarku w Pokrowsku.
Po lekcjach Bach zamykał się w swojej klitce i pośpiesznie przełykał obiad. Jeść można było i przy otwartych drzwiach, ale spuszczona zasuwka jakoś poprawiała smak strawy, która zwykle zdążyła już ostygnąć, a prawdę mówiąc, była zupełnie zimna. Za nader umiarkowaną opłatę matka jednego z uczniów przynosiła Bachowi to garnuszek kaszy z bobem, to miskę makaronu na mleku – resztki wczorajszego posiłku dużej rodziny. Należało, rzecz jasna, porozmawiać z dobrą kobietą i poprosić ją, żeby przynosiła jedzenie, jeśli nie gorące, to chociaż ciepłe, ale wciąż brakowało jakoś czasu. Podgrzewać zaś samemu strawę nie było kiedy, nadchodziła bowiem najciekawsza część dnia: „pora odwiedzin”.
Po starannym uczesaniu się i powtórnym umyciu Bach schodził z ganku schulhausu na główny plac Gnadenthalu u podnóża wspaniałej kirchy z szarego kamienia, z obszerną nawą modlitewną w wieńcu strzelistych okien i z dzwonnicą, która przypominała ostro zatemperowany ołówek. Wybierał kierunek – w dni parzyste w stronę Wołgi, w nieparzyste w przeciwną – i pośpiesznym krokiem ruszał główną ulicą, szeroką i prostą jak rozwinięta bela porządnego sukna. Mijał schludne drewniane domki z wysokimi gankami i z ozdobnymi framugami okien (co jak co, ale ramy okienne zawsze wyglądały w Gnadenthalu świeżo i wesoło – były niebieskogranatowe, czerwone jak jagody i żółte jak kukurydza). Mijał heblowane ogrodzenia z dużymi bramami (dla wozów i sań) i z niziutkimi furtkami (dla ludzi). Mijał łódki odwrócone w oczekiwaniu na przybór wód. Mijał kobiety z koromysłami przy studni. Mijał przywiązane przy sklepiku z naftą wielbłądy. Mijał plac targowy z trzema potężnymi wiązami pośrodku. Szedł tak szybko, tak głośno skrzypiał walonkami po śniegu albo chlupotał trzewikami po wiosennym błocie, że można było pomyśleć, iż ma co najmniej dziesięć pilnych spraw, a każdą z nich koniecznie trzeba załatwić dzisiaj. Bo też tak właśnie było.
Najpierw wspiąć się na Wielbłądzi Garb i ogarnąć wzrokiem płynącą po horyzont Wołgę: jaki kolor ma dzisiaj fala i jaka jest jej przejrzystość? Czy nie ma nad wodą mgły? Jak dużo mew nad nią krąży? Czy ryba rzuca się na głębinie, czy bliżej brzegu? To w ciepłej porze roku. Jeśli zaś zimą, to jaka jest grubość pokrywy śnieżnej na rzece i czy gdzieś nie podtajała, odsłaniając błyszczący w słońcu lód?
Potem przejść suchodołem i przez most Kartoflany, żeby znaleźć się przy niezamarzającym nawet w srogie mrozy Strumieniu Żołnierskim i napić się z niego – czy nie zmienił się smak wody? Zajrzeć na Świńskie Dziury, gdzie kopano glinę na słynne gnadenthalskie cegły. (Początkowo mieszano tę glinę z sianem. Pewnego razu postanowiono dla zabawy dodać do mieszanki krowi nawóz i zorientowano się, że taki skład nadaje cegłom prawdziwie kamienną trwałość. To właśnie odkrycie było źródłem najbardziej znanego miejscowego porzekadła: „Odrobina gówna nie zaszkodzi”). Lukrecjowym Brzeżkiem dotrzeć do Jaru Trzech Wołów, gdzie znajduje się miejsce grzebalne dla bydła. Śpieszyć dalej – przez Jeżynową Jamę i Komarzy Parów do Młyńskiej Górki i Jeziora Pastora z Czarcią Mogiłką nieopodal...
Jeśli w czasie „odwiedzin” Bach spostrzegł jakieś nieporządki – poruszone zamiecią tyczki na drodze dla sań albo przekrzywioną podpórkę mostu – zaczynał cierpieć. Niezwykła dociekliwość czyniła życie Bacha męczącym, bowiem gnębiła go każda deformacja znanego mu świata. O ile jego dusza była obojętna w stosunku do uczniów, o tyle stawała się namiętna i gorąca wobec przedmiotów i detali otaczającej go w czasie spacerów przestrzeni. Nie mówił nikomu o swoich obserwacjach, ale codziennie oczekiwał z niepokojem, kiedy błąd zostanie naprawiony i świat wróci do wyjściowego, prawidłowego stanu. Później się uspokajał.
Kiedy koloniści zobaczyli schulmeistra – z ciągle przygiętymi kolanami, z zesztywniałymi plecami i głową wciśniętą między pochyłe ramiona – zaczepiali go czasami i zaczynali rozmowę o postępach w nauce swoich latorośli. Jednak Bach, zdyszany od szybkiego marszu, zawsze odpowiadał niechętnie, krótkimi zdaniami – brakowało czasu. Na potwierdzenie wyjmował z kieszeni zegarek, rzucał nań frasobliwe spojrzenie, kręcił głową, śpiesznie kończył rozmowę i biegł dalej.
Należy dodać, że istniała jeszcze jedna przyczyna jego pośpiechu: Bach się jąkał. Owa przypadłość ujawniła się kilka lat temu i dawała o sobie znać wyłącznie poza szkołą. Wytrenowany język Bacha w czasie lekcji pracował niezawodnie, wymawiał bezbłędnie wieloczłonowe słowa „wysokiego niemieckiego” i z łatwością budował takie okresy, że niektórzy uczniowie pod koniec zapominali ich początek. Ten sam język nagle zawodził, kiedy Bach w rozmowach z mieszkańcami wsi przechodził na dialekt. Recytować na przykład z pamięci fragmenty drugiej części Fausta język pozwalał. Powiedzieć jednak wdowie Koch: „Pani nicpoń znowu dzisiaj łobuzował!”, w ogóle nie chciał – potykał się na każdej sylabie, przylepiał do podniebienia jak duża niedogotowana kluska. Bachowi wydawało się, że z upływem lat jąkanie postępuje, ale sprawdzić to podejrzenie było trudno, bo rozmawiał z ludźmi coraz rzadziej.
Po „odwiedzinach” (niekiedy o zachodzie słońca, a czasami już w gęstniejących ciemnościach) zmęczony i zadowolony wlókł się do domu. Nogi często były mokre, policzki płonęły od wiatru, a serce biło radośnie, bo za swoje trudy zasłużył na codzienną nagrodę – „wieczorne czytanie”. Spełniwszy ostatni dzienny obowiązek (bicie w dzwon dokładnie o dziewiątej wieczorem), Bach rzucał na piec wilgotne ubrania, rozgrzewał stopy w miednicy z zaparzonym tymiankiem, pił wrzątek, żeby uniknąć przeziębienia, po czym kładł się do łóżka z książką – starym tomikiem z tekturowym grzbietem i z na wpół zatartym nazwiskiem autora na okładce.
Kroniki przesiedlenia niemieckich chłopów do Rosji opowiadały o dniach, kiedy na zaproszenie carycy Katarzyny pierwsi koloniści przybyli na statkach do Kronsztadu. Bach doczytał już do momentu, kiedy monarchini zjawia się osobiście na przystani, żeby powitać odważnych rodaków: „Dzieci moje! – woła gromko z tańczącego pod nią konia do zziębniętych w podróży przesiedleńców. – Nowo pozyskani synowie i córki Rosji! Serdecznie przyjmujemy was pod nasze bezpieczne skrzydła i obiecujemy ochronę i rodzicielską opiekę! W zamian oczekujemy posłuszeństwa i gorliwości, przykładnej pracowitości, niestrudzonej służby nowej ojczyźnie! Kto zaś się z tym nie zgadza, niechaj zabiera się zaraz z powrotem! Czerstwi sercem i o słabych rękach nie są w państwie rosyjskim potrzebni!...”.
Bachowi nijak jednak nie udawało się posunąć dalej niż owa podniosła scena: znużone spacerem ciało miękło pod pierzyną jak ugotowany kartofel, polany gorącym tłuszczem; trzymające książkę ręce opuszczały się powoli, powieki opadały, broda dotykała piersi. Przeczytane linijki odpływały gdzieś w żółtym świetle lampy naftowej, odzywały się rozmaitymi głosami i wkrótce zanikały w głębokim śnie. Książka wyślizgiwała się z palców i powoli zjeżdżała po pierzynie, ale stuk spadającego na podłogę przedmiotu nie mógł już Bacha obudzić. Zdziwiłby się niezmiernie, gdyby się zorientował, że słynne kroniki czyta już trzeci rok.
W ten sposób toczyło się życie – spokojne, pełne tanich radości i małych niepokojów, całkowicie satysfakcjonujące. Do pewnego stopnia szczęśliwe. Można byłoby nawet nazwać je bezgrzesznym, gdyby nie pewna okoliczność. Schulmeister Bach miał zgubną słabość, której chyba nie dałoby się już usunąć: kochał burze. Kochał nie jak malarz czy poeta, który z okna obserwuje szalejące żywioły i znajduje natchnienie w gromkich odgłosach i jaskrawych barwach niepogody. O, nie! Bach lubił burze jak skończony pijak wódkę na kartoflanych obierzynach, a morfinista narkotyk.
Za każdym razem – zwykle zdarzało się to dwa albo trzy razy w roku, wiosną i wczesnym latem – kiedy niebo nad Gnadenthalem liliowym ciężarem nabrzmiewało, a powietrze było tak przesycone elektrycznością, że wydawało się, iż nawet zamknięcie oczu wywołuje na rzęsach błękitne iskry, Bach odczuwał w ciele dziwne, narastające podrażnienie. Czy była to krew, która z racji szczególnego składu chemicznego ostro reagowała na zmiany pola magnetycznego, czy też lekkie skurcze mięśni spowodowane odurzeniem ozonem, Bach nie wiedział. W każdym razie jego ciało stawało się nagle obce – kości i mięśnie dosłownie nie mieściły się pod skórą, grożąc jej rozerwaniem, serce pulsowało w gardle i w koniuszkach palców, w głowie coś huczało i gdzieś wzywało. Zostawiał otwarte na oścież drzwi schulhausu i podążał na ów zew – gdzieś w stepowe trawy. Podczas gdy koloniści pośpiesznie zapędzali stada bydła do zagród, a kobiety, przyciskając do piersi niemowlęta i wiązki pałek, uciekały przed burzą do wsi, Bach powoli szedł jej na spotkanie. Niebo, napęczniałe chmurami i niemal szorujące po ziemi, chrypiało, trzaskało, huczało donośnie, po czym nagle wybuchało bielą, stękało nisko, groźnie i spadało na step zimną lawiną wody – zaczynała się ulewa. Bach rozrywał kołnierz koszuli, odsłaniając cherlawą pierś, otwierał usta i zadzierał do góry głowę. Strugi wody chłostały i przenikały jego ciało, nogi przy każdym kolejnym uderzeniu gromu wyczuwały drganie ziemi. Błyskawice – żółte, niebieskie, liliowe – rozdzierały niebo coraz częściej, wybuchały i nad głową, i wewnątrz niej. Napięcie mięśni osiągało najwyższy stan i kolejne uderzenie nieba rozszarpywało ciało Bacha na tysiąc drobnych części, rozrzucając je po stepie.
Dochodził do siebie znacznie później, leżąc w błocie z podrapaną twarzą i rzepami we włosach. Plecy bolały jak obite. Wstawał, wlókł się do domu i zwykle odkrywał, że wszystkie guziki przy koszuli zostały wyrwane. W ślad za nim jaśniała barwna tęcza, czasami nawet dwie, lazur nieba przenikał przez rozstępy między odpływającymi za Wołgę chmurami. Dusza była jednak zbyt wyczerpana, żeby mogła zachwycać się tym spokojnym pięknem. Zakrywając rękami dziury na kolanach i starając się unikać cudzych spojrzeń, Bach śpieszył do schulhausu ze wstydem i smutkiem z powodu swojej bezsensownej namiętności. Jego dziwaczna mania była nie tylko zawstydzająca, lecz także niebezpieczna: pewnego razu niedaleko niego piorun zabił zabłąkaną krowę, a innym razem spalił samotny dąb. Poza tym wszystko to było kosztowne – jaki wydatek w ciągu lata na same guziki! Powstrzymać się jednak i cieszyć burzą z okna albo z ganku szkoły Bach nijak nie potrafił. Mieszkańcy Gnadenthalu wiedzieli o wiosennych dziwactwach schulmeistra, ale odnosili się do nich z pobłażaniem: „Co tam, to człek kształcony – czego się po nim spodziewać!...”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Komentarze
s. 17 _...cały Gnadenthal znał nie więcej niż setkę rosyjskich słów . Jednak w zupełności to wystarczało, żeby sprzedać towar na jarmarku w Pokrowsku._
Pokrowska Słoboda, Pokrowsk – dawna nazwa miasta Engels. Od 1922 do 1941 roku miasto było stolicą niemieckiej autonomii. Nazwę zmieniono w 1931 roku na cześć Fryderyka Engelsa.
s. 21 _Kroniki przesiedlenia niemieckich chłopów do Rosji opowiadały o dniach, kiedy na zaproszenie carycy Katarzyny pierwsi koloniści przybyli na statkach do Kronsztadu._
W latach 1762–1763 Katarzyna II podpisała dwa manifesty, które zapraszały cudzoziemców do osiedlania się w Cesarstwie Rosyjskim. Od 1764 do 1773 roku nad dolną Wołgą utworzono 105 kolonii, które dały początek niemieckiemu Powołżu.