Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzieci wygnane. Tułacze losy małych Polaków w czasie II wojny światowej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 maja 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,99

Dzieci wygnane. Tułacze losy małych Polaków w czasie II wojny światowej - ebook

Dziewięcioletni Mirek, trzyletnia Ola, pięcioletni Romek, ośmioletnia Marysia.

Dzieci rodzące się w bydlęcych wagonach w drodze na Syberię.

Dzieci umierające z zimna, pragnienia, wycieńczenia, wyrzucane z transportu na kolejowy nasyp.

Dzieci pracujące w tajdze przy wyrębie lasu, walczące o chleb.

Dzieci osierocone, którym przyszło odgrywać rolę matek i ojców dla swych młodszych sióstr i braci.

Dzieci odważne i niezłomne, które ocaliły siebie i bliskich z sowieckiego piekła. Przeszły z armią Andersa jej żołnierską odyseję, trafiły do Iranu, Afryki, Indii i Nowej Zelandii.

Polskie dzieci, którym wydarto dzieciństwo, pamiętają wojnę inaczej niż dorośli. Lektura ich wspomnień porusza, budzi sprzeciw wobec sowieckiego zbydlęcenia i podziw dla heroizmu małych Polaków.

Nie uciekaliśmy z kraju, ale do niego przez cały świat wracaliśmy. O polską niepodległość nasi żołnierze walczyli na wszystkich frontach. To byli więźniowie sowieckich łagrów i posiołków – wynędzniali, ale każdą drogą do Polski szli. Walczyli w nadziei, że wrócą do domu, na Kresy. Ich i nasza droga do domu usiana jest krzyżami – wśród nich nie ma krzyża mojego ojca. Ilu takich krzyży brakuje?

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7892-9
Rozmiar pliku: 4,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

O nożu w plecy, który Rosjanie wbili Polakom 17 września 1939 roku, można już na szczęście mówić głośno. Mówi się też o kolejnych zdradach aliantów w toku II wojny światowej. Ale jak to się przełożyło na życie dziewięcioletniego Mirka, trzyletniej Oli, pięcioletniego Romka, ośmioletniej Marysi? Na ich życie, tamto – w mrozach Syberii, i to później, gdy po „światowych wojażach” byli w Polsce ludowej „wrogami narodu”.

*

Jak podkreślają historycy, była to pierwsza wojna, która wypowiedziana została także dzieciom i młodzieży. Dorosła kobieta opowiada, jak z bydlęcego wagonu, wiozącego ich na Syberię w ścisku, mrozie i zwierzęcych odchodach, wyrzucono zwłoki jej pięcioletniej wówczas rówieśnicy. „Potem się człowiek oswoił ze śmiercią, ale tę pierwszą pamięta się do końca życia” – wspomina.

Stalin powiedział kiedyś, że jego największym błędem było wypuszczenie Polaków z ZSRR. Nie musieli nic mówić, wystarczył ich widok. Na oficjalnym znaczku pocztowym w ZSRR lat czterdziestych widniał radziecki żołnierz trzymający na rękach polskie dziecko. Prawdziwy obraz tamtych lat przedstawiał kilkuletnie żywe kościotrupki – obdarte, pracujące ponad siły i resztką tych sił próbujące przeżyć.

Rosjanie od dawna wydawali na „krnąbrnych” Polaków „wyroki śmierci z odroczeniem” w postaci zsyłek na Syberię – w warunki, w których tylko nielicznym udawało się przeżyć. Po wojnach polsko-rosyjskich w XVI wieku zsyłali tam jeńców, podobnie czynili z uczestnikami konfederacji barskiej oraz powstań: listopadowego i styczniowego. Po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku wydawało się, że rozdział zsyłek jest już zamknięty. Ale okupacja sowiecka lat II wojny światowej ponownie uruchomiła tę machinę.

Dnia 10 lutego 1940 roku z rozkazu Stalina na Syberię zesłano osadników wojskowych, legionistów, żołnierzy 1920 roku, wyższych urzędników państwowych, policjantów, kolejarzy i leśników z rodzinami. Ofiarą drugiej wielkiej deportacji 13 kwietnia 1940 roku padły głównie kobiety i dzieci wcześniej aresztowanych oficerów i funkcjonariuszy straży granicznej zamordowanych w Katyniu. Trzecia zsyłka 29 czerwca 1940 roku objęła głównie bieżeńców – uchodźców uciekających na wschód przed prześladowaniami niemieckich okupantów, rolników i rodziny urzędników, którym władze radzieckie nie ufały. W czerwcu 1941 roku wywieziono mieszkańców terenów przygranicznych: Polaków, Litwinów, Łotyszy i Ukraińców – w ramach „oczyszczania” tych terenów.

Archiwalne dokumenty sowieckie mówią o 320 tysiącach wygnanych. IPN mówi o 800 tysiącach. Według GUS oraz historyków II Korpusu i tych, którzy zostali po wojnie w Anglii, było to 1,3 miliona osób – i taką też liczbę przyjmuje Zarząd Główny Związku Sybiraków. Co trzeci zesłaniec zmarł jeszcze na Syberii.

Zmianę przyniósł wybuch wojny niemiecko-radzieckiej 22 czerwca 1941 roku. Związek Radziecki potrzebował wsparcia militarnego, Stalin nawiązał więc współpracę z polskim rządem na emigracji reprezentowanym przez generała Władysława Sikorskiego. W lipcu 1941 roku w Londynie podpisano układ Sikorski-Majski, na podstawie którego polskich zesłańców objęła tak zwana amnestia. Zwolnieni z posiołków, łagrów i obozów zesłania, mężczyźni zasilili szeregi Wojska Polskiego. Jedni walczyli pod dowództwem generała Zygmunta Berlinga, inni – generała Władysława Andersa. To sybiracy stanowili trzon obu tych armii.

Premier Sikorski zwrócił się z prośbą do Winstona Churchilla, by ten pomógł wyekspediować polskie sieroty z ZSRR w łagodniejszy klimat. W reportażach przedstawiam historie tych, którym udało się wydostać z Rosji sowieckiej i wrócić do Polski – najczęściej okrężną drogą: przez Persję (dziś Iran), Liban, Palestynę, Indie, Nową Zelandię. Dzieci trafiały także do Afryki, Australii, Meksyku – siłą rzeczy nie sposób oddać wszystkich tych losów.

Najwięcej polskich wygnańców przyjął Iran – 120 tysięcy osób, w tym 20 tysięcy dzieci; 5 tysięcy Polaków znalazło się w Indiach, 10 tysięcy w Afryce, 3,5 tysiąca w Libanie, 720 osób w Nowej Zelandii, 830 w Palestynie.

Jednak kulisy przyjmowania zesłańców wywołują gorycz. Szczególnie uderzyły mnie dokumenty przytoczone w opracowaniu _Polacy w Indiach 1942–1948_: Brytyjczycy, owszem, chętnie przyjmowali polskie wojsko, ale opierali się ewakuacji cywili. Brytyjski minister stanu w Kairze tak przedstawił swoje stanowisko: jeśli Polacy poumierają w Rosji, nie wpłynie to na bieg wojny. A jeśli przyjadą do Persji, to władze brytyjskie będą musiały się nimi zająć i brytyjski wysiłek wojenny będzie poważnie osłabiony. Należy powstrzymać tych ludzi przed opuszczeniem ZSRR, dopóki nie będzie zorganizowane przyjęcie ich, i to także w określonej liczbie – bez względu na to, ile osób musiałoby do czasu takiej decyzji umrzeć.

Na szczęście mimo tego głosu w sierpniu 1942 roku wraz z wojskiem ewakuowano także ludność cywilną.

*

Bohaterowie moich reportaży nie wnikają w zawiłości ówczesnej polityki. Z perspektywy dzieci, którymi wtedy byli, opisują swoje historie: jak błyskawicznie musieli dojrzeć, czasem stać się rodzicami dla swojego rodzeństwa, jak po wojnie znów uczyli się być dziećmi. Jedna z moich rozmówczyń podkreśla, by nie używać argumentu polskich wygnańców w sprawie współczesnych imigrantów. „Po pierwsze, my nie byliśmy emigrantami, nie uciekaliśmy z kraju. Nas z domów wygnano, wywieziono na Syberię, a nasze domy zajęto. Po drugie, na uchodźstwie utrzymywał nas polski rząd w Londynie lub prywatni darczyńcy. Nie uciekaliśmy z kraju, ale do niego przez cały świat wracaliśmy. O polską niepodległość nasi żołnierze walczyli na wszystkich frontach”.

Niektórym udało się wrócić do kraju, inni na zawsze zostali tam, gdzie pomarli, jeszcze inni zmuszeni byli zostać na emigracji. Ci ostatni wiedzieli lub przeczuwali, co czeka ich w komunistycznej Polsce. Ci, którzy mimo to do niej wrócili, znosili w niej ciąg dalszy prześladowań.

*

Książkę otwiera opowieść Rafały Wróblewskiej, która przeżyła wymierzony między innymi w Polaków Wielki Głód na Ukrainie początku lat trzydziestych XX wieku, operację polską NKWD jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, kilkunastoletnią zsyłkę, powrót do domu, w którym już mieszkali Ukraińcy, wreszcie walkę o kościoły w Kamieńcu Podolskim w czasach komunistycznych prześladowań za wiarę. Kiedy Rafała Wróblewska wracała ze zsyłki w rodzinne strony w 1948 roku, ze swoich rodzinnych stron na Wileńszczyźnie wywiezieni zostali bohaterowie ostatniego reportażu – Alfreda i Andrzej Styczyńscy – trzy lata po zakończeniu wojny.

Te historie – choć wykraczają poza okres czterech największych wywózek II wojny światowej – pokazują, że prześladowania Polaków ani nie zaczęły się 17 września 1939 roku, ani nie skończyły 8 maja 1945 roku.

Zależało mi na tym, by książka ukazała się w pierwszym półroczu 2020 roku – w osiemdziesiątą rocznicę wywózek na Syberię. To hołd oddany wszystkim tym, których dotknęły ich konsekwencje, i przestroga dla przyszłych pokoleń, że tam, gdzie ideologia staje się ważniejsza niż człowiek, dla tego ostatniego musi się to skończyć wyrokiem śmierci.

*

Wszystkim moim rozmówcom dziękuję za poświęcony czas, ich historie i zaufanie, którym mnie obdarzyli. Dzielili się bowiem swoimi najtragiczniejszymi przeżyciami – często po raz pierwszy w życiu. Z drugiej strony radosne były te spotkania z osobami osiemdziesięcio-, dziewięćdziesięcio-, a nawet dziewięćdziesięciopięcioletnimi, pełnymi werwy i pogody ducha, dzięki czemu udało im się przetrwać najgorsze, żyć dalej, a dziś dawać świadectwo.

_Monika Odrobińska_

_Warszawa, październik 2019 roku_Bez rąk to ja się już niczego nie bałam. Osiem razy jeździłam do Moskwy o kościół dla Kamieńca Podolskiego walczyć. Waliłam im tymi rękami po biurku, że inwalida wojenna, to mi się od państwa należy. I wywalczyłam. I kościół, i katedrę.

Czy z rękami, czy bez, przed Bogiem stanąć to mi żadna różnica. Na początku trudno było, ale przywykłam. Najpierw z mamą, a potem, jak umarła, to sama gospodarstwo prowadziłam. I w kościele porządki robiłam.

Ale nie mnie najgorsze spotkało – ja bez rąk, ale żywa, a inne umierały. I milicję tymi rękami straszyłam – jak przyjechali, jak ja im ręki pokazała, zaraz odjeżdżali. Ale jak wszystkich bili, kiedy my kościoła bronili, to i mnie się dostało.

*

Na początku to był głód¹. Jeden strach. Wody gorącej napić się i w okno patrzeć, czy mama wraca z pracy, może suchara przyniesie. Chodziła po ludziach, podłogi myła, bieliznę bieliła, farbowała, to przeżyliśmy – oprócz brata Adolfa i siostry Cezary, co zmarli od choroby i głodu. I nas wtedy piątka mamie została: Michał i Lonia – chociaż oni najstarsi, to na swoje już poszli; Stanisław, Józefa i ja, najmłodsza. Dziewięć lat miałam². I mama nas wszystkich wykarmić musiała, a zabierali wszystko, do ostatniego kłosa.

_Siostra Rafały Wróblewskiej Longina (Lonia), ok. 1939 roku_
fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

Ojca na Sybir w trzydziestym wysłali. Joachim mu było. On bogaty gospodarz był – w czasie wojny mikołajewskiej trzech jego braci zginęło, to całą ojcowiznę dostał. Ale nie pomarnował – w polu robił, i gospodarstwo miał, i buty klecił, to je potem na targ woził. Wóz miał po stryjach, co to takie wozy robili. Pola miał sześć hektarów, to mu kołchoz wszystko zabrał. Nie chciał oddać, to go na Sybir posłali, a nas na głód skazali. Mama jeszcze rok ziemię potrzymała, a potem zabrali wszystko, to poszła do tego kołchozu. Na tej Syberii tata umarł.

_Ojciec pani Rafały – Joachim, Kamieniec Podolski, początek XX w._
fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

I chleb nam zabierali. Po trzech, czterech z bronią z miasta przyjeżdżali i szukali w mieszkaniach. Wymiatali wszystko, do ziarenka, i do miasta wywozili. Jak kto co zakopał, to miał. Maszynka – taka mięsna – u nas była. Ziarno tam mieliliśmy. Więzienie za to było. Albo rozstrzelanie, to po kryjomu trzeba było. Rawscy tacy byli – matka, syn i córka – u nich w garnuszku ziarna znaleźli, trzy lata więzienia dostali. Syn i córka pomarły. Z więzienia to już ludzie nie wracały. Baliśmy się. I tamtych, i tego głodu.

To była żywa śmierć, w oczach ją było ludziom widać. Ludzie takie słabe były, że na drogę wychodziły ratunku szukać, siadały, przewracały się i tak umierały. Z głodu puchły. W każdej chacie padało dwoje, troje. A najwięcej to dzieci umierali. Jak oni płakali: „Mama, daj”. A co ta mama da? Jak kawałek chleba znalazła i dziecku do buzi wkładała, to z ręką gryźli. A żeby rodzinę wykarmić, to i trupy jedli, i jedno drugie zabijało i jadło.

Kłoski zbierałam, jak nikt nie widział. Jak kury u sąsiadki z głodu padli, a Wielkanoc szła, to sąsiadka biadała: „Jajek na święta nie będzie”.

Zmarłych w lesie chowali, jamy kopali. Oni tam do dzisiaj. Czasem krzyż ktoś postawił. Za ogrodem kanał płynął, cały trupami zawalony. Na nich z czasem drzewa porosły, ale owoców z nich nie zrywaliśmy. Raz jak nazbieraliśmy wiśni, to pierogi z tymi wiśniami trupem pachnieli. Po głodzie, jak już było co jeść, to po kieszeniach kromki chleba chowaliśmy. Co było, to było, i niech nie wraca, a Bogu dziękować, że przeżyliśmy.

*

We wsi to same Polaki były. Po głodzie pół wsi zostało, i te pół do Kazachstanu zesłali. Bo to wtedy wszystkich Polaków wyganiali³. Naszej wsi Janczyki było. Ale to przed wojną, bo potem inaczej. I do tych Janczyków w trzydziestym szóstym przychodzą i mówią:

_Rafała Wróblewska jeszcze przed zsyłką na Sybir_
fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

– Sobirajsia.

– A co zabierać? – pyta mama.

– Sobirajsia, w Kazachstan was wygruzajem.

Paszporty nasze, metryki i inne dokumenty zabrali. Co mieliśmy, to mama zapakowała. U kogo krowa była, to mleko można było kupić, ale jedną szklankę, a nas troje było, mama czwarta. Do Kamieńca nas powieźli i w wagony zapakowali. Towarowe takie, z małym okienkiem. Nary takie po bokach tego wagonu, kto miał kołdrę, poduszkę, to tak jechał, a kto nie, to na gołej desce. Jedni tu, drugie tam, z dziećmi małymi, starcy, różne ludzie. Drzwi pozamykali, stali z milicji dookoła, żeby nikt nie uciekł, tym okienkiem nie wyskoczył. A na wagonie napisali: „dobrowolcy”.

A to zima już, mróz, choć dopiero na Matki Boskiej Narodzenia szło⁴. Osiemnaście dni wieźli. Ludzie z głodu umierały. Najpierw tośmy chleb ze smalcem jedli i wodą popijali, potem to już tylko chleb, a na sam koniec nic już do jedzenia nie było. Mama już nie płakała nawet. Piosenki do Matki Bożej ludzie śpiewali, a jak wyjeżdżali, to tak krzyczeli, że trudno ścierpieć: że już domu więcej nie zobaczymy. W drodze tak dużo poumierali, że mało nas zostało.

Na stacji w śnieg nas wyrzucili. Zimno, mróz. Dzieci płaczą. Podjechały Kozaki, na sanie wsadziły i zapędziły 100 kilometrów w głuchy step.

Dwadzieścia osób, nie więcej, w wiosce Woronicz mieszkało. Powiat akmoliński. Miejscowi i Polacy, co ich kiedyś też jak zbójców zesłali. W chatach mieszkaliśmy – nas z trzema innymi wdowami zakwaterowali; ich sześć było, nas cztery, ciasnota. A to ziemianki, bez dachu były, po prostu ziemia nasypana. I tam ludzie i zwierzęta, i co kto miał. Na ziemi spaliśmy. „Jak mam być w więzieniu, to i tutaj też więzienie dla mnie” – mówi mama. 180 rubli za to zapłaciliśmy, za jedną izbę, co to jakiś szofer zbudował i rok w niej wytrzymał. Ale naokoło ludzie dobre, pomagały nam, choć same biedne.

Słomę paliliśmy, a zimą lód łamaliśmy i topiliśmy do picia. Bo to stepy, to co tam? A do lasu nie dawali podejść. U mamy chustki, sukienki byli – wszystko na jedzenie zamieniła. Jak to straszno głodnemu być. Gorącej wody tylko dali. Jeden strach. Na Staszku nowa koszula, mama z niego ściągnęła, to na miseczkę ziarna było. I tak ani my się nie najedli, ani koszuli nie było.

„Umrzemy, jak inni tu pomarli” – myśleliśmy.

_Ciocia Adela (siostra mamy) z mężem Michałem i córkami Lusią i Marceliną na zsyłce w Kazachstanie_
fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

Zimą to takie burany⁵ byli, że świata nie widać. Jak kura wyleci, to już nie wróci. A śniegu na cztery, pięć metrów waliło. Twardy był, tunele w nim robiliśmy – schody i tunele.

Na wiosnę 1937 ludzie zaczęli uciekać. Z nami był brat mamy z córką. Chcieli wziąć naszego Staszka i uciec. Mama mówi:

– Poduszki sprzedam, to wyjedziemy wszyscy.

A Józka na to:

– Chociaż mnie poduszki zostaw.

– Dziecko, z głodu umieramy – odpowiada mama.

Na wyjazd nie uzbieraliśmy i tak zostaliśmy. Ludzie pracowali w głodzie, chłodzie. Umierali. Kto wie, gdzie jego dzieci, gdzie jego rodzice? Pomarli gdzieś na drodze, wilki ciało roznieśli. Ja pojechała do Kazachstanu dzieckiem, za mała na pracę byłam, ale: „Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet”, to i do roboty trza było iść. Przy traktorze mnie postawili, filtry czyściłam. Raz jak ręce ubrudziłam smarem, to wodą obmyłam, a tam mróz. Ty wiesz, co to mały mróz? To – 35, – 40 stopni. Duży to – 50, – 60. I ten mróz mi pod skórę zaszedł. Ręki zamarzli, odmrozili się. Skóra gniła, kości odpadali. Wojna była, ratunku znikąd, nie było czym posmarować. I te żywe ręce nie lekarz, nie pielęgniarka, tylko siostra mi odcinała. Ale nie padłam. Umierać dzisiaj czy jutro, wszystko jedno. Czy z rękami czy bez, przed Bogiem stanąć to mi żadna różnica.

Ale nie mnie najgorsze spotkało – ja bez rąk, ale żywa, a inne umierały. Lenę, przyjaciółkę, mama miała. Za chlebem poszła, umarła. Dwoje dzieci zostawiła. Inna troje. I te dzieci też umierali, bo kto ich wykarmi? Połowa nas z Janczyków została. Jeden strach.

*

W czterdziestym pierwszym brat do Wojska Polskiego poszedł, do Berlinga. Trzy razy był raniony, ale wrócił. „Kto służył w wojsku, gdzie chce, może jechać. A kto nie służył, tu zostanie” – mówili nam.

Tyle z tej wojaczki Staszka, że do domu mogliśmy wrócić. Ale w 1948 roku to już nie Janczyki byli, tylko Kołybajowka. Chaty te same, co zostawiliśmy, ale już nie Polaki w nich mieszkały, tylko Ukraińcy. Szyby powybijane, poniszczone wszystko.

– Dwanaście lat was nie było, to nie wasze teraz – usłyszeliśmy od tych, co w naszej chacie byli. A naczelnik do mnie:

– Na jednym miejscu w Kazachstanie mieszkaliście?

– Tak – mówię.

– To chyba dobrze było.

Nasza izba w Kazachstanie już ciekła, waliła się. Pośrodku słup zrobiliśmy, a i tak się zawaliła. Tak zostawiliśmy. Jakaś Niemka z dzieckiem została tam wysłana, chłopczyk ze dwa lata miał.

– Idź do naszej chałupy – mówimy – ona pusta, my do siebie wracamy.

Bo Niemców też do Kazachstanu wysyłali. Ta bez męża była – umarł.

Po reformie wszystkie pieniądze przepadli. Z kozą żyliśmy w tej Kołybajowce, to mleko było. Do cioci chodziliśmy, bo kukurydzy miała, to my przeżyli. Ciocia też na cudzym żyła, bo jej chata zawaliła się. Do Stalina pisałyśmy z mamą, że brat i siostra na wojnie pomarli, drugie brat i siostra żyć nie mają z czego, a ja bez rąk i z matką starą, gdzie głowę skłonić mamy? Trzy lata czekaliśmy i za 13 tysięcy rubli chatę my odkupili. Te 13 tysięcy to za zsyłkę do Kazachstanu dostaliśmy.

Potem braty, siostry zmarli, w 1974 roku matka też, to ja sama została. Bez tych rąk. Łopatę pod pachę ja brała i tymi rękami kopała, sadziła, pieliła. Kartofli dużych strugać sobie ja nie mogła, to sąsiady pomagały. A co, z głodu miałam umierać?

_Po wojnie Rafała Wróblewska sama uprawiała ogródek i dbała o gospodarstwo_
fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

*

Polskiego w domu ja się nauczyła, rodzice po polsku mówili. Jeszcze w Janczykach przed wojną Michał i Lonia to do szkoły chodziły, ja za mała była. W Woroniczu w Kazachstanie szkoła w chacie była, taka stara nauczycielka uczyła. Mówili, że córka popa, na dziesięć lat zasądzona. Uczyłam się mówić i czytać po rosyjsku, więcej nic. Po ukraińsku do dziś czytać nie mogę przywyknąć. I po polsku do mnie trzeba mówić.

Bo my tam wszędzie po polsku do siebie mówili. Polską mową się modlili. Gdyby nie polska mowa, polska modlitwa, co one nas trzymali, to my by nie przetrwali. Książeczki po ojcu zostali, mama jeszcze jedną dostała, to my jeszcze przed Wielkim Głodem śpiewali litanie, godzinki, pasje w post, krzyżową drogę. Kolędy lubiliśmy. Mało nas było, ale to do jednej chaty się zbieraliśmy, to do drugiej, bo kościółki już wszystkie pozamykane, w magazyny przerobione albo zburzone. I w Woroniczu, i w Kołybajowce to samo. Po chatach chodziliśmy i się modliliśmy, żeby dzieci wiedzieli, jaka polska mowa i wiara. Dlatego wszystko się trzymało.

– Co wy robicie? – pytały enkawudzisty.

– Za zmarłych modlimy się, za tych, co ich pogrzebali.

To już nawet naczelnik nic nie mówił. Ja uczyła katechezy, modlitwy pisaliśmy, na ukraiński tłumaczyli, żeby dzieci rozumieli. I kościół chcieliśmy mieć swój, żeby w nim po polsku było. Pięć kilometrów jest z Kołybajowki do Kamieńca Podolskiego, a tam kościół kiedyś stał. W siedemdziesiątym ósmym do Moskwy pojechałam.

_Katedra św. Piotra i Pawła w Kamieńcu Podolskim, którą dla katolików odzyskiwała m.in. Rafała Wróblewska_
fot. Archiwum Rafały Wróblewskiej

– Jedź ty – mówią mi sąsiedzi – bo ty inwalida wojenna, od państwa ci się należy. Tobie nie odmówią.

I tak osiem razy do tej Moskwy jeździłam. Bez rąk to ja się już niczego nie bała. Waliłam im tymi rękami po biurku, i kościół wywalczyłam.

Chcieliśmy go wyremontować. Ziemię kopaliśmy, kamienie nosiliśmy – od starego do małego. Kiedy skończyliśmy, ksiądz poświęcił. Teraz tam piękne sanktuarium⁶.

Katedry⁷ też zrazu oddać nie chcieli. Jak przed wojną w kościele służbę odprawialiśmy, to oni drzwi zamknęli i otworzyli dopiero, jak tam muzeum zrobili⁸. Jak z Kazachstanu wróciłam, to tam dla wiernych miejsca nie było. Ale walczyliśmy i wywalczyliśmy. W dziewięćdziesiątym katedrę nam oddali. Bo to głód był, pani, głód wiary.

A ja bez rąk, ale i do Krakowa pojechałam, bo grób św. Stanisława chciałam zobaczyć, co to tylko o nim czytałam. I u papieża byłam⁹, i w Ziemi Świętej, jak tam ciepło. I dzięki Ci, Panie Boże, za to¹⁰.

_Rafała Wróblewska_

¹ Wielki Głód (ukr. _Hołodomor_) – sztucznie wywołana przez ZSRR klęska głodu w latach 1932–1933. Była odpowiedzią władz na odmowę ludności co do kolektywizacji ziem. Dotknęła głównie teren dzisiejszej wschodniej i centralnej Ukrainy, do której należy także Kamieniec Podolski i okolice. Wielki Głód pochłonął 4–10 milionów ofiar. Wszystkie przypisy pochodzą od autorki.

² Rafała Wróblewska urodziła się 6 listopada 1923 roku, zmarła 24 listopada 2019 roku. Rozmowa, której udzieliła do tej książki, była jej przedostatnią.

³ Operacja polska NKWD trwała w latach 1937–1938, ale represje wobec Polaków trwały przez całe lata trzydzieste XX wieku. Rodzina Rafały Wróblewskiej w ramach tych represji została zesłana do Kazachstanu we wrześniu 1936 roku.

⁴ Święto Narodzenia Najświętszej Marii Panny przypada 8 września, rodzinę Rafały Wróblewskiej wywieziono 6 września.

⁵ Burze śnieżne.

⁶ Sanktuarium Najświętszego Serca Pana Jezusa w Kamieńcu Podolskim, prowadzone przez chrystusowców, otwarto w 2016 roku. Mieści się w budynku, który remontowała – wraz z innymi wiernymi – Rafała Wróblewska, co uwieczniają zdjęcia na tablicy w kościele.

⁷ Katedra Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Kamieńcu Podolskim.

⁸ W 1936 roku władze urządziły w katedrze muzeum, od 1946 do 1990 – muzeum ateizmu.

⁹ Rafała Wróblewska była na audiencji u papieża Benedykta XVI.

¹⁰ W 2017 roku Rafała Wróblewska w Kołybajowce z rąk prezydenckiego ministra Adama Kwiatkowskiego otrzymała Krzyż Oficerski Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej, „za wybitne zasługi w krzewieniu polskości i za działalność na rzecz zachowania polskiego dziedzictwa na Ukrainie”. W marcu 2019 roku uległa wypadkowi, przez osiem miesięcy przebywała w domu starości w Smotryczu k. Kamieńca Podolskiego. Tam zmarła w święto Chrystusa Króla, o którego królowanie walczyła w Kamieńcu Podolskim.„Wy jesteście takie polskie cegiełki, które będą budować nową, socjalistyczną Polskę” – mówiła Wanda Wasilewska, trzymając mnie na kolanach i głaszcząc. Roniła łzy nade mną i setką takich jak ja – którzy przeszli Syberię, głód, choroby, wszy i pluskwy, pracę z siekierą większą od nich samych, śmierć bliskich, tułaczkę, radzieckie dietdomy, niepewność jutra.

Wielka, silna, wojująca kobieta, a tu tak się rozkleiła. Teraz, jako dorosły człowiek, wiem, że to jej ukochany Stalin zgotował nam taki los. Wtedy jednak była jak dobra ciocia. Dla niej mogłem nawet przez radio piać peany na cześć wodza Kraju Rad. A może bardziej bałem się, że jak odmówię, nie wrócę do Polski? W zasadzie to ocaliła mnie i moją rodzinę przed śmiercią głodową.

*

Droga na kolana Wandy Wasilewskiej była długa, kręta i najeżona koszmarnymi przeżyciami. Najpierw ten potworny łomot do drzwi. Mama spodziewała się enkawudzistów – odkąd „przyjaciele” weszli nas oswabadzać 17 września 1939 roku, żyliśmy w ciągłym napięciu. Miałem wtedy osiem, a brat Konrad dziewięć lat – przez lufcik w piwnicy naszego domu w Kraśnem, niedaleko Mołodeczna, obserwowaliśmy, jak pograniczne wojsko polskie cofa się na koniach przed sowieckimi taczankami, które bezustannie do nich strzelały. Z tłumu sterczały wysokie, trójkątne czapki z dużą, czerwoną gwiazdą i długie, trójkątne bagnety na karabinach, nierzadko noszone na sznurku. Ten pochód trwał dniem i nocą przez trzy doby.

_Rodzina Popławskich w 1937 roku: mama Janina, tata Mieczysław oraz synowie Konrad i Mirek_
fot. Archiwum Mirosława Popławskiego

Razem z nim zaczęło się rabowanie polskich rodzin przez ich białoruskich sąsiadów – kradli świnie, krowy, meble, żywność, ubrania. Nam nic nie ukradli, bo mieszkaliśmy w domu, w którym na dole była piekarnia wypiekająca chleb dla pobliskich koszar. Rosjanie ją zarekwirowali i postawili przy niej wartę.

Tata, który był leśniczym, a w dodatku piłsudczykiem i walczył w bitwie warszawskiej, przeczuwał, że lada dzień Rosjanie mogą go rozstrzelać, więc na początku października… zniknął. Na moje pytania, gdzie podziali się, i on, i Konrad, mama odpowiadała, że sama nie wie. Bała się pewnie, żebym niechcący nie wydał ich kryjówki. Chroniła tym samym i mnie. Wkrótce przestałem się tym interesować, bo właśnie rozpocząłem opóźnioną przez wybuch wojny naukę w trzeciej klasie szkoły powszechnej.

Szkoła była odświętnie udekorowana – wszędzie wisiały portrety Lenina i Stalina oraz hasła o szczęśliwym dzieciństwie w Związku Radzieckim – dobrobycie i równości wszystkich jego narodów, oczywiście po rosyjsku. Zacząłem uczyć się tego języka. W bukwach pomagała mi mama, która po pierwszej wojnie światowej uczyła się w Petersburgu. Tam jej tata, inżynier, budował kolej transsyberyjską. Ani ona wtedy, ani ja w tej trzeciej klasie nie byliśmy świadomi, że uczymy się tego języka w myśl zasady, że język wroga dobrze znać.

Do lutego 1940 roku tematu zniknięcia ojca nie drążyłem, za to zaczęły krążyć pogłoski o spodziewanych wywózkach. Przez znajomego leśnika tata dał mamie znać, by ze mną i dziewięciomiesięcznym Leszkiem uciekała. Po tej wiadomości zeszła do piwnicy, gdzie jeszcze przed wojną rodzice zakopali złote ruble carskie, złote bransolety i inną biżuterię oraz dokumenty zdradzające wojskową przeszłość ojca, jego odznaczenia, mundur, czapkę maciejówkę. Szukała ich, i wtedy rozległ się ten potworny łomot do drzwi. Było to o tyle dziwne, że wywozili zwykle nocą i nad ranem, a to był środek dnia. Mama zdecydowała się podejść do drzwi. Po ich drugiej stronie zobaczyliśmy Konrada!

„Mamusiu, tatuś z babcią jadą do Rosji, a ja uciekłem” – dyszał.

Biegł kilkaset metrów od stacji w Kraśnem. Dowiedziałem się wreszcie prawdy o zniknięciu jego i taty: wtedy, na początku października, wyjechali do matki ojca, do Lidy, 200–300 kilometrów od domu. Była szansa, że tam ojca nie rozpoznają. Nic z tego – dopadli go 10 lutego i załadowali ich trójkę do bydlęcego wagonu. Cudownym zrządzeniem losu pociąg, którym byli transportowani, zatrzymał się w Kraśnem przed semaforem – 20 minut od naszego domu. Niewiele myśląc, ojciec związał kilka ręczników i po nich spuścił przez bydlęce okienko mojego brata. Cud, że między wagonami i torami konwój go nie złapał.

_Kartka, którą ojciec Mirosława Popławskiego wyrzucił 13 lutego 1940 roku z wiozącego go na Syberię wagonu na stacji w Kraśnem. Mamie Mirosława oddał ją znajomy kolejarz_
fot. Archiwum Mirosława Popławskiego

_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: