- W empik go
Dziecię nieszczęścia - ebook
Dziecię nieszczęścia - ebook
Xavier Henri Aymon Perrin, hrabia Montépin (1823-1902) – francuski powieściopisarz. Publikował powieści w odcinkach i melodramaty. Montépin napisał w sumie ponad 100 powieści. Stylistycznie jego powieści można zaliczyć do literatury rozrywkowej nazywanej czasem także tabloidowym romansem. Cieszyły się one ogromną popularnością, zwłaszcza w latach 50. i 60. XIX wieku – wraz z dziełami Émile Gaboriau i Pierre Alexis Ponson du Terrail – i były tłumaczone na różne języki, w tym niemiecki i polski, gdzie niektóre z nich czasami można znaleźć w bibliotekach.
Publikowane były głównie tanie wydania. Receptą na sukces jego powieści były zawiłe historie o ludziach, którzy byli na tajnej misji i incognito i mieli różne przygody.
Oto fragment powieści „Dziecię nieszczęścia”: „— Armandzie, ulituj się nade mną... nie zmuszaj mnie do wyznania upokarzającego... nie zmuszaj mnie, ażebym się rumieniła przed tobą… Jakże po słowach tych, można było jeszcze powątpiewać o występnej namiętności nieszczęsnej kobiety. Ogarniał ją paroksyzm gorączki. Miała już zawołać: Kocham cię! Armand blady był z przerażenia, — Nie, pani — odparł, wzdrygając się — nic nie masz do wyznania przede mną, a ja nie powinienem pani słuchać... Pan de Nathon, najwyższy sędzia w tym, co jestem wart, oddaje mi swój najdroższy najcenniejszy skarb... Słowo jego jest Święte, jak moje... Co postanowione spełni się, a kiedy zobaczysz pani Herminię szanowaną przeze mnie i szczęśliwą, gdy we mnie znajdziesz pani syna z czcią i przywiązaniem, który cię kochać będzie, jak gdybyś była mu matką, której nigdy nie znał, wtedy przebaczysz mi pani, żem ci był nieposłuszny. Armand wiele się spodziewał po tym odwołaniu się do uczucia matczynego, które powinno by otworzyć oczy pani de Nathon. Miał nadzieję, że wspominając o swej matce, przypomni jej, że i ona jest matką. Ani wiedział jednak, jaki to był celny cios. Poruszył najczulszą w niej strunę, dotknął krwawiącej się rany w sercu hrabiny. W miarę jak mówił, Berta schylała głowę. Gdy skończył, podniosła ją z wolna i wykrzyknęła jakby w gorączce: — Tak, wszystko się skończyło... Trzeba mu odkryć tajemnicę, ażeby go powstrzymać... Tak! Będę miała odwagę mówić... dowie się o wszystkim...”
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-400-8 |
Rozmiar pliku: | 421 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KAPITAN HUZARÓW.
I.
W maju 1846 roku, porucznik Sebastyan Gérard, na czele oddziału z dwudziestu pięciu huzarów, przydanego za eskortę dworu oficerom sztabu, mającym zdejmować plany i wytykać trakt wojskowy, posłany został na rekonensan o ośm czy dziesięć mil od Oranu, w samą pustynię.
Porucznik Gerard, liczący lat około dwudziestu pięciu, wyglądał na bardzo dystyngowanego szlachcica, pomimo nizkiego pochodzenia, o czem nie omieszkamy później pomówić.
Wzrostu średniego, rysy miał niezwykłego wdzięku. W oczach jego czarnych, dużych, czytać było można inteligencyę, prawości męztwo; delikatna twarz, opalona teraz od słońca afrykańskiego, nabrała przez to prawdziwie męzkiej urody.
Długie i jedwabiste wąsy ciemne, ocieniały mu wargi, którym niejedna kobieta pozazdrościłaby żywej barwy.
Nosił szykownie powabny mundur huzarski, a odrazu poznać było troskliwość i dobieranie zgrabnych butów i obcisłych rękawiczek.
Miły w obejściu, mając przytem dobrze zaopatrzoną kieszeń, humor wesoły, porucznik Gerard był wielce poważany przez zwierzchników, łubiany przez kolegów i uwielbiany przez żołnierzy. A teraz, po krótkiem w ogólnych rzutach naszkicowaniu jednej z głównych osobistości w naszej historyi, opowiedzmy pokrótce okropną przygodę afrykańską, która ze względu na następstwa, posłużyć ma nam poniekąd za prolog.
Oddział huzarów nasłuchał się, że wokół gościńca, którym podążać miał, wałęsają się gromady niepodległych Arabów, nawykłych do rozboju i mordów, włóczących się, jak zgłodniałe szakale, dokoła posterunków przednich straży i luźnych szwadronów francuzkich.
Podli, jak w ogóle wszyscy tego rodzaju łotrzy, bez względu do jakiej narodowości należą, rabusie ci nie byli wcale groźni w dzień biały.
Dopóki świeciło słońce, napadać nie śmieli; dla wypraw swych czekali pomocy od ciemności, wiedząc, że sen może im wydać ofiary z łatwością, bez walki.
Oddział huzarów, dowodzony przez Sebastyana Gérarda, zbyt już oddalił się od Oranu, ażeby mógł co wieczór, stawać w jakiem miasteczku.
Prace oficerów sztabowych miały się przeciągnąć kilka dni, a może nawet kilka tygodni, trzeba więc było wyszukać miejsca dla założenia małego obozu, gdzie, na wypadek napaści nocnej, obrona byłaby możliwą.
Jak oficerowie tak i żołnierze z ochotą zmierzyliby się z nieprzyjacielem, ale myśl, że mogą być zaskoczeni znienacka i zdradziecko wymordowani, wcale im się nie uśmiechała.
Czterech huzarów wysłanych na zwiady przez porucznika, z tryumfem przyniosło wiadomość, że o wiorstę na prawo znajduje się pośród piasków ustroń” na oaza a w niej przy źródle dom jakiś otoczony palmowym gaikiem.
Wiadomość ta uradowała wszystkich.
Dom posłużyć mógł za fortecę, źródło gasiłoby pragnienie koni, a cień drzew będzie nieoszacowany w godzinach upału, kiedy słońce afrykańskie rzuca na bezgraniczne piaski promienie jakby z roztopionego ołowiu.
Natychmiast też porucznik Gerard skierował oddział swój w kierunku wskazanym przez wysłanych na zwiady huzarów.
Oaza wkrótce się wynurzyła przed oczyma żołnierzy. Położenie domu było niezaprzeczenie wyborne.
Napozór wydawał się on pustym. Żaden szmer z niego nie dolatywał. Brama była zamknięta.
Jeden z huzarów zeskoczył z konia i kolbą strzelby uderzył we drzwi po kilkakroć.
Nie było odpowiedzi.
Wtedy porucznik żydowi algierskiemu, który towarzyszył oddziałowi jako tłomacz, kazał zawołać głośno po arabsku, że dowódzca francuzki użyje siły, jeżeli mu dobrowolnie nie otworzą.
Tłomacz ulegle wykonał ten rozkaz. Zaledwie skończył mówić, bram a rozwarła się nagle.
Na progu ukazało się młode dziewczę.
Wbrew obyczajowi wschodniemu, twarz dziewczyny była odsłonięta. Z błyszczących oczu jej błyskał gniew, ledwie hamowany.
Trudno wymarzyć istotę oryginalniej piękną, urody dzikszej i zarazem bardziej malowniczej.
Był to typ czysty i zupełny starożytnej rasy arabskiej,
Szczupła i wysmukła, jak młoda palma, giętka jak liana leśna, w plecach mimo to była barczysta; twarz podłużno owalna, miała delikatną cerę o żywej barwie florenckiego bronzu.
W ogromnych oczach iskrzyły się ponure źrenice, a usta szkarłatne były jak kwiat kaktusu, a w tej chwili przy gniewnem wykrzywieniu odsłaniały zęby jak u młodego wilka.
Cekiny złote upinały jej długie i gęste włosy czarno-niebieskiego połysku. Drobne nóżki, na wpół nagie w pantofelkach i ręce obnażone, budziły podziw niepospolitą delikatnością.
Młoda Arabka liczyła zapewne najwyżej piętnaście lat.
Z dumą utkwiła wzrok do tłumacza i tonem obrażonej królowy zapytała go, czego chcą ci cudzoziemcy od niej i od jej ojca i zkąd ta pogróżka wdarcia się przemocą do ich domu?
Porucznik, gdy mu przetłomaczono te pytania, kazał odpowiedzieć, że oddział francuzki żądał gościnności, ale oficerowie i żołnierze uszanują dom i jego mieszkańców, i że gospodarz otrzyma zapłatę, jaką sam oznaczy,
W chwili, gdy dziewczę miało dać na to odpowiedź, nowa osobistość ukazała się, jakby zwabiona słowami tłomacza.
Był to wysoki starzec, zda się stuletni, wychudły jak szkielet, zgarbiony od wieku, z twarzą pomarszczoną jak pergamin i małemi, szaremi, okrągłemi oczyma, dziko świecącemi się i przypominającemi zupełnie ślepie u drapieżnego ptaka.
Okryty długim białym burnusem wełnianym, mocno zabrudzonym, starzec ten wyglądał złowrogo.
Wyglądał na jakiegoś złowróżbnego proroka.
Ręce wywiędłe i drżące oparł na ramieniu dziewczyny i odezwał się głosem powolnym, gardlanym.
– Co on mówi? – spytał porucznik tłomacza.
– Składa nam swe powitanie – odrzekł tenże.
Kiedy starzec mówił, uśmiech złośliwy rozchylał usta młodej arabki i znowu odsłonił zęby jej, bielsze od słoniowej kości.
Porucznik zauważył ten uśmiech, ale nie zastanowił się nad nim, ani się też nim nie zaniepokoił.
Może kiedyś zrozumieć miał jego złowrogie znaczenie,
Tymczasem huzarzy pozsiadali z koni i zaprowadzili je do szopy, stojącej obok domu.
Porucznik Gérard i dwaj oficerowie ze sztabu przestąpili próg i oprowadzani przez młode dziewczę, zwiedzili wnętrze domu.
Na dole znajdowały się dwa pokoje nierównych rozmiarów. Taki sam rozkład zastano na pierwszem piętrze, na które wchodziło się po drabinie, po odsunięciu klapy w suficie. Druga drabina i druga klapa prowadziły na dach, tworzący taras, urządzony po europejsku przez jakiegoś wychodźca, który cały ten dom postawił, a potem porzucił czy sprzedał.
Nigdzie ani śladu mebli nie było, tylko w małym pokoiku na dole leżały maty i stała stara kanapka z postrzępioną materyą, wreszcie kilka naczyń kuchennych, wyglądających bardzo pierwotnie.
– Dziewczyna oznajmiła oficerom za pośrednictwem tłomacza, że pokój ten zatrzymuje dla siebie i ojca, a reszta domu jest do ich rozporządzenia.
Porucznik umieścił huzarów swych w wielkiej izbie na dole, a sam wraz z kolegami rozgospodarował się jak mógł na piewszem piętrze. Posłania ułożono po obozowemu, bo w wycieczkach takich trudno wymagać jakiejbądź wygody.
Oficerowie sztabowi rozpoczęli swe trudy zaraz nazajutrz zrana i zajęci byli niemi aż do samej nocy. Porucznik towarzyszył im przy oglądaniu gruntu, a za eskortę mieli kilku huzarów. Inni żołnierze pilnowali tymczasem w domu koni i zapasów żywności.
Stary Arab, według raportu szyldwacha, przez cały czas siedział przykucnięty na wałach, nieruchomy jak fakir, ssąc bursztynowy cybuch długiej fajki.
Cały zatopiony w myślach, zdawał się wcale nie zwracać uwagi na hałaśliwe zachowywanie się żołnierzy francuzkich w jego siedzibie.
Przeciwnie młoda dziewczyna, coraz szczelniej zasłonięta całemi godzinami nie była w domu. Widziano, jak znikała za piaszczystemi zaspami pustyni w jednym, to w drugim kierunku, jakby wiodła jakieś tajemnicze schadzki na wszystkie strony.
Dwa czy trzy razy kiedy powróciła do domu, ciekawi żołnierze podglądali ją przez szpary w ścianie. Przystępowała zwolna do ojca, który wtedy podnosił ogorzałą twarz kościstą i świecące się oczy. Nie mówili do siebie ani słowa, tylko dawali sobie jakieś znaki szczególne, nad któremi oczywiście nikt głowy nie łamał.II.
Cicho było zupełnie dokoła domu wśród pustyni.
Arabowie ani się pokazywali.
Tak działo się przez trzy tygodnie, aż wreszcie prace oficerów sztabowych zostały ukończone.
Dnia następnego huzarzy, bez wielkiej swej radości, wyruszyć mieli z powrotem do Oranu. Już tylko raz jeszcze przenocują w domu na pustkowiu.
Stary arab, jako wynagrodzenie, za niewielkie szkody zrządzone mu przez żołnierzy, otrzymał pokaźną summę, o jaką rzeczywiście nie miałby prawa się upominać. Wydawał się też bardzo zadowolonym. Twarz jego przybrała wyraz mniej posępny i dziki. Dziwną jakąś radość i jakby niewysłowiony tryumf czytać było można w wielkich czarnych oczach jego córki, wyzierających z po za otworów zasłony.
Nadeszła noc.
Noce afrykańskie są albo upalne, albo mroźne; pośredniej temperatury nie mają. Tym razem powietrze było jak ogień palące.
Niebo wyglądało jak ze spiżu, słońce skryło się za gęstą masą ciemnych chmur, bramowanych u dołu smugami krwawemi. Wśród głębokiej ciszy, zalegającej pustynie odzywało się tylko wstrętne szakali.
Na straży o kilkadziesiąt kroków przed domem, na pagórku piaszczystym, stał huzar ze strzelbą w ręką. Oficerowie i żołnierze zabierali się do spania.
Porucznik Gérard rozciągnął się na kołdrze wojłokowej, służącej mu za materac, głowę oparł o siodło, zastępujące poduszkę i zaczął myśleć, nie bez przyjemności, że jutro o tej godzinie wypocznie sobie w prawdziwem łóżku.
Z zewnątrz doleciał nagle wesoły głos jakiegoś huzara, śpiewającego żołnierską piosnkę.
Sebastjan nadstawił ucho.
Huzar właśnie śpiewał:
„Poszedł żołnierz w obce strony,
Dostał kulą w bok,
Już nie widział narzeczonej
Śmierć biegła w skok,
Dzisiaj żyjesz na świecie
Jutro kula cię zmiecie
Hu ha!
Legniesz, bracie, w mogile,
Z niej wyrosną badyle,
Wiatr po tobie zapłacze,
Ej! zagrajcie trębacze
W trąbki wszystkie, do ucha
Hu ha!”
Sebastjan przysłuchiwał się tej wojennej melodyi, której rytm począł kołysać go do snu.
Żołnierz śpiewał dalej:
„Tyś nie baba, więc nie becz!
Smutki dalej od cię precz!
Kiedy żyjesz, dziarsko żyj!
Wino masz, to wino pij,
Wrogów masz, to wrogów bij!
Boć ty przecie kawał zucha,
Hu ha!
Głos ucichł.
Przy ostatnim wierszu. ostatniej zwrotki porucznik zasnął, ale sen miał przykry, pełen złowróźbnych widziadeł, wśród których ukazywała mu się bezustannie twarz młodej arabki, uderzająca dziwną pięknością i z dziwnym uśmiechem na szkarłatnych ustach.
Wtem około północy obudził się.
Czuł się zmęczonym, rozgorączkowanym, kroplisty pot zraszał mu czoło.
Nieraz nocy poprzednich, kiedy upał dokuczał w tej izbie, rozpalonej w ciągu dnia promieniami słonecznemi, porucznik spędzał godzinę lub dwie na tarasie domu, dla odetchnięcia powietrzem, które orzeźwiał wiatr od strony morza.
I tym razem nie chciał obudzić swych kolegów, których chrapanie głośne rozlegało się wśród zupełnej ciszy, wszedł na drabinę bez najmniejszego hałasu i spróbował podnieść klapę, otwierającą wejście na dach – ale napróżno!..
Deska oparła mu się po raz pierwszy, jakby przywalona jakimś ogromnym ciężarem.
Zdziwiony wielce, ale jeszcze nie nastraszony, zeszedł z drabiny i zbliżył się do wązkiego okienka, wychodzącego na pustynię.
Okno nie miało szyb tylko kraty, które się wcale nie otwierały.
Przez kraty te, Sebastyan spojrzał na pogrążony w ciemnościach krajobraz.
Nagle księżyc, wynurzywszy się z po za chmur, blademi promieniami oświetlił okolicę.
Porucznik machinalnie poszukał oczyma szyldwachów. Dwóch stało ich na straży, ze strzelbą w ręku, opartych o pnie palm. Cisza na zewnątrz panowała głęboka.
Sebastyan począł jednak rozglądać się po oazie i oto spostrzegł naraz coś tak osobliwego, tak zagadkowego, że aż oczy przetarł, chcąc się przekonać, czy nie śni...
Dokoła oazy, jak wiemy, rozciągał się zagajnik, krzaki przeróżne i palmy karłowate.
Zarośla te leżały od domu zaledwie w odległości strzału karabinowego i oddzielone były odeń wysoką trawą i kaktusowemi krzewami.
Sebastyanowi zdawało się, że jakieś niewyraźne postacie wysuwają się z zagajnika i pełzną wśród zasłaniających je chwastów. Postaci tych było dużo i skoro jedna znikała, zaraz ukazywała się inna. Rzekłbyś, jakiś korowód duchów.
A. wszystko to się działo w oczach szyldwachów, którzy zdawali się nic nie widzieć. Dziwaczność, fantastyczność tego zjawiska przykuła porucznika na miejscu. Nie mógł się ruszyć, osłupiał.
Chmura zakryła księżyc, z nim nastały ciemności. Sebastyan nic już nie był w stanie rozpoznać, a jednak nie przestawał patrzyć.
Za kilka sekund znów zaświecił księżyc. Pochód dziwacznych postaci nie ustawał, przybywało ich coraz więcej, a wśród tych zagadkowych widziadeł tu i owdzie migotały punkciki, jakby od połysków metalicznych.
Wtedy z szybkością elektryczną rozjaśniło się w umyśle porucznika. Przedstawiła mu się straszliwa prawda,
Dom otaczali araby, dziesięćkroć liczniejsi od francuzów! Ale jakim sposobem przedostali się do oaz. Dlaczego szyldwachy dotąd nie wszczęli alarmu? Umysł porucznika gubił się w domysłach.
Zresztą nie czas było zastanawiać się. Należało coś natychmiast postanowić i przedsiewziąć. Każda chwila była drogą.
Sebastyan Gérard obudził oficerów sztabowych, którzy z nim do spółki zajmowali ten pokój i w kilku słowach opowiedział im co się dzieje. Zerwali się żywo z posłania i porwali za pistolety.
W tejże chwili porucznik chciał zejść do izby na dole, ażeby rozbudzić huzarów...
Ale i klapa, prowadząca z pierwszego piętra na parter, również się oparła. Przybito ją czemś tak samo, jak klapę od tarasu.
– Złapano nas w sidła, jak wilki! – wykrzyknął Sebastyan z wściekłością. – Co czynić?... Jak ostrzedz naszych ludzi o napadzie?...
– No, chociażby jaknajmocniej spali, – odrzekł jeden z oficerów sztabowych, – huk strzału ich rozbudzi...
– Prawda... Zaraz spróbuje...
Porucznik po omacku wziął z kąta strzelbę myśliwską, wyborną broń, nabitą kulami stożkowemi, któremi szakali o trzysta kroków kładł na miejscu potem wrócił znów do wązkiego okienka i wypatrywał celu.
Oazę zaległa jaknajgłębsza cisza. Ruch cieniów ustał. Wszędzie zdawał się panować spokój. Porucznik na skraju zagajnika rozróżnił jednak jakąś postać nieruchomą i mniej ciemną od zarośli. Wytknął strzelbę po za kraty, oparł ją o ramię, celował długo, wystrzelił.
Na huk ten, zerwał się huragan krzyków dzikich, wycia, nie mającego w sobie nic ludzkiego.
Arabowie, pochowani za drzewami, zaczajeni w wysokiej trawie, wyskoczyli jak djabły w sztuce czarodziejskiej.
Sto strzałów zagrzmiało na raz i kule połamały kraty okna z którego dał ognia Sebastyan, a kilka z tych pocisków świsnęło mu nawet około głowy. Szczęśliwym trafem kule go ominęły.
W tejże chwili jakiś łoskot dał się słyszeć po nad trzema oficerami.
Klapa od tarasu gwałtownie podniosła się w górę, w otworze zabłysły lufy strzelb arabskich, huknęły strzały i jeden z kolegów Sebastyana zwalił się trupem tuż obok jego nóg.
Położenie okropne. Żadnego ratunku zda się nie było dla tych dwóch ludzi, wziętych między dwa ognie.
Huzarzy odłączeni od swego porucznika i także jak on uwięzieni, wydawali wściekłe okrzyki.
Słychać było jak kolbami walili we drzwi, które przecież wcale nie ustępowały.
– Najpierw przerwijmy ogień na tarasie! – wykrzyknął Sebastyan, i z rewolwerem w ręce skoczył pierwszy na drabinę, a za nim tuż oficer sztabu.
Proch z drugiej salwy osmalił im wąsy i ubranie ale nie zrządził im innego szwanku. Teraz czterech czy pięciu arabów zasadzonych na tarasie, nie miało już innej broni prócz jataganów. Wystrzelano ich jednego po drugim, jak wściekłych psów.
Po tym tryumfie, Sebastyan wraz ze swym kolegą powrócił do pokoju na pierwszem piętrze i znów począł strzelać z okna. Nie żałował nabojów, ale mało która z kul trafiła, gdyż oblegający schronili się już przed niemi pod mury domostwa.
Nagle kłęb gryzącego dymu przedarł się przez szczeliny podłogi.
Na dole wybuchnął pożar. Obu oficerom groziło uduszenie od dymu lub spalenie żywcem.
W tejże chwili stary arab i jego córka, uradowani z powodzenia szatańskich planów, wyszli z domu, ogarniętego płomieniami, i skierowali się ku laskowi.
Jakbądź podłą, ohydną była ich zdrada, Sebastyan nie miał odwagi wymierzyć sprawiedliwości przez zabicie kobiety.
Wziął na cel starca. Dym mu zasłaniał oczy, ręka mu drżała bezwątpienia. Padła młoda arabka...
Widok, jąki się przedstawił oczom porucznika był tak straszny, że Sebastyan, chociaż był blizki śmierci, od której zda się nic go już nie mogło wybawić, zapomniał o własnem niebezpieczeństwie.
Ojciec zatrzymał się przy swem dziecku skrwawionem, którem wstrząsały już ostatnie konwulsye konania.
Krzyk dziki, przeraźliwy, krzyk rozpaczy i przekleństwa wydarł mu się z ust. Rzucił się na kolana i bezsilnemi rękoma usiłował podnieść ciało, z które go uleciało już ostatnie tchnienie...
Nie czując siły dostatecznej, podniósł w górę krwią zbroczone ręce, i zwracając je ku domowi z wyrazem na twarzy niewysłowionej wściekłości i nienawiści, potrząsnął tą krwią ku niewidzialnemu zabójcy jakby mu tem przesyłał groźbę i przekleństwo...
I rzec możnaby, że te przekleństwo przyniosło porucznikowi nieszczęście, bo w tejże właśnie chwili kula ugodziła go w głowę i runął bez przytomności na płonącą podłogę, przez którą wydobywały się z kłębami dymu i iskry coraz bardziej wzmagającego się pożaru...III.
Kiedy Sebastyan Gerard odzyskał przytomność, leżał na wygodnem łóżku w szpitalu w Oranie, troskliwie pielęgnowany i po upływie stosunkowo krótkiego czasu podniósł się, bo rany w głowie, jak wiadomo, są albo śmiertelne, albo prędko wyleczalne. Ocalenie jego zda się cudowne, było przecie jak najprostszą w Świecie rzeczą.
Huzarom, kiedy już zginąć mieli, poduszeni dymem i płomieniami, udało się nareszcie oderwać klapę która ich więziła.
Obrona stała się możliwą, bo chociaż arabowie byli znacznie liczniejsi, jednakże „wściekłość francuzka” zastępowała liczbę.
Dokonali zwycięzkiej wycieczki.
Dużo napastników trupem usłało ziemię. Inni rozpierzchli się spłoszeni, jak szakale pustyni.
Porucznik po przyjściu do siebie dowiedział się różnych szczegółów, które podczas wypadków tej nocy aż nazbyt dramatycznej, wydawały mu się ciemnymi i prawie niezrozumiałymi.
Stary arab, popchnięty ku zdradzie przez podwójny fanatyzm rasy i religii, przyjął francuzów do swej siedziby z tą myślą, że ich co do jednego poświęci nienawiści dzikiej,
Beduini z sąsiednich pokoleń przybyli na wezwanie jego córki. W przeddzień odjazdu francuzów, korzystając z nieobecności oficerów, drzemki żołnierzy i niedbalstwa straży, ani myślących o niebezpieczeństwie, kilku arabów zakradło się do domku i schowali się jedni na tarasie, inni w izbie starca i zawczasu pozabijali klapy w sufitach.
Napad dokonany miał być w nocy, kiedy się huzarzy pośpią. Tymczasem wysłani na zwiady arabowie zdołali na sposób dusicieli indyjskich podpełznąć wśród ciemności do placówek, zadusić ich i przywiązać natychmiast do pni palm tak, że stojąc, wydawali się żywymi.
Wszystko przewidziane było i uskutecznione z wszelką przezornością, tak, iż francuzi mieli być wymordowani bez oporu, albo uwędzeni jak lisy w norze.
Tylko niespodziewane, opatrznościowe przebudzenie się porucznika, przeszkodziło ziścić się zupełnie tym piekielnym planom. Sebastyan, zaalarmowawszy żołnierzy, ocalił oddział. Czyn jego nie pozostał bez nagrody...
Zamianowano go kapitanem i kawalerem legii honorowej, poczem dano mu urlop, ażeby na czas przyjścia do zdrowia, pozostał we Francyi, u ojca swego w departmaencie Doubs, w wiosce Hantmont, położonej na wyniosłości, u stóp której wypływa Cusancin.
Rzeczka ta zimna i przezroczysta wymyka się z pośród skał granitowych malowniczej postaci, na skraju doliny Cusance, przebiega na przestrzeni dwóch mil trzy wsie Cusance, Guillon i Pont-les-Montin i po krótkiej tej podróży wpada do Doubs.
Cusance osada, a raczej wieś, jak gniazdko w kępie traw, kryje się wśród wysokich pagórków, zarośniętych lasem. O istnieniu jej wiedzą tylko przyjeżdżający do kąpieli, do stacyi klimatycznej Guillon, którzy zazwyczaj oglądają źródła Cusancin, jako miejscową osobliwość.
W epoce, kiedy się zaczyna opowiadanie nasze, zamek Cusance należał do starego szlachcica, jenerała hrabiego de Franoy, który mieszkał w nim z córką jedynaczką.
Co prawda, nie był to właściwie zamek, ale dwór wiejski, jednopiętrowy, pokryty licznemi dachówkami, jak zwykle domy na prowincyi.
Przylegał doń obszerny, wybornie utrzymany ogród z pięknemi kwiatami i stuletniemi drzewy; wzdłuż którego szemrały wody rzeczki Cusancin.
Wesoło wyglądał ten zameczek, jak ujmująca akwarela angielska, zwłaszcza gdy promienie słoneczne padały na biały front domu, na zieleń drzew i wabiły ku sobie miriady brzęczących muszek i motyli, uwijających się wśród bogactwa barw przeróżnego kwiecia.
Jenerał Filip de Franoy, w chwili gdy go przedstawiamy czytelnikom, liczy siedmdziesiąt pięć lat; mógłby był wprawdzie postarać się o wspanialszą dla siebie siedzibę, bo miał przynajmniej sześćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, ale upodobał sobie ten dom, w którym na świat przyszedł, a zresztą przy prostocie wymagań, po co mu było myśleć o zmianie siedziby na starość.
Obecność i przywiązanie Berty, córki jego jedynaczki, wystarczały mu do szczęścia zupełnie.
A co do przyjemności, miał przecie trzy rosłe konie angielskie w stajni swej i dobrze zaopatrzoną piwnicę w stare wina burgundzkie i jurajskie.
Hrabia de Franoy, ostatni potomek męzki prastarego rodu, był to teraz wysoki szczupły starzec o butnej minie, postawie śmiałej, rycerskiej i temperamencie gorącym,
Twarz mocno czerwoną kończyły białe włosy, bardzo gęste, po wojskowemu krótko ostrzyżone. Wąs sumiasty, srebrzący się również jak włosy, rażącą stanowił sprzeczność z czarnemi, krzaciastemi brwiami, oczyma tak żywemi i tak świecącemi się, jakby u młodzieńca. Wyraz twarzy tchnął jednocześnie wyniosłością arystokratyczną, dobrocią i niezwykłą popędliwością.
Ożeniwszy się w pięćdziesiątym piątym roku życia z młodą panienką, bogatą i z dobrej rodziny, która go przełożyła po nad tłum młodych konkurentów, hrabia w pięć lat po ślubie został ojcem a w dwa lata po urodzeniu się Berty, stracił swą żonę.
Ta strata pogrążyła go w rozpacz łatwą do pojęcia, trudną do opisania. Nie chciał ani słuchać czczych pocieszań, nie mogących nic poradzić na prawdziwą boleść, i myślano z początku, że niebawem podąży do grobu, za swą ukochaną nieboszczką,
Jednakże przemógł się.
Powoli, w sposób prawie niedostrzegalny, Berta coraz bardziej rosnąc, przywiązała starca do życia. W miarę, jak rozwijało się dziecko, p. de Franoy odnajdywał w jego ślicznej twarzyczce uroczą twarz hrabiny. Po całych godzinach przypatrywał się, jak się krzewiło to maleństwo, wzruszony w milczeniu, i tu uśmiech mimowiedny przychodził mu na usta, tu duże łzy bez jego wiedzy płynęły mu z oczu i staczały się na zawiesiste wąsy.
Od czasu owdowienia p. de Franoy, otrzymawszy dymisyę na własne żądanie, nie opuszczał wcale zamku Cusance i Berta ani na jeden dzień nie była samą, bez ojca.
Przypuszczać ztąd nie należy, ażeby jej wykształcenie było zaniedbane. Przez sześć lat Berta miała przy sobie guwernantkę angielską osobę bardzo inteligentną i wykształconą, która dokończała edukacyi, rozpoczętej przez nauczycieli, dojeżdżających codzień z Baume-les-Dames,
Na nieszczęście miss Jenny Faneitte, zmuszoną się czuła dla braku zdrowia rozstać się z młodą panienką, kiedy ta właśnie doszła piętnastego roku życia.
Pierwszem następstwem tego rozstania, było pozostawienie pannie de Franoy zbyt wielkiej swobody.
Pozostawiona sama sobie, nie potrzebując przed nikim tłumaczyć się z czasu, Berta: nie omieszkała trochę zaniedbać zwykłych nauk, rysunków, muzyki i t. p., a natomiast oddała się namiętnie czytaniu Pochłonęła wszystkie książki z biblioteki zamkowej, złożone przeważnie z romansów. Pośpieszamy dodać, że romanse te, dobierane przez matkę jej, były nawskroś moralne.
Czytanie ich nie mogło zepsuć młodego dziewczęcia, ani skalać niewinności jej duszy, wywarło jednak swój wpływ nieodzowny, uczyniło Bertę marzycielską i nadmiernie rozegzaltowaną.
Zgoła nie znając świata, wyobrażała go sobie takim, jakim go jej przedstawiały ulubione książki, Realizm jeszcze nie zyskał prawa w literaturze, do której należały stare powieści z biblioteki zamkowej i autorowie ich w fantazyi swej stwarzali świat, wcale niepodobny do rzeczywistego.
Berta zachowała anielską niewinność dziecka i dziewicy, w sercu jej tliła miłość tylko dla ojca, a przecie wyobraźnia jej roiła tysiące przygód romantycznych, nieraz iście namiętnych, których ona była bohaterką naiwną.
Czy takie usposobienie moralne z góry nie zapowiadało fatalnych następstw?
Wszak dziewczę tak rozegzaltowane z konieczności musiało się zadurzyć w pierwszym napotkanym młodym człowieku, ujmującej powierzchowności, nadać mu w swej wyobraźni niezliczone przymioty i niepospolite zasługi, stanowiące ideał doskonałości bohatera w romansach.IV.
Napomknęliśmy parę słów o wsi Hantmont, położonej o milę od siedziby jenerała, na wzgórzu, z ładnym gajem. Najznaczniejszą i pierwszą osobą w tej wiosce był mer, wieśniak sześćdziesięcioletni, który dorobił się majątku na handlu drzewem; ale pomimo fortuny, przynajmniej półmilionowej, i otaczającego go wielkiego szacunku, zawsze w okolicy nazywano go po prostu „ojcem Gérardem.”
Ojciec Gérard, obok pracowicie i uczciwie zrobionego pół miliona, umiał przecie czytać, pisać i rachować, w obyczajach jednak zachowywał całą pierwotną prostotę,
Jakim był na początku swych operacyi handlowych, takim na starość pozostał.
Oszczędny – żeby nie powiedzieć skąpy – jak w ogóle wszyscy wieśniacy, mieszkał w małym domku, a wszystkie tutaj jego ruchomości niewarte były może nawet dwustu talarów.
Jadł chleb razowy, słoninę, kartofle, kapustę i pił młode wino. Ubierał się zawsze w niebieską bluzę płócienną, czapkę bawełnianą w prążki i ciężkie sandały drewniane, wyłożone sianem i oklejone dla ozdoby skórą cielęcą.
Od święta tylko i na wielkie jakie uroczystości lub na podróż do miasta sąsiedniego, kładł na siebie surdut tabaczkowy, krótki w stanie, a długi za kolana i buty z podeszwami tak ponabijanemi gwoździami, jakby brama więzienna.
Ale na radach gminnych poczciwiec przewodniczył zawsze w bluzie płóciennej i bawełnianej czapie, Miał jednak w sobie ojciec Gérard uczucie silniejsze od skąpstwa, potężniejsze od żądzy skupowania kawałków ziemi, – była to miłość ojcowska.
To, czego sobie odmawiał, szafował szczodrze dla Sebastyana, swego jedynaka. Skoro tylko chodzi o popchnięcie syna w świat, o zrobienie z niego „czegoś”, mer z Hantmont nie szczędził żadnych wydatków.
– Dziecko będzie miało na to – mawiał do siebie, a że mundur miał dla poczciwego wieśniaka nie przezwyciężony powab, dodawał: – No, spodziewam się przecie, że się dobije honoru i sławy, i co najmniej zostanie jenerałem, jak pan hrabia de Franoy z zamku Cusance...
Riezultat tych nadziei był dotąd taki, że po ukończeniu nauk w kolegium w Bésancon, Sebastyan Gérard zdał świetnie egzamin i zajął miejsce pośród najlepszych uczniów szkoły wojskowej.
Posłany do Afryki w stopniu podporucznika pułku huzarów, przy pierwszej bitwie zasłużył sobie szlify porucznikowskie. Wiemy już, że niedługo czekał na rangę kapitana i na krzyż legii.
Portret Sebastyana Gérarda jużeśmy skreślili.
Natura miewa często kaprysy, których przy najlepszej chęci niepodobna wytłomaczyć.
Bo czemu naprzykład przypisać dystynkcyę w powierzchowności Sebastyana Gérarda, będącego synem bardzo mało okrzesanego wieśniaka i wieśniaczki, która za życia przedstawia skończony typ kobiety z gminu?
Może zręczniejsi od nas rozwiążą tę zagadkę.
My tymczasem uważamy za właściwe nadmienić, że odkąd Sebastyan wyszedł ze szkoły wojskowej, ojciec Gérard dawał mu hojnie pensyi miesięcznej półtora tysiąca franków. Dzięki tej szczodrej zapomodze, młodzieniec mógł żyć prawie na równej stopie z najbogatszymi oficerami w pułku.
Ojciec Gérard, uprzedzony na dni kilka listownie o przyjeździe syna, zrozumiał instynktownie, że młodemu oficerowi nie byłoby zbyt przyjemnie i przystojnie mieszkać wśród takich rupieci, jakiemi się on zadawalniał pomimo dwudziestu pięciu tysięcy franków rocznego dochodu i tytułu mera.
Kazał więc zaprządz dwa wozy, służące zwykle do transportów drzewa i pojechał do Baume-les-Dames, gdzie wydał półtora tysiąca franków u tandeciarza na kupno starych mebli, dość przyzwoicie odnowionych.
Przywiezionemi rzeczami umeblowany został duży kwadratowy pokój, w którym świeżo wybielono ściany. Przy łóżku i przy oknie pozawieszano też firanki. Na kominku pomiędzy dwoma lichtarzami mosiężnemi, naśladującemi bronz, stanął zegar z czasów pierwszego cesarstwa i dwa bukiety kwiatów sztucznych pod kloszem, a ojciec Gérard zaś zatarł ręce, wyznając sobie nie bez trudności, że chociaż wszystko to bardzo drogo kosztuje, lecz trzebaby już być chyba bardzo wymagającym, aby nie podziwiać tej elegancyi tak zupełnej i tej dystynkcyi tak widocznej.
– Sebastyan będzie zadowolony! – pomyślał. – Drogie dziecko zaszczyt mi przynosi, co prawda!.. Kapitan i to z orderem! Dla ojca bardzo to pochlebne, ale też mu urządziłem mieszkanie, jakby jakiemu księciu!...
Sebastyan przyjechał i zachwycał się swym pokojem. Miał nawet tyle taktu, że udawał trochę zdziwionego tym przepychem, i mer czuł się zupełnie wynagrodzonym za poniesione wydatki w obec radości, żywo wyrażonej przez bohatera afrykańskiego, którego postawą rycerską nie mógł się nacieszyć, jak również twarzą ogorzałą, świetnym mundurem, a nadewszystko połyskującym krzyżem i czerwoną wstęgą zupełnie nową.
Młodemu oficerowi od czasu do czasu jeszcze dolegała rana. Podróż zmęczyła go. Przez kilka dni wcale nie wychodził. Ojciec nie opuszczał go ani na chwilę i od rana do wieczora kazał sobie opowiadać najmniejsze szczegóły z życia jego wojskowego, wypytywał go bezustannie o kraje dalekie, które poznał i o bitwy w których brał udział,
Po tygodniu takiego życia jednostajnego, przypominającego koszary, Sebastyan wypocząwszy i zupełnie zdrów, chciał się czemś zająć.
Dla oficerów kawaleryi jak wiadomo, tak samo jak dla sportsmenów, staje się potrzebą a zarazem i przyjemnością.
Kapitan przyprowadził sobie dwa konie: Dżalego i Beyroutha.
Zaczął więc to na Dżalim, to na Beyroucie odbywać długie przejażdżki wieczorem i zrana.
We dwa tygodnie niespełna, po przyjeździe do ojca, wracał właśnie o dziesiątej zrana z Baume-les-Dames, gdzie odwiedził podprefekta, swego kolegę ze szkół, i pędził galopem po cudnej drodze, wijącej się brzegiem Cusancon wśród dwóch pagórków leśnych i miał na sobie mundur oficera huzarów.
Wtem niedaleko od stacyi klimatycznej Guillen, zobaczył przed sobą o jakie sto pięćdziesiąt kroków starca wysokiej postawy, wybornie siedzącego na rosłym koniu, i za nim jadącego grooma w niebieskiej liberyi, spodniach skórzanych i palonych butach.
Jeźdzcy ci, zbliżali się zwolna.
W kilka sekund Sebastyan, przy galopie swego rumaka, zrównał się ze starym panem, mającym w ptęlicy swego guzika szeroką wstążeczkę orderową.
Młodzieniec skłonił się z uszanowaniem, zdejmując kepi i chciał już dalej pojechać, nie zwalniając biegu, gdy wtem starzec zatrzymał go tym wykrzyknikiem:
– Tam do licha, kapitanie, ładnego masz konia!
Sebastyan natychmiast zwolnił bieg Dżalego. Ukłonił się na nowo i odpowiedział:
– A przytem dzielne to zwierzę, mój jenerale,
– To kapitan mnie znasz? – spytał starzec z niejakiem zdziwieniem.
– Wiem, że mam zaszczyt mówić z jenerałem hrabią de Franoy..,
– Zbyt przecie młody jesteś, kapitanie, ażebyś mógł służyć podemną.
– To prawda, mój jenerale, ale dzieckiem jestem tych stron, gdzie wszyscy znają i szanują jedną z naszych znakomitości wojskowych...
– Powiadasz pan, że pochodzisz z tych stron?
– Tak, mój jenerale,
– To pozwól kapitanie, że cię zapytam o nazwisko?
– Jestem Sebastyan Gérard, syn mera z Hanmont...
– Zacnego człowieka... – podchwycił hrabia – i obrotnego, który umiał w uczciwy sposób dorobić się majątku, czego mu serdecznie winszuję i panu także.. A! to pan jesteś kapitanem Gérardem... jednym z naszych zuchów algierskich... wschodzącą chwałą, z której się szczycę dla mej starej prowincyi!..
– O! jenerale! – przerwał Sebastyan.
– Ależ pan nie jesteś znów mi tak obcym! – mówił dalej p. de Franoy. Pisały o panu dzienniki... Przy opowiadaniu o pańskich czynach walecznych nieraz mi zabiło serce... Daj mi rękę, kapitanie, rad jestem ją uścisnąć... Odkąd bawisz pan u ojca?
– Od dwóch tygodni, jenerale...
– A masz pan urlop do...
– Do czasu wyzdrowienia...
– No, na rekonwalescenta wcale pan mi nie wyglądasz...
– Rana już mi nie dolega.
– Rana, brawo!.. Lepsze to, niż jaka febra!.. Żołnierzowi nigdy nie żal przelać krwi za Francyę. Ale jeszcze zabawisz pan czas jakiś w Hantmont, spodziewam się?
– Z półczwarta miesiąca, jenerale.
– Doskonale... Liczę na to, że widywać się będziemy czasem, a nawet często, jeżeli moje siwe wąsy nie odstraszają pana... Byłem i ja takim jak pan... i pan będziesz takim, jak ja... naturalnie za pięćdziesiąt lat, a życzę panu, żebyś wtedy nosił te siemddziesiąt pięć lat tak zuchowato, jak ja dzisiaj.
– I ja także bym sobie życzył, jenerale, chociaż nie bardzo sobie obiecuje – zawołał Sebastyan ze śmiechem. Pan zakasowałby niejednego młodego...
– Ho, ho!.. nie tak znowu we wszystkiem – odrzekł hrabia – ale to prawda, że przecie jeszczem coś wart... Kapitanie Gérardzie, proszę cię bardzo, a nawet zobowiązuję, ażebyś podczas pobytu w Hantmont, uważał mój dom jak swój..
– Jenerale...
– No, zgoda? przyjedziesz pan?
– Nie wiem, jak mam być panu jenerałowi wdzięcznym.
– Wdzięczność... to już do mnie należy – przerwał p. de Franoy. Zresztą nie lękaj się pan nudów tak bardzo... W starym zamczysku nie jestem sam... będziesz tam widział nietylko moją twarz... Zobaczysz pan Bertę, moją córkę... To dziecko jeszcze co prawda, ale jakie śliczne dziecko... To promień wiosennego słońca, co mnie rozgrzewa i odmładza... Pieszczotka, gra na fortepianie jak anioł, śpiewa jak słowik!.. Posłuchamy trochę jej muzyki... pan mi opowiesz swe bitwy w Afryce, a ja o swych kampaniach nie będę panu bajdurzył zbyt długo, słowo honoru... No, już postaram się, jak tylko będę mógł, żeby się panu godziny nie dłużyły w naszej prastarej siedzibie... Na obiad bądźże pan jutro łaskaw... O! bez żadnego „ale”, bez żadnej ceremonii... Jadamy skromnie, ale winko mam wcale niezłe... przekonasz się pan... znajdzie się butelczyna „Château-Châlous” z roku 1801.. No, dawajże mi pan zaraz słowo, że będziesz...
– Ależ i owszem, jenerale.. przyjmuje zaproszenie z całego serca...
– Poczciwy z ciebie chłopiec, kochany kapitanie... Siadamy do stołu o szóstej, ale przyjedź wcześniej na wódkę...
– Będę punkt o piątej.
Tak rozmawiając starzec i młodzieniec, w ciągu kilku minut zaprzyjaźnieni jaknajserdeczniej, nadjechali do wioski Cusance.
Naprzeciw kościoła, na prawo, droga prowadziła do niezbyt pańskiej siedziby hrabiego Franoy.
Zatrzymano konie, a kiedy groom zsiadłszy otwierał sztachety, jenerał raz jeszcze podał rękę Sebastyanowi Gérard i rzekł:
– Więc do jutra.
Kapitan ujrzał zdaleka, jak mignęła w parku różowa sukienka i sploty jasnych włosów pod kapelusikiem słomianym, ale wdzięczne to zjawisko zniknęło natychmiast po za szpalerem krzewów i kwiatów, aż zaraz zamknęły się sztachety.
Sebastyan popędził konia i ruszył dalej ku Hantmont.V.
W chwili, gdy hrabia zsiadał z konia i rzucił cugle groomowi, nadbiegła Berta i, zanim spostrzegł, już go wycałowała w policzki.
– Dzień dobry, ojczulku! Cóż, dobry był spacer?
– Wyborny, moja córeczko. Jeździłem aż do Saint-Juan!
– Toś widział się z Blanką?
– To jest, uczyniłem wszystko, co mogłem, ażeby się z nią zobaczyć, ale kuzyneczka twoja jeszcze nie przyjmowała. W oknach sypialni rolety były szczelnie zapuszczone. Spała. Panna służąca chciała ją obudzić... ale nie pozwoliłem.
– A to próżniak! Spała jeszcze o ósmej zrana! zawołała Berta ze śmiechem, a ja o wpół do ósmej już byłam w ogrodzie. Ale... z kim to ojciec powracał... Widziałam przez sztachety jakiegoś pana z ojcem... Może mi się przywidziało?
– Nie zupełnie. Ten pan to mój nowy znajomy, którego przedstawię ci jutro...
– A kto go ojcu przedstawił?
– Nikt... Spotkaliśmy się na szosie... Bardzo mi się spodobał i zaprosiłem go na obiad.
– Tak ni ztąd ni zowąd?
– Tak.
– Ale to jakby powieść mi ojciec opowiadał – podchwyciła Berta, znowu wybuchając śmiechem. – Jakto, ojciec robi znajomości na szosie i zaprasza pierwszego lepszego na obiad!..
– Ależ, waryatko, nasz gość jutrzejszy nie jest byle kim...
– Więc któż to jest?
– To blizki nasz sąsiad, młody oficer od huzarów, młodzieniec bardzo dystyngowany, syn mera z Hantmont... Jest on już kapitanem i ma ordery... Cieszę się bardzo, że przypadek nadarzył mi tę znajomość i spodziewam się, że kapitan często nas odwiedzać będzie przez czas swego urlopu... Może nawet gra w szachy. A nie, to go nauczę... będzie mi wdzięczny za to na całe życie...
Ozwał się dzwonek, oznajmiający o śniadaniu!
Berta ujęła ojca pod rękę i oboje udali się do pokoju jadalnego.
Dziewczę rozpoczęło zaledwie rok szesnasty. Pięknością, jak to mówią, skończoną nie była, ale miała w sobie nieprzezwyciężony powab. Wysoka raczej niż nizka, smukła, ale nie szczupła, ruchy naturalne i pełne wdzięku zarazem, twarz owalno-podłużna, płeć białości kamelii, zabarwiona nieco różowawo, Włosy jej urzeczywistniały ideał włosów jasno popielatych, tak ślicznych a tak rzadko spotykanych.
Twarzyczce żywej charakterystyczny wyraz nadawały duże oczy, kształtu wschodniego, ciemno niebieskie o wejrzeniu głębokiem. Pod cieniem długich brwi patrzały one z wesołością i pieszczotliwością prawie dziecięcą, to znów sentymentalnie, marzycielsko, Czego wskazaliśmy przyczynę.
Usta, może trochę zaduże, ale cudnej formy, z po za szkarłatu warg, ukazywały śliczne ząbki.
Dokoła dziewiczego czoła Berty jaśniała aureola niewinności i jenerał słusznie ją przyrównywał do promienia słońca wiosennego; ona wszystko w okół rozpromieniała.
Nazajutrz, na kilka minut przed piątą, Sebastyan Gérard w mundurze galowym przybywał do zamku de Cusance.
Sztachety były otwarte na rozcież, groom czekał dla zaprowadzenia konia do stajni, a pan de Franoy pomimo lat siedmdziesięciu pięciu, cały w ubraniu białem płóciennem, palił cygaro na najwyższym stopniu ganeczka.
– Brawo! – zawołał do Sebastyana, schodząc ku niemu po stopniach. – Brawo kapitanie! punktualność jest jedną z najpiękniejszych cnót wojskowych!.. Witajże w domu starego żołnierza!.. A to upał!.. Dwadzieścia ośm stopni w cieniu! Napijmy się czego... Chodź że pan ze mną, proszę.
Hrabia wziął Sebastyana pod rękę, lecz, zamiast wejść z nim do mieszkania, poprowadził go przez aleje cieniste i starannie wysypane piaskiem, aż do dużej altany, otoczonej staremi lipami rozłożystemi, nad brzegiem szemrzącego Cusancin.
Sąsiedztwo bystrej rzeczki z zimnemi jak lód wodami, podwójne przykrycie z bujnego winogradu i lip, utrzymywały w tej altanie przyjemny chłód, ponętny zwłaszcza podczas gorących godzin dni letnich.
Stół okrągły, wyciosany z kamienia, dwie ławki i kilka krzesełek wiejskich stanowiły umeblowanie tego salonu letniego, gdzie światło przezierało tylko przez zielone liście.
Na stole widać było flakon ze słynnym absyntem jurajskim, karafkę z wodą snać bardzo zimną, bo szkło zapotniało, dwa kieliszki w kształcie tulipanów i pudełko z cygarami.
Jenerał nalał do kieliszków likieru, zapalono cygara hawańskie i pogadanka zaczęła się wśród białych kłębów wonnego dymu.
W kwadrans potem jakaś postać wdzięczna i lekka zarysowała się w ramkach dzikiego winogradu, bluszczu i powoju, tworzących wejście do altany i za trzymała się nieśmiało.
– Moja córka.. – rzekł jenerał i dodał: – Moje drogie dziecko, – kapitan Gérard...
Sebastyan, który siedział tyłem do uroczego zjawiska, powstał żywo i chciał rzucić cygaro...
P. de Franoy powstrzymał go za rękę, zawoławszy:
Nie, nie, kapitanie, możesz palić... Berta pozwala ci... kochana pieszczoszka jest przecie córką żołnierza... Lubi zapach tytoniu i gdyby to przystało, samaby, jestem pewny, z ochotą zwinęła papierosa i zapaliłaby go z przyjemnością! nieprawdaż Berto?
– Papierosa, może ojczulku... ale cygaro!.. pfe! to niedobre...
– A zkądże wiesz o tem, moja córeczko?
– Pewnego wieczora zeszłej zimy w salonie, ojciec czytał przy kominku... potem wyszedł i zostawił zapalone cygaro... przez ciekawość wzięłam je do ust na chwilę...
– I cóż, córko Ewy... co się stało?
– A zaraz uciekłam do swego pokoju, musiałam się napić wody, bo dusiłam się, kaszlałam, aż myślałam że umrę i poprzysięgłam sobie, że dam temu pokój na zawsze!
– A nigdy się przedemną nie pochwaliłaś tą przygodą?
– Ale czyż mogłam się chwalić ojczulku... sama się przed sobą wstydziłam... Ledwie cię śmiałam pocałować, bojąc się, ażeby mnie nie zdradził zapach cygara.
Takie pierwsze słowa wyrzekła panna de Franoy w obec Sebastyana Gérarda.
Czyż dać możnaby wiarę, że pierwsze widzenie się tak mało romantyczne zwiąże w przyszłości losy obojga młodych ludzi?
Kapitan słuchał Bertę z uśmiechem i przyglądał się jej ze spokojnem uwielbieniem.
– Zachwycające dziecko!.. – mówił do siebie.
I czuł ku niej żywą sympatyę, ale taką, jaka w następstwie sprowadzić może uczucie spokojne i przyjaźń braterską. Nic w tem nie było podobnego do owej „iskry elektrycznej” tak częstej w powieściach, a tak rzadkiej w rzeczywistości.
Bercie zaś, (jak wszystkie bowiem kobiety umiała ona widzieć, nie patrząc) – Sebastyan Gérard wydał się miłym, ale nic więcej.
Panienka usiadła obok ojca i rozmowa dorywcza o różnych przedmiotach zawiązała się w tem małem kółku, pod cieniem altany.
Rozmowę przerwał łoskot nadjeżdżającego powozu.
– Kto to może być? – spytał jenerał.
– Zaraz zobaczę... – odpowiedziała Berta, wybiegając z altany tak prędko, że aż się Sebastyan znowu uśmiechnął.
Za kilka minut dziewczę wróciło trochę zadyszane i zawołało wesoło:
– Dobra nowina ojczulku!.. Bianka zaprasza się na obiad... Idzie tuż za mną... Ach! jakże się cieszę!,.
W tejże chwili prawie, weszła do altany młoda kobieta, lat dwudziestu pięciu, ubrana czarno z wytworną elegancyą i podała rękę panu de Franoy, mówiąc żartobliwie:
– Cóż, przyjmiesz mnie jenerale?
– A przyjmę! przyjmę!.. – odparł hrabia, całując swego gościa w oba policzki. – Szczęśliwą myśl miałaś, droga Blanko!.. Pozwól sobie przedstawić nowego przyjaciela, pana Gréarda, kapitana huzarów.. – dodał.
Potem, zwracając się do Gérarda, mówił dalej:
– Pani baronowa de Vergy, nasza krewna i, jak panu zapewne wiadomo, jako z tych stron, właścicielka zamku Saint-Juan, gdzie mieszka cały już rok, od czasu owdowienia.
Blanka de Vergy była kobietką trochę szczupłą, ale bardzo zgrabnej postawy. Bardzo ciemnej cery i włosów, i raczej brzydka niż ładna, miała jednak w sobie tyle wdzięku, gdy się uśmiechała, że za sympatyczną i prawie za powabną uchodziła twarz jej nieregularna, oświetlona pięknemi czarnemi oczyma.
Bertę nazywała „kuzynką”, była bowiem synowicą hrabiego de Franoy.
Blanka w szesnastym roku życia wyszła za barona de Vergy, człowieka bardzo miłego i jaknajlepszego w świecie, ale szalonego hulakę, który ją unieszczęśliwił, nadwerężył jej majątek i bezwątpienia całkiem by ją zrujnował, gdyby nie w porę umarł, zabity w pojedynku, zostawiając młodą żonę wdową i bez dzieci właśnie, kiedy zaledwie rozpoczynała dwudziesty pierwszy rok.
Baronowa poprzysięgła sobie, że po pierwszej tak przykrej próbie, nigdy już za mąż nie wyjdzie, Bez najmniejszego żalu wyrzekła się pobytu w Paryżu. Zostawało jej jeszcze prawie piętnaście tysięcy franków rocznego dochodu i przeniosła się do swej posiadłości Saint-Juan, gdzie się wychowała wśród drogich jej wspomnień, i mieszkała tam teraz sama, lubiana i szanowana przez wszystkich, wydając na siebie zaledwie część dochodu, prowadząc dom na bardzo skromną skalę, utrzymując z sąsiadami jaknajlepsze stosunki, dobra dla biednych, pocieszycielka dla strapionych, tak, że w okolicy mówiono o niej jak o dobroczynnej wróżce.
Często odwiedzała i przyjmowała u siebie jenerała z córką. Blanka, pomimo różnicy w wieku, uważała ją za najlepszą a raczej jedyną przyjaciółkę i bardzo słusznie, bo nic nie mogło dorównywać przywiązaniu i uczuciu Blanki de Vergy dla młodziuchnej kuzyneczki.