Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziecko Holokaustu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 sierpnia 2022
Ebook
49,90 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Dziecko Holokaustu - ebook

PRAWDZIWA HISTORIA DZIEWCZYNKI CUDEM OCALONEJ Z ŻYDOWSKIEGO GETTA. INSPIRUJĄCA HISTORIA O PRZETRWANIU I NADZIEI W OBLICZU GROZY.

Rachela, nazywana Laleczką, urodziła się w getcie w 1941 roku. Jej rodzice, Jakub i Cypa byli gotowi na wszystko, byle tylko utrzymać ją przy życiu.

Tuż przed pierwszymi urodzinami Laleczki, naziści zaczęli stopniowo mordować wszystkich w getcie. Jej ojciec zdawał sobie sprawę, że oznacza to pewną śmierć również dla jego córeczki. W przypływie desperacji i nadziei, bez względu na koszty, rodzice postanawiają ocalić Rachelę.

Cypa przemyca córkę poza granice getta, gdzie czekały jej polskie przyjaciółki: Irena i Zofia. Powierza im swoją ukochaną Laleczkę, po czym wraca do getta, by dołączyć do męża i rodziców – nieświadoma czekającego ją losu. Pomimo śmiertelnego niebezpieczeństwa, Irena i Zofia biorą na siebie odpowiedzialność za opiekę nad dzieckiem w czasie wojny, udając, że jest członkiem ich rodziny. Wiedzą, że gdyby je zdemaskowano, zostałyby rozstrzelane.

Dziecko Holokaustu powstało w oparciu o unikatowy dziennik napisany przez Cypę w trakcie anihilacji getta oraz wywiady z kluczowymi bohaterami tej historii, rzadkie dokumenty i autentyczne listy.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8280-207-8
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Irena

Noc z 24 na 25 sierpnia była gorąca. Upalna. Okropna duchota, bez najmniejszego nawet powiewu wiatru. Miałam dwadzieścia siedem lat, mieszkałam z matką i starszym bratem Kazimierzem w Siedlcach – małym, pozbawionym kolorów mieście, niecałe sto kilometrów od Warszawy. Byłyśmy z mamą w domu same, bo brat wyjechał na wieś z żoną i synem, żeby zatrzymać się u naszej ciotki Felicji i pomóc jej w gospodarstwie. Mąż Felicji, wuj Walenty, nadal przebywał w niemieckim obozie jenieckim i poza jedną pocztówką sprzed ponad roku nie mieliśmy od niego żadnych wieści.

Byłam senna, ale myśli nieustannie krążyły mi po głowie, odciągając mnie od snu, którego tak bardzo potrzebowałam. Minęło wiele miesięcy, od kiedy udało mi się przespać porządnie całą noc. Na zewnątrz było wyjątkowo cicho. Nie było słychać wystrzałów z broni ani kroku ciężkich butów, od których aż drżały ściany. Krzyki rozpaczy, dobiegające przez kilka nocy z żydowskiej części miasta, również ustały.

Nagle usłyszałam pukanie do okna z tyłu domu, ciche, lecz stanowcze. Od razu wiedziałam, kto to.

Znałam Cyporę Jabłoń od pierwszej klasy. Od samego początku ona, Zofia i ja zostałyśmy bliskimi przyjaciółkami.

– Rodzice i przyjaciele mówią do mnie Cypa – powiedziała nam i od tamtego dnia nasze drogi się połączyły: spędziłyśmy razem w Siedlcach lata dzieciństwa, a potem czas szkoły średniej. Cypa i ja zapisałyśmy się nawet na ten sam kierunek na Uniwersytecie Warszawskim, ale została niespodziewanie zmuszona do zrezygnowania. Dopiero wojna nas rozdzieliła; Cypa pozostała po jednej stronie płotu z drutem kolczastym, a ja po drugiej.

Razem z matką wyskoczyłyśmy z łóżka prawie jednocześnie i popędziłyśmy do tylnych drzwi. Cypa stała na naszym progu, trzymając w ramionach małe, śpiące dziecko owinięte w postrzępiony koc. Kilka miesięcy temu dowiedziałam się, że Cypa urodziła dziewczynkę, której dała na imię Rachela, ale nigdy wcześniej jej nie widziałam. Odkąd getto zostało poddane kwarantannie rok wcześniej, Cypa nie mogła go opuszczać, a nam nie pozwalano wejść. Pomimo okropnego gorąca całe ciało Cypy drżało.

– Wejdź – powiedziałam i rozejrzałam się po ulicy, zanim zamknęłam drzwi.

– Moja kochana, najmilsza Cypo, czekałam na ciebie dzień i noc, wiedziałam, że przyjdziesz – przywitała ją matka, po czym przytuliła ją i dziecko, które wciąż mocno spało.

Cypa nie musiała niczego wyjaśniać, wiedziałyśmy, dlaczego przyszła. Przez ostatnie kilka dni po mieście krążyły przerażające pogłoski o tym, co działo się w żydowskim getcie. Matka była zrozpaczona tymi historiami i nie chciała w nie wierzyć.

– Nie potrafię zrozumieć, jak mogą do tego dopuszczać – powiedziała mi dzień lub dwa przed pojawieniem się Cypy. Słabe echa wystrzałów i zdesperowanych głosów niosły się od strony getta na całe sąsiedztwo; niekończące się kroki żołnierzy i przejeżdżające pojazdy wojskowe były słyszane na ulicach miasta dzień i noc.

– Nie jesteśmy tymi, którzy na to pozwolili. Co możemy zrobić przeciwko nim? – zapytałam ją, nie spodziewając się odpowiedzi.

– Słaby z nas naród – zadrwiła jakby sama z siebie. – Zawsze pozwalamy, by inni rządzili naszym życiem. Nigdy nie bierzemy swojego losu we własne ręce.

Wtedy moja matka nie winiła tylko narodu polskiego. Mimo że była zagorzałą katoliczką, nigdy nie przestała głośno zastanawiać się, jak Bóg mógł pozwolić, by sprawy zaszły tak daleko. Sposobem mojej matki na radzenie sobie z tą sytuacją była modlitwa, dzień i noc. Ja z kolei byłam tak zdezorientowana i zrozpaczona, że ledwo funkcjonowałam. Skręcające wnętrzności krzyki, które niosły się przez całe dwa dni od strony żydowskiego getta, bez przerwy rezonowały w mojej głowie jeszcze długo po tym, jak przestałam je słyszeć. Nie mieliśmy żadnych rzetelnych wiadomości o tym, co działo się w getcie i nie było żadnej możliwości, żeby to sprawdzić. Docierały do nas jedynie pogłoski. Atmosfera strachu i grozy wypełniła całe miasto.

Przeszłyśmy do kuchni, jedynego miejsca w domu, gdzie używałyśmy małej lampy naftowej. Matka machnięciem ręki pokazała mi, żebym tym razem jej nie zapalała. Słabe światło księżyca wpadało przez okno. Przez braki paliwa nie rozpalałyśmy światła, a zimą nie ogrzewałyśmy pozostałych pomieszczeń. Większość dnia spędzałyśmy w naszej małej kuchni. Cypa miała na sobie podartą sukienkę, przez którą dało się dostrzec, jak bardzo schudła. Ostrożnie usiadła na jednym z ciężkich krzeseł, zrobionych przez ojca z drewna wiśniowego wiele lat temu. Również własnoręcznie wykonał dębowy stół, wokół którego stały krzesła. Ostatnio jego nieobecność doskwierała nam bardziej niż kiedykolwiek – umarł z powodu choroby jeszcze przed wybuchem wojny. Odkąd brat przeprowadził się na wieś, matka i ja same musiałyśmy troszczyć się o pożywienie i inne potrzebne rzeczy, więc godzinami stałyśmy w kolejkach. A to, że w naszym domu mieszkały tylko kobiety, pogłębiało i tak dojmujące już poczucie niepewności.

Cypa kołysała dziewczynkę w ramionach i przez chwilę zdawała się być gdzie indziej, odseparowana od rzeczywistości. Nie powiedziała nam nic o wydarzeniach z miejsca, z którego właśnie przybyła, ale nie było takiej potrzeby. Jej wielkie oczy powiedziały nam więcej, niż usta mogłyby kiedykolwiek. Moja matka delikatnie wyjęła małą Rachelę z rąk rodzicielki, a dziecko dalej spało spokojnie, pomimo toczących się wokół wydarzeń. Cypa podążała wzrokiem za Rachelą. Nie mogła oderwać oczu od śpiącego dziecka. Podałam jej szklankę wody, którą opróżniła dużymi łykami. Nalałam kolejną i usiadłam obok. Chwyciła mnie za rękę i obie milczałyśmy. Głaskałam włosy Cypy, które kiedyś były miękkie i jedwabiste, a teraz stały się szorstkie i poplątane. Eleganckie sukienki mojej przyjaciółki również zniknęły bez śladu. Chciałam zapytać o jej rodziców i o Jakuba, ale czułam, że nie zniosłabym odpowiedzi.

– Muszę wracać – powiedziała krótko potem i wstała. Wiedziała, że nie może zostać z nami długo.

– Zostań i prześpij się – zasugerowała moja matka. – Rano coś wymyślimy.

– Jutro spróbujemy porozmawiać z Zosią, ona będzie wiedziała, co robić – dodałam łamiącym się głosem i miałam nadzieję, że Zofia rzeczywiście wymyśli jakieś rozwiązanie. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że miałaby wrócić do getta. Gdyby to zrobiła, to wiedziałam, że nigdy nie mogłybyśmy jej pomóc.

Cypa nie miała siły się opierać. Kiedy moja matka wstała, żeby położyć dziecko do łóżka, Cypa podążała za nimi wzrokiem, aż zniknęły w sypialni. Zaprowadziłam przyjaciółkę na strych i rozłożyłam czystą pościel. Opadła ciężko na materac. Przykryłam ją cienkim kocem, choć całe jej ciało oblewał pot.

Zofia przyszła bardzo wcześnie następnego ranka. Nie wiem, skąd dowiedziała się, że Cypa przyszła do nas w środku nocy, ale wydawało się zupełnie naturalne, że nasza Zosia pojawi się akurat w chwili, kiedy będziemy jej potrzebować. Cypa nadal spała. Rachela nie wydała z siebie najmniejszego dźwięku od ich przybycia. Wydawało się, że porządny sen to coś, czego obie bardzo potrzebowały.

– Cypa i Rachela przyszły tu wczoraj w nocy – wyszeptałam do Zofii w obawie, że moje słowa mogą dotrzeć do uszu obcych. Pokazałam jej Rachelę, którą moja matka delikatnie głaskała po pleckach.

– Znajdę dla nich kryjówkę – powiedziała od razu Zofia. Zawsze była praktyczna i zaradna, wiedziałam, że teraz też mogę na nią liczyć.

– W porządku – odparłam – ale Rachela zostaje tutaj.

Podeszłam i położyłam się obok dziewczynki.

– Rachelka – wyszeptałam do niej. – Co się teraz wydarzy? – Ciężko oddychała przez sen. Dotknęłam jej ciemnych włosków i starałam się nic nie słyszeć; Zofia siedziała w kuchni i opowiadała mojej matce, co wiedziała o wydarzeniach w żydowskim getcie. Nie mogłam tego słuchać, ale urywki wypowiedzi Zofii docierały do mnie i brzmiały niewyobrażalnie. Obezwładnił mnie bezgraniczny strach. Gdybym mogła, zaczęłabym śpiewać Racheli, żeby żadna z tych rzeczy nie dotarła do niej, ale miałam zaciśnięte gardło.

Rachela obudziła się koło południa i od razu zaczęła wrzeszczeć z głodu. Moja matka dała jej mleka i przygotowała owsiankę. Dziewczynka pałaszowała posiłek przez łzy, ale kiedy zaspokoiła głód, stała się spokojna i przestała płakać. Przez większość dnia była senna, a jej ruchy spowolnione i niezdarne. Gdy się rozbudziła, chwyciła mnie za rękę i poprowadziła do kuchni. „Nakarm mnie” błagały jej duże oczy. Dałam jej owsiankę i trochę ziemniaków, a potem zasnęła w trakcie picia ciepłego mleka, które dla niej przygotowałam. Wspięłam się na strych, żeby zanieść Cypie jedzenie. Została w łóżku cały dzień i tylko raz poprosiła mnie o przyniesienie Racheli. Zostawiłam je same, a kiedy wróciłam, zobaczyłam obie śpiące na materacu, wtulone w siebie.

Zofia wróciła wieczorem, po tym jak zgromadziła trochę ubrań i prowiantu dla Racheli. Mimo sporych trudności udało jej się znaleźć schronienie dla Cypy. Teraz wszystkie trzy siedziałyśmy razem na strychu. Zofia i ja nie potrafiłyśmy dobrać słów, żeby pocieszyć czy rozweselić przyjaciółkę.

– Będzie w dobrych rękach – powiedziała Zosia. Cypa zaczęła gorzko płakać, a ja razem z nią. Czekałyśmy na zapadnięcie zmroku, wtedy zapakowałyśmy jedzenie i trochę ubrań dla Cypy.

Kiedy dobiegła północ, Zofia oznajmiła:

– Musimy iść. – Noc była ciemna i mroczna, mimo że była prawie pełnia. Nie świeciła żadna latarnia, w oknach pobliskich domów nie paliły się światła, a na opustoszałych ulicach nie było słychać żadnych odgłosów. Tylko ciche echa wystrzałów dochodziły od strony getta. Zofia nie powiedziała, dokąd idą, a ja nie pytałam.

Stałyśmy w kuchni zbyt zrozpaczone, żeby cokolwiek mówić. Moja matka trzymała Rachelę, która dopiero co zasnęła w jej ramionach. Cypa nie próbowała utulić ani pocałować dziecka, bo wiedziała, że gdyby to zrobiła, nie mogłaby znaleźć w sobie siły, żeby ją zostawić. Przesuwała po niej wzrokiem, gdy spała uspokojona w ramionach mojej matki. Wtedy oczy Cypy wypełniły się łzami, odwróciła się i zdecydowanie ruszyła do drzwi.

Podążyłam za moimi przyjaciółkami z dzieciństwa do tylnego wyjścia. Przed opuszczeniem domu Cypa wyjęła kopertę z kieszeni sukienki i mi ją podała.

– To dla twojej matki – wyszeptała. Obserwowała moje ruchy, kiedy wsuwałam kopertę do kieszeni szlafroka. Przytuliłyśmy się szybko i zniknęła w mroku nocy tak samo, jak się pojawiła, jak cichy cień.

Byłam świadoma, że to mógł być ostatni raz, kiedy ją widziałam.Rozdział 1

Cypa

Urodziłam się w 1915 roku w Siedlcach, w czasie Wielkiej Wojny. Wtedy Polska nie była niepodległym krajem, napadnięta i podzielona przez swoich silniejszych sąsiadów. Kiedy skończyłam trzy lata, wojna – z której niewiele pamiętam, głównie intensywne odgłosy z ulic – zakończyła się, a Polska odzyskała niepodległość.

Z dzieciństwa pamiętam, że Siedlce były spokojnym, a jednak żywym i kolorowym miastem. Kiedy przechadzałam się ulicami, zwykle w towarzystwie matki, zaciskałam rączkę na jej ciepłej dłoni, a ona wskazywała na małe sklepiki i mówiła:

– Popatrz, ten pan naprawia buty, a ten szyje ubrania, tutaj zaś jest piekarz, który kupuje mąkę od twojego taty.

Uwielbiałam mijać rzemieślników w ich przytulnych, małych zakładach i zgadywać, czym się akurat zajmowali. Pamiętam, jak pewnego razu stałam bardzo długo przed szklanymi drzwiami wyjątkowo maleńkiego sklepiku, obserwując starszego mężczyznę pochylonego nad krótkim, drewnianym stołem, i nie mogłam zgadnąć, co robił. Siedział tam bardzo długo i przez chwilę wydawał się zupełnie nieruchomy.

– Ten mężczyzna to skryba – powiedziała moja matka.

– A co on skrybuje? – zapytałam niewinnie.

– Zapisuje zwój Tory – wyjaśniła.

Prawie zawsze kończyłyśmy nasze spacery w sklepie z mąką mojego taty, przy ulicy Pięknej, która była jednym z większych centrów kupieckich Siedlec. Mój ojciec, Aron Jabłoń, był właścicielem interesu zajmującego się sprzedażą mąki i zbóż, lubił przypominać mi i mojemu starszemu bratu Szymonowi, że nasza rodzina zajmowała się tym od zarania dziejów. W poprzednich pokoleniach rodzinni kupcy podróżowali z miejsca do miejsca, by nabywać i sprzedawać towary. Mój dziadek, Chaim Szlomo Jabłoń, był pierwszym w naszej rodzinie, który dorobił się sklepu w mieście, co wspomogło cały, wspaniały klan Jabłoniów. Mój ojciec pracował w tym sklepie od najmłodszych lat wraz z pięcioma braćmi i siostrą. Kiedy dziadek Chaim zmarł niedługo przed osiemdziesiątką, zaraz po zakończeniu Wielkiej Wojny, najmłodszy, najbardziej agresywny syn, Jehiel, przejął sklep i chciał spłacić rodzeństwo. Dwaj bracia i siostra przyjęli swoją część i wyjechali szukać szczęścia w Ameryce, jeden z braci przeprowadził się do Warszawy, gdzie otworzył własny sklep z mąką; Izrael, najstarszy z braci, który pozostał w Polsce, otworzył sklep ze sprzętem kempingowym w Siedlcach; a Menachem, środkowy brat, zmarł w młodym wieku. W tych okolicznościach, pod naciskiem reszty rodzeństwa, Jehiel zgodził się, by włączyć w spłatę niepełnosprawnego syna Menachema. Mój ojciec, który całe swoje życie spędził pomiędzy workami z pszenicą i żytem, nigdy nawet nie rozważał porzucenia Siedlec, ani tych worków. Będąc spokojnym mężczyzną, za wszelką cenę unikającym kłótni, nie widział sensu w konfrontacji z bratem Jehielem, więc wykorzystał swoją część pieniędzy, by otworzyć mniejszy sklep z dala od rodzinnego interesu. Dzięki dobrym relacjom z klientami ojca, wielu z nich, Żydów i Polaków, przeniosło się do niego.

Uwielbiałam z matką odwiedzać sklep, mój nos wypełniał się delikatną, słodką wonią świeżej mąki, unoszącej się już od wejścia. Podłoga była upstrzona mieszanką żyta, sezamu, maku, jeszcze niezmielonych ziaren pszenicy i innych zbóż, które zaczęłam rozpoznawać z nazwy w późniejszych latach. Mój ojciec uwielbiał wyjaśniać mi dokładnie, jak rosło każde zboże i co można było z niego robić. Na koniec wizyty dawał mi małą, brązową, papierową torebkę, do której zbierałam różne ziarna z podłogi, żeby w drodze do domu rozrzucić je na wielkim skwerze na Starym Rynku i patrzyłam, jak w ciągu kilku sekund stada szarych gołębi lądowały i łapczywie wydziobywały ziarna z bruzd pomiędzy kamieniami brukowymi.

Jak wiele żydowskich kobiet klasy średniej, moja matka Józefa była gospodynią domową. Czasami brała niewielkie zlecenia szycia czy naprawy odzieży, ale robiła to głównie po to, żeby mieć zajęcie, a nie dlatego, że musiała finansowo wspomagać rodzinę. Ojciec stanowczo nie zgadzał się, żeby pracowała. Traktował ją jak królową, a moja matka w odpowiedzi żartowała, że robił tak, bo bał się jej ojca.

Abraham Rynecki, ojciec mojej matki, był znanym w Siedlcach introligatorem. W przeciwieństwie do większości rodziny Jabłoniów, którzy byli zupełnie świeccy i mieli nawet tendencje socjalistyczne, dziadek Abraham był pobożnym, gorliwym żydem. Ku jego rozgoryczeniu, on i jego żona Rachela spłodzili tylko córki, więc uznał dokładne dobranie im kawalerów za swoje uświęcone zadanie. I rzeczywiście, dwie najstarsze córki poślubiły chłopców z dobrze znanych w mieście, pobożnych, żydowskich rodzin. Lea, najstarsza, która wyszła za Akiva Zukera i Chaja, wydana za Joela Ringlebauma, mieszkały niedaleko domu rodziców i były ze sobą bardzo związane. Większość ich sąsiadów to ultraortodoksyjni Żydzi i zawsze, kiedy odwiedzałam je z matką, czerpała z tego więcej bólu niż przyjemności. Gdy zbliżałyśmy się do tego sąsiedztwa, mama zaciskała mocniej dłoń na mojej i wydłużała kroki, żeby tylko jak najszybciej mieć za sobą to trudne zadanie.

– Czasami nie wiem, co im mówić – wyznała mi kiedyś w drodze powrotnej do domu. – A zresztą, zawsze kiedy zaczynam rozmowę, pojawia się kolejne dziecko domagające się uwagi.

Moja matka, najmłodsza z córek Abrahama i Racheli Ryneckich, nie zgodziła się na wyswatanie. Przez cały rok, aż skończyła dwadzieścia lat, nie zamieniła ani słowa z ojcem, bo chciał wydać ją za ultraortodoksyjnego chłopaka, syna kościelnego z synagogi Rzezaków. Kiedy jej matka, Rachela, poparła decyzję mamy, ojciec zrozumiał, że przegrał tę wojnę i pozwolił, by poślubiła swojego ukochanego Arona Jabłonia, brata jej najlepszej przyjaciółki. Moja matka powiedziała mi raz, podczas rzadkiego momentu otwartości, że kochała się w nim od dziesiątego roku życia, a kiedy skończyła szesnaście lat, wiedziała, że zostanie jej mężem. Mój ojciec, Aron, nie spełniał religijnych standardów teścia, ale pochodził z szanowanej rodziny, której sklep z mąką znano w całych Siedlcach i właśnie ten fakt przekonał dziadka Abrahama do zaaprobowania ślubu.

Aron Jabłoń złożył obietnicę Abrahamowi, że tak długo, jak będzie w stanie pracować, najmłodszej córce Ryneckiego niczego nie zabraknie, i tak właśnie się stało. Chociaż nie należeliśmy do zamożnej części miasta, nigdy nam niczego nie brakowało, a matka nie narzekała na naszą sytuację finansową, nawet w ciężkich czasach. Zawsze dostawała to, o co poprosiła, czy to materiał na suknię, czy ryby na karpia po żydowsku, a raz na jakiś czas miała nawet rzeczy, o których nie pomyślałaby, żeby poprosić, jak długi, wełniany płaszcz z kołnierzem z futra norek, który ojciec kupił jej w Warszawie na dziesiątą rocznicę ślubu.

Jak wielu Żydów w mieście mieszkaliśmy na małej, cichej uliczce, jednej z tych wąskich alejek, które otaczały centrum miasta z każdej strony. W porównaniu z szerokimi, wspaniałymi alejami i ogromnymi gmachami rozrywkowego centrum, skromne osiedla żydowskie Siedlec wyglądały prawie obskurnie. Wielu rzemieślników pracowało tu na parterze: krawcy, szewcy, stolarze i kowale wypełniali maleńkie, ciasne sklepy, domy były z drewna, ulice małe i zaniedbane, żadnych drzewek wiśniowych czy orzechowych dekorujących chodniki, a odór rynsztoka często atakował przechodniów. Ta okolica była jakby mniejszym miejscem czci, jak synagoga Krawców czy synagoga Rzezaków. Wielka Synagoga stała, jak powinna, w rozrywkowym centrum miasta.

Mieszkaliśmy nad zakładem fryzjerskim pana Goldschmidta. Raz na jakiś czas, zanim weszłam na górę do naszego mieszkania, zatrzymywałam się tam, a on przerywał to, co robił, mówił, żebym zamknęła oczy, otwierał sekretną szufladę za małym kontuarem w rogu sklepu i wyjmował z niej karmelowego lizaka na drewnianym patyku. Słodycze pana Goldschmidta smakowały jak z dalekich krajów.

Moja matka zaczęła przesadnie się martwić i niepokoić, dlatego że nie mogła zajść w ciążę po raz trzeci. To ona nalegała, żeby, pomimo wysokiego czesnego, zarejestrować nas w polskim, a nie w żydowskim systemie edukacji. Wiedziała, że nie dostaniemy się na żadne studia w Polsce, jeśli skończymy żydowską szkołę. Do tego chciała, żebyśmy zaznajomili się z polską kulturą, do której, jeszcze wtedy, ona i ojciec mieli nadzieję kiedyś dołączyć.

Do szóstego roku życia myślałam, że w Siedlcach mieszkali tylko Żydzi. Wizyty u ciotek i dziadków nauczyły mnie, jak rozpoznawać różnice pomiędzy religijnymi i świeckimi Żydami, a polscy klienci w sklepie ojca wyglądali i brzmieli dla mnie, jakby byli z innego miasta. Pierwszy raz, gdy zdałam sobie sprawę, że w Siedlcach mieszkają też Polacy, zbiegł się z rozpoczęciem nauki w szkole podstawowej. Zdumiała mnie liczba dziewcząt z blond włosami i niebieskimi oczami, zebranych na dużym boisku. Zaczęłam rozglądać się za kimś z mojego osiedla, bo chętnie przywitałabym jakąś Żydówkę. Po pierwszym dniu w szkole błagałam matkę, żeby mnie gdzieś przeniosła, ale wielka rozpacz wkrótce zmieniła się w wielkie szczęście, kiedy podczas jednej z przerw drugiego albo trzeciego dnia, do mnie i mojej jedynej znajomej z klasy, Chaji Luterman, podeszły dwie Polki i zapytały, czy chcemy się pobawić. Zawołały jeszcze dwie koleżanki i na każdej przerwie bawiłyśmy się w chowanego. Z pięciu koleżanek tworzących teraz naszą paczkę – zgraną grupę, która wypełniała moje dni w szkole i wiele godzin później – Zofia i Irena były mi najbliższe. Od tego dnia nasze drogi nigdy się nie rozeszły.

Od najmłodszych lat Zofia udowadniała, jak bardzo jej imię, które w grece oznacza „mądrość”, pasowało do niej. Była nadzwyczaj bystrą i dojrzałą dziewczynką i chociaż to ona obmyślała wszystkie nasze psoty, zawsze starała się uważać, żebyśmy nie zrobiły nic zabronionego albo naprawdę niebezpiecznego. Kiedy nie zajmowała się wymyślaniem nowej sztuczki czy gry, zwykle oddawała się lekturze.

– Zosia pewnego dnia zostanie nauczycielką – powiedziała mi Jadzia przy jednej z tych okazji, gdy Zofia postanowiła zostać w klasie i czytać podczas przerwy, zamiast wyjść z nami na plac zabaw. Zosia podniosła oczy, które już od najmłodszych lat pozostawały ukryte za dużymi okularami w kwadratowej oprawie, podkreślając jej dojrzały, odpowiedzialny charakter i powiedziała przepraszająco:

– Wybaczcie, ale po prostu nie mogę przestać czytać tej książki, to powieść Juliusza Verne’a, która niedawno została przetłumaczona na język polski.

Wtedy nadal splatała włosy w dwa długie warkocze. Dopiero po rozpoczęciu szkoły średniej zmieniła uczesanie.

– Warkocze są dla małych dziewczynek – powiedziała pewnego dnia mnie i Irenie, którą mama uczyła, jak zbierać włosy w mały kok na szyi. – A ja chcę, żeby dorośli traktowali mnie poważnie.

Zofia nie rozumiała, że nawet gdyby weszła w stroju klauna, dorośli traktowaliby ją poważnie. Wszyscy nauczyciele w szkole podstawowej, a potem w średniej, przychodzili do niej, jeśli potrzebowali przekazać wiadomość pozostałym dziewczętom. Nikt nie ogłosił tego oficjalnie, ale Zofia była – już od pierwszej klasy – prymuską. Uznawałyśmy to za korzystne, bo jeśli kiedykolwiek potrzebowałybyśmy przywódczyni naszej grupy, Zosia zapewne zostałaby wybrana jednogłośnie.

Zofia zawsze wolała, żeby jej postępowaniem kierowała racjonalna część osobowości i, nawet jeśli jeszcze wtedy nie wiedziałam wystarczająco dużo, żeby zdefiniować to w ten sposób, rozumiałam, że była niezależnym dzieckiem z oryginalnymi pomysłami. W przeciwieństwie do pozostałych dzieci, nigdy nie porywały jej przekonania pozostałych i nie dawała się wciągnąć w niedozwolone postępowanie. Podczas jednych wakacji, kiedy miałyśmy osiem lub dziewięć lat, poszłyśmy na spacer i, pogrążone w rozmowie, nie zauważyłyśmy, że nagle znalazłyśmy się poza miastem. Kiedy minęłyśmy mały sad wiśniowy, w którym owoce akurat były w pełni dojrzałe, ja z Ireną zaproponowałyśmy wdrapanie się na drzewo, żeby zerwać kilka dużych, soczystych, czarnych wisienek. Jadzia, Hanka i Chaja debatowały, czy do nas dołączyć, ale tylko Zosia stanowczo odmówiła.

– Jeśli spadniecie z drzewa, nikt tutaj wam nie pomoże – powiedziała nam. – Szpital znajduje się daleko stąd, a poza tym te drzewa z pewnością do kogoś należą.

Jej logiczne argumenty przekonały nas, postanowiłyśmy oprzeć się pokusie i poszłyśmy do domu. Wydaje mi się, że właśnie to wydarzenie ugruntowało pozycję Zofii jako przywódcy.

Bez względu na to, że Zosia była najsilniejszym i najbardziej dominującym członkiem naszej grupy, jej dom pozostawał naszym ulubionym miejscem spotkań przez cały rok zarówno zimą, latem, jak i w wakacje czy dni szkolne. Rodzina Olszakowskich mieszkała na przedmieściach uważanych za najbardziej zamożną dzielnicę Siedlec w latach dwudziestych i trzydziestych. Kiedy pierwszy raz przyszłam do nich, nie mogłam uwierzyć, że dwupiętrowa, kamienna budowla z szeroką werandą była domem tylko jednej, czteroosobowej rodziny. Dobrze utrzymany ogród otaczający dom wydawał mi się wielki jak park, w którym bawiłam się ze swoimi żydowskimi koleżankami. Matka Zofii była wielką miłośniczką kwiatów i nawet w salonie stały wielkie doniczki, w których Stefania Olszakowska hodowała i pielęgnowała rośliny całymi godzinami. Jako małe dzieci najbardziej lubiłyśmy bawić się w chowanego właśnie w domu Zofii, przez wzgląd na całe mnóstwo kryjówek. Z nich wszystkich naszymi ulubionymi były miejsca za wielkimi roślinami pani Olszakowskiej, do momentu, kiedy, prędzej czy później, pojawiała się, aby przypomnieć nam, że czas wrócić do domu. Zawsze uważałam, że po prostu martwiła się o swoje kwiaty. Zapytałam kiedyś Zofię, skąd jej mama brała czas i siłę, żeby utrzymać cały ten dom w porządku i czystości, a do tego zajmować się roślinami doniczkowymi oraz wielkim ogrodem.

– Te rośliny i ogród to miłości jej życia – powiedziała Zofia i wydawało mi się, że usłyszałam pewną gorycz w jej głosie. – Sprzątanie zostawia pokojówce. – Wtedy po raz pierwszy dowiedziałam się, że ludzie mogą mieć pokojówki.

Ojciec Zofii, Oleg Olszakowski, był znanym farmaceutą i posiadał własną aptekę w Siedlcach. Był wykształconym i postępowym mężczyzną, który sam przyjechał z Poznania na początku stulecia i postanowił osiąść w Siedlcach. Kiedy odwiedzałam jego aptekę, zwykle na polecenie mojej matki (bo z tego, co pamiętałam, mój ojciec nigdy nie chorował), pan Olszakowski zawsze sprawiał, że czułam się, jakbym była jego jedyną klientką. Mimo że moi rodzice nie utrzymywali towarzyskich kontaktów z nim ani jego żoną, zawsze, kiedy zaszła potrzeba, woleli skonsultować się z nim, zanim poszli do lekarza. Pan Olszakowski był również jednym ze stałych klientów mojego ojca i chociaż należał do Narodowej Demokracji, która popierała wprowadzanie ograniczeń dla Żydów i zmniejszanie ich wpływów w Polsce, byłam zawsze goszczona w jego domu tak samo jak inne koleżanki jego córki.

W wielu kwestiach Irena, najdelikatniejsza i najbardziej wrażliwa z nas wszystkich, była zupełnym przeciwieństwem Zofii. Pierwszym, co dostrzegłam przy poznaniu Ireny, był jej idealny, prosty nos. Poza niebieskimi oczami Jadzi i Zofii oraz włosami Hanki w kolorze słomkowego blondu, właśnie ten klasyczny nos był tym, co chciałam skopiować, gdybym mogła zmienić swój wygląd. Był zupełnym przeciwieństwem mojego typowo żydowskiego nosa, który odziedziczyłam po matce. Już jako dziecko Irena była wysoka i szczupła, a jej lekko brązowe, prawie złote oczy często wypełniały się łzami. Miała miękkie jak jedwab miodowe włosy i, w przeciwieństwie do większości polskich dziewczynek, które z dumą je nosiły, jeśli były długie, Irena wolała krótkie fryzury, podobne do tych posiadanych przez aktorki, które widywałyśmy w czasopismach. Pomimo swojego kruchego, delikatnego wyglądu, Irena była przyjaciółką, na której można było polegać, zawsze i wszędzie. Jeśli mówiłam jej coś w zaufaniu, mogłam być pewna, że zachowa to w sekrecie. Kochała czytać nawet bardziej niż Zofia, ale podczas gdy tę drugą interesowały powieści przygodowe i biografie, Irena już od czwartej czy piątej klasy zaczytywała się w literaturze francuskiej i rosyjskiej.

Ojciec Ireny, Jerzy Zawadzki, był urodzonym rolnikiem. Był wysoki i cichy, podczas mojej pierwszej wizyty w ich domu bałam się odezwać w jego obecności. Przypominał mi jednego z rosyjskich carów, których tak szczegółowo opisywano w naszych podręcznikach i zawsze miałam wrażenie, że widział i wiedział wszystko. Jerzy Zawadzki odziedziczył po ojcu ziemię uprawną na przedmieściach Siedlec i z tego żył. W wolnym czasie uwielbiał tworzyć meble z drzewa, które wycinał w lesie, otaczającym nasze miasto ze wszystkich stron. Czasami stamtąd właśnie przynosił jakieś dzikie zwierzę, które sam upolował, a skórę i futro sprzedawał na żydowskim targu. Sabina, matka Ireny, przyrządzała mięso, a aromat jej potraw niósł się po całej okolicy. Wolałam nie odwiedzać Ireny w te dni, bo wiedziałam, że tak pysznemu zapachowi trudno będzie się oprzeć. Chociaż moi rodzice pozostawali świeccy, zachowali kilka przykazań, w tym zasadę koszerności. Dziczyzna od Jerzego Zawadzkiego nie wchodziła w skład naszej diety.

Pewnego dnia odwiedziłam dom Ireny, kiedy jej ojciec skórował jakieś zwierzę – mógł to być królik albo lis, nie wiedziałam i nie śmiałam zapytać. Irena i ja stałyśmy przez dłuższy czas, obserwując jak zdzierał skórę z biednego zwierzęcia z tak wielką obojętnością i łatwością, jakby obierał cebulę do zupy. Po tym jak skończył, pojawił się pewien ultraortodoksyjny Żyd, żeby odebrać futro.

– Żydzi zawsze doceniają dobrej jakości towar – powiedział pan Zawadzki, gdy jego klient wyszedł. Z jego tonu nie mogłam wywnioskować, czy uważał to za pozytywną, czy negatywną rzecz. Nawet kiedy pan Zawadzki został urzędnikiem pracującym dla Siedlec, po trzydziestce, gdy praca na roli stała się dla niego zbyt ciężka, pozostawał nieokrzesany i cichy, w sposób jakże charakterystyczny dla rolnika. Trwał również przy prawicowych poglądach, których nigdy nie ukrywał.

Podobnie do męża, Sabina Zawadzka była wysoka i posępna. Miała kwadratową twarz, wąskie oczy i zaciśniętą szczękę. Jedwabiste włosy zawsze zawijała na szyi w idealny kok. Ale pomimo surowego wyglądu, była hojną i gościnną kobietą, zagorzałą katoliczką. Chodziła do kościoła przy każdej możliwej okazji. Wiele razy widziałam, jak siedziała i czytała mały modlitewnik, który zawsze nosiła ze sobą.

We wczesnych latach naszej przyjaźni bałam się chodzić do domu Ireny. W przeciwieństwie do bogatej okolicy Zofii, Irena mieszkała w sąsiedztwie Polaków średniej klasy i robotników, spośród których wielu nie aprobowało jej przyjaźni z Żydówką. Raz na jakiś czas zdarzało mi się słyszeć sąsiadów mruczących coś w moim kierunku, ale zawsze to ignorowałam, a temat nigdy nie wypłynął w moich rozmowach z przyjaciółką. Dopiero z biegiem lat dowiedziałam się, że rodzice Ireny, którzy z początku wydawali mi się ponurzy i cisi, w rzeczywistości byli miłymi ludźmi. Zawsze odnosili się do mnie z miłością i serdecznością. Tylko starszy brat Ireny, Kazimierz, trwał w swojej niemej wrogości i kiedy byłam u nich w domu, ograniczał swoją obecność do minimum.

Irena i Zofia stały się moją drugą rodziną. Prawie każdego dnia po szkole spotykałyśmy się i spędzałyśmy razem czas aż do wieczora. Niekiedy towarzyszyły nam też inne dziewczynki, ale zazwyczaj byłyśmy tylko we trzy. W szkole część uczennic nie aprobowała naszej bliskiej przyjaźni. Jedna z nich, wysoka jasnowłosa dziewczyna imieniem Iwona, wiedziała, że Irena pochodziła z bardzo katolickiej rodziny i postanowiła wykorzystać jej wrażliwą naturę. Podczas Paschy – miałyśmy wtedy dziesięć albo jedenaście lat – Irena gościła w naszym domu, a kiedy moja mama zaproponowała jej macę, Irena odmówiła.

– Co się z tobą stało? – zapytałam ją później. Irena nigdy wcześniej nie odmówiła żadnego jedzenia w moim domu, uwielbiała potrawy przygotowywane przez moją matkę i co roku jadła u nas mace podczas Paschy. Poza tym, jeśli coś jej nie smakowało, zawsze odmawiała uprzejmie. Tym razem stanowczo sprzeciwiła się zjedzeniu macy.

– Czy to prawda, co mówią o Żydach? – spytała, spuszczając wzrok.

– A co o nas mówią? – chciałam wiedzieć.

– Słyszałam, że Żydzi porywają chrześcijańskie dzieci i używają ich krwi do przygotowania macy na Paschę – oznajmiła drżącym głosem.

– Kto ci to powiedział? – zażądałam odpowiedzi. Nie pierwszy raz słyszałam taką historię wśród dzieci, ale nie spodziewałam się jej usłyszeć z ust Ireny.

Ogromnie rozemocjonowana, ze łzami w oczach, Irena opowiedziała wszystko, co usłyszała od Iwony, historie, które wielu Polaków przekazywało sobie z pokolenia na pokolenie przez setki lat. Złość i upokorzenie aż mnie dławiły.

– Iwona mówi też, że Żydzi zabili Jezusa – powiedziała Irena. – Moja mama wierzy w Jezusa, ale nigdy nie mówiła, że to Żydzi go zamordowali.

Opowieści Iwony wydawały mi się tak niedorzeczne, że nie mogłam pojąć, dlaczego wzbudziły w Irenie tyle emocji.

– To tylko oszczerstwa, które ludzie wymyślają na temat Żydów, ponieważ zawsze byliśmy trochę inni i ekscentryczni – wyjaśniłam jej kojącym głosem, ale w tamtej chwili czułam, że mogłabym skręcić Iwonie kark. To był pierwszy raz, kiedy rozmawiałam z przyjaciółką jako Żydówka, nie jako Cypa.

Tamtej nocy przyśniło mi się, że stałam całkiem sama na miejskim placu, kiedy nagle otoczyła mnie grupa polskich dziewczynek, a wszystkie krzyczały jednym głosem: „Zabiłaś Jezusa! Zabiłaś Jezusa!”. Próbowałam wychwycić twarze którejś z moich najbliższych przyjaciółek wśród tych dziewcząt, ale kiedy ich rysy zaczęły się wyostrzać, obudziłam się.

Kiedy Zofia dowiedziała się o incydencie z Iwoną, postanowiła zająć się tym na własną rękę. Pewnego razu, kilka dni po święcie Paschy, podeszła do Iwony i powiedziała:

– Jeśli nie chcesz, żebym doniosła pani dyrektor, co robisz na targu po szkole, to lepiej zostaw Irenę w spokoju.

Iwona i kilka jej przyjaciółek chodziły na targ w Siedlcach, a kiedy nikt nie patrzył, kradły rzeczy ze straganów i uciekały. Zofia dowiedziała się o tym od swojej matki, która widziała to na własne oczy, ale Zosia postanowiła nie zgłaszać tego dyrekcji szkoły. Może już wtedy uznała, że wykorzysta to kiedyś jako kartę przetargową.

I rzeczywiście, nigdy więcej nie słyszałyśmy od Iwony żadnych komentarzy na temat Żydów. Bardzo często ona i jej koleżanki szeptały za naszymi plecami, ale nie śmiały już zbliżyć się ani do Ireny, ani żadnej z nas. Wiele lat później nadal pękałyśmy ze śmiechu, kiedy Zofia naśladowała przerażoną twarz Iwony, gdy zrozumiała, że została przyłapana na kradzieży. Od tego czasu mówiłyśmy na nią Iwona Groźna, po rosyjskim carze.

W Siedlcach było wiele dziewcząt i chłopców, którzy nienawidzili Żydów. Słyszałam od mojego brata Szymona historie, które sprawiały, że włos jeżył mi się na głowie i kolejny raz zastanawiałam się, jakim cudem udało mi się tak dobrze zintegrować z polskimi dziewczynkami. Byłam przekonana, że historie o dzieciach takich jak Iwona – odmawiających zajęcia miejsca obok żydowskiego dziecka, albo spluwających za każdym razem, kiedy obok niego przechodziły – stanowiły mniejszość. Ale podczas gdy moja relacja z chrześcijańskimi przyjaciółkami jeszcze się zacieśniała, relacje Szymona z jego polskimi kolegami ochładzały się. Raz słyszałam, jak powiedział tacie, że żydowscy uczniowie zastanawiali się nad stworzeniem własnego komitetu, ponieważ żadnemu z nich nie udało się dostać do samorządu uczniowskiego. Wydawało się, że te wydarzenia miały na niego wpływ, więc kiedy Szymon chodził do jedenastej klasy na kierunku handlowym w męskiej państwowej szkole średniej imienia Bolesława Prusa, dołączył do syjonistycznego klubu młodzieżowego w Siedlcach i każdego wieczora chodził na zajęcia, o których opowiadał ojcu, gdy tylko miał okazję. Pod koniec lat dwudziestych, kiedy otrzymał powołanie do polskiej armii, poglądy mojego brata były już w pełni uformowane, a jego podejście oczywiste. Wiedział dokładnie, co zrobić, żeby spełnić swoje marzenia. Nie udało mu się zakończyć studiów na Uniwersytecie Warszawskim, ponieważ postanowił już dołączyć do syjonistycznego szkolenia w Ostrołęce, na północ od Siedlec, żeby później wyemigrować do Ziemi Izraela.

Życie w Siedlcach nigdy nie było łatwe dla Żydów. Odkąd zaczęłam chodzić do szkoły i uświadomiłam sobie, że w mieście poza nami żyli też inni, dowiadywałam się od ojca coraz więcej o społeczności żydowskiej, która zamieszkiwała tereny Polski od trzynastego stulecia. Fale antysemityzmu były stałym elementem życia Żydów. Jankiel, syn najstarszego brata mojego ojca, Eliezera, który w tamtym czasie był lokalnym liderem partii Bund, został zamordowany wraz z dziesiątkami innych, niewinnych Żydów w czasie pogromu, który odbył się w naszym mieście na początku stulecia. W tamtym czasie to Kozacy atakowali żydowską społeczność w Siedlcach, po nich byli Niemcy, a następnie Rosjanie, którzy odzyskali władzę w mieście. W Polsce, do czasu odzyskania niepodległości, zawsze był jakiś zaborca lub okupant – Rosjanie, Prusacy czy Austriacy, którzy robili piekło z życia Żydów.

Dlatego kiedy Polska w końcu odzyskała niepodległość pod koniec Wielkiej Wojny, Żydów w mieście ogarnęła ogromna ekscytacja. Ojciec powiedział wtedy mi i mojemu bratu o swoim przekonaniu, że niepodległość i nowa konstytucja pomogą w stworzeniu nowej relacji między Polakami a Żydami. Ale to przekonanie oraz nadzieje całej społeczności polskich Żydów wyparowały, kiedy nowa fala nastrojów antyżydowskich zaczęła zalewać kraj. Powojenny antysemityzm nie ominął Siedlec, chociaż miasto utrzymało spokojną, przyjazną atmosferę. Ale rozpędzanie spotkań lokalnych żydowskich organizacji, bicie żydowskich mieszkańców, aresztowania i inne podobne nękania okazały się tylko wstępem. W trakcie wojny polsko-rosyjskiej, wiosną 1920 roku, szef sztabu polskiej armii opublikował listę regulacji przeciwko Żydom w Siedlcach, a wszystkim ich politycznym i kulturalnym organizacjom zakazano działalności. W sierpniu tego roku wojska sowieckie zajęły Siedlce, a dwa tygodnie później, po odbiciu miasta, Polacy aresztowali około tysiąca Żydów podejrzanych o kolaborację z komunistami. Około dwudziestu zostało osądzonych i skazanych na śmierć, pozostali trafili na długie lata do więzienia. Polscy mieszkańcy brali aktywny udział w tej kampanii nienawiści, grabiąc żydowskie domy i biznesy. Miasto przepełniała atmosfera strachu i nienawiści. Mimo że miałam wtedy zaledwie pięć lat, pamiętałam wszystko dokładnie, a ojciec często przypominał mi w swoich opowieściach, jak nie mogłam wychodzić z domu, kiedy chciałam.

Pewnego wieczoru, kiedy miałam siedem lat, ojciec wrócił do domu roztrzęsiony. Powiedział nam, że po skończeniu pracy w sklepie poszedł na groby rodziców na lokalnym cmentarzu żydowskim. Drżącym głosem próbował podzielić się z nami tym, czego był świadkiem: dziesiątki grobów zostały kompletnie zniszczone, na innych umieszczono obelżywe napisy, a wszędzie wkoło piętrzyły się śmieci.

Ataki na Żydów były w tamtych czasach powszechne. Polityka ekonomiczna wprowadzona przez polski rząd na początku lat dwudziestych – nakładanie wysokich podatków na Żydów i ograniczanie ich wolności finansowej – wyrządziła wielkie szkody żydowskiej klasie średniej, znacząco redukując ilość małych biznesów prowadzonych przez Żydów. Wielu znalazło się na skraju bankructwa. Na szczęście trudna sytuacja nie dosięgnęła sklepu mojego ojca. Codziennie wracał z pracy do domu, wieszał kapelusz na haczyku przy drzwiach frontowych, opadał ciężko na krzesło w kuchni i mówił:

– Niech będą błogosławieni moi przodkowie za wybranie handlu mąką.

Mój ojciec uwielbiał opowiadać nam „siedleckie historie”, jak je nazywał. Zwłaszcza w noc Chanuki, kiedy ciemność zapadała szybko, a spadające płatki śniegu zaczynały pokrywać ulice, zbieraliśmy się w salonie, jedliśmy placki ziemniaczane matki i zaraz po zapaleniu świecy siadaliśmy, słuchając ochoczo opowieści ojca. Szymon i ja siedzieliśmy na dywaniku u jego stóp, błagając o siedleckie gawędy na Chanukę, a ojciec marszczył czoło, jakby starał się wydobyć z pamięci kolejną historię. Siadał wygodnie w brązowym fotelu, którego aksamitne obicie zaczynało wycierać się na oparciach, zapalał fajkę odziedziczoną po swoim ojcu (z jakiegoś powodu mój ojciec palił tylko podczas Chanuki, jakby fajka stała się częścią rytuału) i każdego roku opowiadał nam coś nowego. Uwielbiałam słuchać jego cichego, niskiego głosu i mimo że opowieści nie zawsze były radosne, to ich brzmienie wypełniało dom przyjemną atmosferą bezpieczeństwa. Opowiadania mojego ojca niosły w sobie ogromną wiedzę o historii Żydów w Siedlcach. Pogromy, zamieszki i inne prześladowania były w nich powszechne i często zatracał się w swoich wspomnieniach któregoś z tych wydarzeń. W takich chwilach mama spinała się i mówiła:

– Aron, już wystarczy, dzieci nie muszą tego słuchać co roku.

Wtedy przestawał zaciągać się fajką, posyłał jej ciepły uśmiech i zaczynał opowiadać o rodzinie Jabłoniów i Ryneckich, co często sprawiało, że policzki mojej mamy lekko pąsowiały.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: