Dziedzictwo - ebook
Dziedzictwo - ebook
Błyskotliwa opowieść o świecie, który przeminął wraz z wybuchem pierwszej wojny światowej.
Dziedzictwo opowiada o dziejach dwóch rodów żyjących na przełomie XIX i XX wieku w kajzerowskich Niemczech: należących do berlińskiej żydowskiej burżuazji Merzów i arystokratycznych, pochodzących z sennego katolickiego południa Feldenów. Ich losy splatają się ze sobą na tle burzliwej historii zjednoczonych Niemiec, co prowadzi do skandalu politycznego i wielu tragikomicznych wydarzeń.
Sybille Bedford (1911-2006) – pisarka i podróżniczka, urodziła się w Niemczech, lecz mieszkała w wielu europejskich miastach i w Stanach Zjednoczonych. Przyjaźniła się z Tomaszem Mannem, Arnoldem Zweigiem i małżeństwem Huxleyow. Choć jej ojczystym językiem był niemiecki, zyskała sławę jako pisarka tworząca w języku angielskim.
Dziedzictwo to jej pierwsza, po części autobiograficzna powieść, w której pisarka nie tylko odtwarza niepowtarzalny nastrój dawno minionej epoki, lecz również z wielkim kunsztem ukazuje barwne portrety poszczególnych przedstawicieli dwóch rodzin.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-693-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwsze dziewięć lat życia spędziłam w Niemczech, mieszkając na przemian w dwóch domach. Jeden był ogromny i brzydki; drugi bardzo piękny. Wielki gmach w stylu wilhelmowskim w starej, zachodniej części Berlina, zbudowany i zamieszkany przez rodziców pierwszej żony mojego ojca, i mały siedemnastowieczny zameczek w parku, na południu kraju, blisko Wogezów, zakupiony dla mojego ojca przez moją matkę.
Urodziłam się jednak w mieszkaniu, specjalnie wynajętym na przedmieściu Charlottenburg. Rodzice moi przebywali podówczas w Hiszpanii (było to na początku stulecia), ale różne okoliczności życiowe zawiodły ich do Berlina. Pierwsi teściowie mojego ojca, u których zazwyczaj mieszkaliśmy, nie tolerowali żadnego zamieszania pod swoim dachem, a szpital nie wchodził oczywiście w rachubę. Wynajęto więc i urządzono mieszkanie. Największą jego zaletą było to, że pod jednym dachem udało się umieścić również nasze konie, albowiem moi rodzice za nic nie zgodziliby się na to, żeby trzymać je w jakiejś obcej stajni. Do koni szło się prosto z ulicy, stromą rampą. Pomieszczenie ich graniczyło zaledwie przez ścianę z sypialnią matki. Opowiadała mi później, że wsłuchiwała się całymi nocami w ich żucie i mlaskanie i że dźwięki te były dla niej wielką pociechą.
Dom, w którym się nie narodziłam, znajdował się przy Voss Strasse. Wychodził na tyły Cesarskiej Kancelarii i o ile się nie mylę, został zniszczony w czasie ostatniej wojny.
Trzy tygodnie po moich narodzinach wszyscy wprowadziliśmy się do niego.
Pierwsza żona mojego ojca zmarła jako młoda jeszcze kobieta i pozostawiła po sobie małą córeczkę. Wdowiec jednak pozostał synem teściów i to nawet po ożenku z moją matką, który nastąpił dziesięć lat później. Nikt z zainteresowanych nie kwestionował sytuacji, jaka się wytworzyła. Teściowie, obydwoje po osiemdziesiątce, przywykli do niego i traktowali go po prostu jak członka rodziny. Nie mieli skłonności do rozmyślań i w sposób jak najbardziej naturalny w świecie rozszerzyli granice swojej gościnności, obejmując nią moją matkę, jej służbę i nowo narodzone dziecko. Nazwisko ich brzmiało Merz. Arthur i Henrietta Merz. Byli, o ile wiem, kuzynostwem i wywodzili się z zamożnej żydowskiej burżuazji berlińskiej — z Oppenheimów, Mendelsohnów i Simonów, z owego tuzina bez mała rodzin, których majątki pochodziły z bankowości i handlu, ale których członkowie byli jednocześnie patronami sztuki i nauki, niejednokrotnie sami je też uprawiali, a ich domy — pełne dzieł sztuki i rozbrzmiewające muzyką — stanowiły od lat co najmniej stu dwudziestu istne oazy kultury w pruskiej stolicy. Merzowie byli bezpośrednio i niezbyt daleko spokrewnieni z Henriettą Merz, przyjaciółką Goethego, Mirabeau, Schleiermachera i Humboldtów. Kobieta ta natychmiast po opuszczeniu getta założyła salon literacki, w którym przyjmowała króla Prus z rezerwą, a tłumaczom Szekspira pobłażliwie udzielała cennych rad. Osławiona ta dama miała wspaniałą figurę, grecki profil, duży krąg wielbicieli i prowadziła szeroką korespondencję między innymi z George Eliot. Znała angielski, niemiecki, francuski, włoski, hiszpański oraz łacinę, grekę i hebrajski i w odróżnieniu od George Eliot potrafiła również czytać po szwedzku. W dziadku i babci Merzach trudno byłoby doszukać się śladów ich wspaniałej poprzedniczki. Tak notabene kazano mi się do nich zwracać, a dzisiaj, gdy ich wspominam, trudno mi mówić o nich inaczej. Nie interesowali się niczym, co wykraczałoby poza ramy spraw rodzinnych lub osobistą wygodę. Podczas gdy inni członkowie ich środowiska spożywali kolacje przy akompaniamencie utworów Schuberta czy Haydna, finansowali badania naukowe, wzbogacali swoje kolekcje Boucherów i Delacroix płótnami Corota, a niektórzy nawet wczesnymi obrazami Picassa, Merzowie instalowali w swoich pokojach dzwonki elektryczne oraz kazali watować i tak już dostatecznie wypchane sofy i fotele. Przy Voss Strasse muzyka rozlegała się jedynie z sali balowej i z pokojów dziecinnych. Niemal nigdy nie opuszczali domu. Nigdy nie udawali się na wieś. Jeżeli w ogóle podróżowali, to tylko do wód, a wówczas korzystali z prywatnego wagonu sypialnego i zabierali własną pościel.
Nie chodzili na spacery i nie uprawiali żadnych sportów. Nie hodowali zwierząt domowych — z wyjątkiem koni karetowych — i nie pozwalali ich nikomu przyprowadzać do domu. Para służących, zamieszkała w piwnicy, trzymała kanarka w klatce koło pieca od centralnego. Ale na górze? Tu mowy nie było o tym, by jakakolwiek kocia łapa wbiła się w miękką osnowę grubych tureckich dywanów, by wścibski psi nos poniuchał nieruchome, przegrzane powietrze, by rozległ się chrobot pazurków o plusz czy jedwab obić, a w każdym pokoju znajdowała się w możliwie dyskretnym miejscu pułapka na myszy. Merzowie nie mieli przyjaciół. Nawet słowa „przyjaciel” używali niezmiernie rzadko. Widywali się wyłącznie z rodziną, swoim lekarzem, a od czasu do czasu jakiś nieciekawy gość zajmował czternaste miejsce przy stole. Nigdy jednak nie pozostawali sami. Jeżeli nie urzędował tam fryzjer, to manikiurzystka, a babcia Merz nawet przy kąpieli wymagała obecności i asysty swojej pokojówki. Nigdy też nie chodzili do sklepów. Przysyłano im wszystko do wglądu, a krawcy i krawcowe zjawiali się z przymiarką w domu. Niczego nie czytali. Posiadali pokój bilardowy i palarnię, do których zresztą nikt nie zaglądał, lecz nie mieli biblioteki i nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek natknęła się u nich na książkę.
Jedynym dowodem istnienia słowa drukowanego była cieniutka gazeta „Kreuz Zeitung”, pruski dziennik — od dawna już nieistniejący — już wtedy uważany za przestarzały, poświęcony niemal w całości nekrologom oraz zawiadomieniom o ślubach i narodzinach. Codziennie po południu na głos czytano wyjątki z tego znakomitego organu dziadkowi, a babci zwracano uwagę na te informacje, które, jak sądzono, miały szanse dotarcia do jej świadomości. Syn Merzów, mężczyzna w wieku średnim, od czasu do czasu przynosił do domu egzemplarz „Wiadomości giełdowych”.
W młodszych latach dziadek Merz uczęszczał co pewien czas na posiedzenia zarządów różnych firm, później jednak zaczął przyjmować u siebie dość przyzwoicie wyglądającego urzędnika, który przynosił mu teczkę pełną najrozmaitszych papierów do podpisania oraz pliki banknotów i rulony złotych monet. Mówiono o nim: buchalter. Pieniądze wręczano kamerdynerowi Gottliebowi, a ten z kolei wypłacał pozostałej służbie uposażenie, załatwiał rachunki gospodarskie oraz pokrywał wydatki osobiste pani i pana domu. Płacił też za dorożki mojej mamy i pożyczał sumy, nie zawsze małe, mojej przyrodniej siostrze. Banknoty musiały być nowiusieńkie. Pieniądze bowiem, podobnie jak zwierzęta domowe, uważano za rzecz niehigieniczną i żadna z osób zatrudnionych w domu dziadków nie odważyłaby się dotknąć używanych pieniędzy. Tak opłacano tu wszystko i wszystkich — świeżo drukowanym banknotem. Nie zastanawiano się już nad tym, co by było z resztą, gdyby jednak przyszło je rozmienić.
•
W latach, kiedy mieszkałam w pokojach mansardowych domu Merzów, i to wyłącznie w towarzystwie niańki i licznych zabawek, dziadek Merz zbliżał się do dziewięćdziesiątki. Był to malutki, drobny i delikatny, ale żywy staruszek, trzymający się prosto i ubrany z reguły w starannie odprasowany, długi staromodny tużurek i wąziutkie brunatne spodnie. Miał błyszczącą różową łysinę, śnieżnobiałe, puszyste bokobrody, był starannie ogolony, a twarz miał gładką, czerstwą i jak gdyby wypolerowaną.
Jego małe stopy odziane były w wysokie kamaszki o zaokrąglonych czubkach. Poruszał się krokiem powolnym i sztywnym, ale trzymał się prosto i nie wspierał się ani na lasce, ani na niczyim ramieniu. Mówił krótkimi zdaniami, mieszaniną akcentu prowincjonalnego i gwary dorożkarzy berlińskich swojej wczesnej młodości.
Babcia Merz była pulchną, małą staruszką, całą w falbankach, wałeczkach i zawojach, przytrzymywanych broszkami wysadzanymi mętnymi brylancikami i ukoronowana koczkiem siwawych, sztywnych włosów. Ręce miała malutkie, miękkie i spokojne, poruszała się drobnym, kaczym kroczkiem. Twarz miała okrągłą, dużą, rozlaną, nie tak gładką jak jej małżonek, ale jak na jej lata nawet mało pomarszczoną, o nieokreślonych raczej rysach i wyrazie kapryśno-obojętnym. Głos miała piskliwy, nieco drżący, a gdy się odzywała, trudno się było od razu zorientować, czy mówi do kogoś, czy tylko do siebie. Na szyi miała obróżkę z drobnych perełek, zegarek zawieszony na długiej aksamitce, a u pasa pęk kluczy. Codziennie z samego rana przez pół godziny konferowała z kucharką.
Babcia zrezygnowała z przejażdżek powozem przed jakimiś dwudziestu laty. Dziadek Merz jednak regularnie oddawał się tej rozrywce swojej młodości i wieku męskiego, niemal co dzień zaglądał do swojego klubu, a popołudnia spędzał w towarzystwie — jak się wówczas mawiało — pary zgrabnych nóżek. Ta ostatnia okoliczność sprawiała rodzinie niemało kłopotu. Dziadek był już stanowczo zbyt kruchy na to, żeby hulać z baletniczkami po lokalach, a sprowadzanie ich na Voss Strasse było nie do pomyślenia. Jak i gdzie więc znaleźć ową parę zgrabnych nóżek dla dziadka? A była to jedyna rzecz, na której starszemu panu naprawdę zależało. Na pewno nie w kręgach najbliższych znajomych, z których wszystkie, bez wyjątku, przeszły już co najmniej siedem kuracji w Marienbadzie. Odpowiedź była tylko jedna. Należało się rozejrzeć w kręgach pruskiej arystokracji. Piękne, długie kończyny należały do naturalnych atrybutów pań tej kasty, a sama kasta, co tu ukrywać, nie była najlepiej sytuowana. Tak więc zaczęły zjawiać się przy Voss Strasse, jedna za drugą, całe korowody ubogich sióstr znakomitych oficerów kawalerii, emerytowane wdowy po dowódcach pułków, długonogie, chude, o szczupłych, smutnych, lekko spoconych twarzach, różne Fräulein von Bluchtenau, Fräulein von der Wahnenwitz, Frau von Stein czy Frau von Demuth. Przyjeżdżały po popołudniowej drzemce dziadka, czytały mu „Kreuz Zeitung” i odziane w skromne, wysoko podpięte bluzki i długie spódnice, spod których czasami wyłaniał się zarys kształtnej kostki, towarzyszyły dziadkowi Merzowi w popołudniowych przejażdżkach po mieście. Stylowe to były towarzyszki. Zmieniały się jednak jak w kalejdoskopie, co spotykało się z lekką dezaprobatą babci Merz. Zmieniały się, gdyż dziadek usiłował wsunąć banknot pod podwiązkę takiej na przykład Fräulein zu der Hardeneck, a do Frau von Kummer zwrócił się: ty moja mała myszko. Gottlieb, który zawsze wszystko wiedział, natychmiast angażował następną damę.
— Młody Reussleben jest zadłużony po uszy — oświadczył przy obiedzie. Gottlieb odzywał się niepytany, kiedy mu się żywnie podobało. Miał blisko siedemdziesiąt lat i nastał u Merzów pięćdziesiąt lat temu jako pucybut. Miał okrągłą, rumianą, gładko wygoloną twarz, malutkie, niebieskie, chytre oczka, a postawę rzymskiego senatora. Był wierzącym i praktykującym luteraninem i pod tym względem stanowił wzór dla reszty służby. — Powiadają, że nawet jego krawiec grozi zaskarżeniem go do sądu.
Mój ojciec oderwał wzrok od talerza.
— Krawiec?
— Fasskessel i Muntmann, Herr Baron.
— Nigdy nie słyszałem — odparł ojciec, delikatnie muskając klapy swojego surduta.
— Bardzo droga firma — odezwał się Friedrich, młodszy syn Merzów, mieszkający stale z rodzicami. — O wiele za droga dla ubogich poruczników.
— Co jest za drogie? — zainteresowała się babcia ze swojego fotela u szczytu stołu.
— Nic, mamo — odpowiedział Friedrich.
— Suflet jest za suchy.
Ojciec mój wodził wzrokiem dokoła stołu w poszukiwaniu rozmówcy. Miał kilka tematów. Wierzył na przykład, że ryba powinna być podawana w całości, gdyż tylko tak można ją naprawdę ocenić, a nie w postaci sufletu, i nie rozumiał, jak ktokolwiek może się dobrowolnie ubierać u niemieckiego krawca. Był poza tym bardzo dobrze wychowany. Oprócz pary starców i ich syna przy stole zasiadali jeszcze wuj Emil i kuzyn Markwald, dwaj starsi panowie, z których jeden był garbaty i ogromnie sympatyczny, a którzy, roztrwoniwszy czy też straciwszy swoje majątki jeszcze w młodości, zadomowili się u dziadków Merzów jakieś trzydzieści lat temu. Ponadto znajdowała się tam jeszcze moja przyrodnia siostra i jej francuska guwernantka. Moja matka rzadko schodziła na południowy posiłek, a niania, która i tak nie rozumiałaby ani jednego słowa, jadała u siebie w pokoju. Wzrok ojca padł na mnie. Miałam wówczas cztery, może pięć lat. Ojciec zakaszlał z lekka.
— Nie chcę przez to powiedzieć — odezwał się równym głosem — że nie dałoby się znaleźć w tym kraju solidnego szewca.
— Jest tam pięć sióstr, proszę pana — ciągnął Gottlieb. — Dwie dorosłe. Moglibyśmy spróbować najstarszą.
— Co takiego? — zapytała babcia.
Wytłumaczono jej.
— A czy dzisiaj nie przyjdzie Fräulein, jak jej tam?
— Fräulein von Kalkenrath niestety nas opuściła, proszę pani — powiedział Gottlieb, skandując każdą sylabę.
— To bardzo nieładnie — babcia uważnie wpatrywała się w swój talerz.
— Mała zmiana może tylko wyjść na dobre, proszę pani.
— Nie życzę sobie zmian — zapiszczała.
— Czy powiedziałeś „starsza”? — dowiadywał się dziadek, który śledził rozmowę z uwagą.
— Młodsza lekko kuleje, proszę pana.
— To nam zupełnie nie przeszkadza — ożywiła się babcia.
— Pozwolę sobie zwrócić uwagę łaskawej pani — powiedział Gottlieb — że osoba trzymająca się mocno na nogach będzie chyba lepsza na spacery z Herr Geheimratem.
— No, już dość tego — wtrącił się Friedrich.
— Chciałem jedynie wytłumaczyć Frau Geheimrat, w czym rzecz, proszę pana.
Mój ojciec uniósł głowę z wyrazem cichej rozpaczy w oczach. Był człowiekiem wrażliwym, a jednocześnie światowym i nie znosił sytuacji wyraźnie rażących. Podniósł do oczu widelec, lecz opuścił go natychmiast, przypomniawszy sobie, że nie lubi wyrytego na nim wzoru i że jego zdaniem Gottlieb przesadza z czyszczeniem srebra.
•
Merzowie nie mieli szczęścia z dziećmi. Obydwie córki umarły im na gruźlicę, przekroczywszy zaledwie lat dwadzieścia. Te wypieszczone i śliczne dziewczyny zapadły na zdrowiu jednocześnie w tym samym roku i umarły jedna po drugiej. Każda z nich przeżyła krótkie małżeństwo. Śmierć ich zrobiła duże wrażenie w Berlinie. Starzy Merzowie uważani byli z dawien dawna za istoty trochę z innego świata. Utrata dwóch córek nabrała symbolizmu wprost mitologicznego, a kto je poznał, zapamiętał do końca życia. Nazywały się Melania i Flora. Po ich śmierci imiona te nie padły ani razu z niczyich ust w ich rodzinnym domu.
Młodszy syn, Friedrich, o twarzy pokrytej jak gdyby garbowaną skórą, był typowym gnuśnym biurokratą. Miał pięćdziesiąt osiem czy dziewięć lat. Mówiono, że wkłada całą swoją pensję i połowę dochodu z tytułu majątku rodzinnego do banku. Uchodził za nudziarza, ale za bardzo dobrego syna. Studiował na kilku uniwersytetach, pozdawał wszystkie wymagane egzaminy i został pruskim urzędnikiem państwowym. Pewnego dnia poznał Francuzkę, która cieszyła się równie wielką urodą, jak złą reputacją. Najgorsze, co o niej mówiono, to że nawet w podróży nie rozstawała się ze srebrnym bidetem. Starzy zaprotestowali gwałtownie przeciwko tej znajomości. Udało im się wprawdzie zapobiec małżeństwu, ale niczemu poza tym. Friedrich sprowadził swoją Francuzkę do Berlina, a rodzice po pewnym czasie poddali się i na tyle uznali istniejący stan rzeczy, że kupili jej magazyn z kapeluszami. Moim zdaniem Jeanne, jak ją nazywaliśmy, nie miała najmniejszych zdolności do modelowania i sprzedawania kapeluszy, ale w owych czasach rozpowszechniony był pogląd, że Francuzki o wątpliwej reputacji powinny być modystkami. Friedrich nie wyprowadził się z domu. Został jednak uznany za człowieka skompromitowanego, nie awansował w urzędzie i przez długie lata zajmował niskie stanowisko w berlińskim trybunale. Jeanne nigdy nie bywała przy Voss Strasse. Inne domy stanęły jednak dla niej otworem i w miarę, jak mijały lata i coraz więcej osób mówiło o tym, jaka to sympatyczna i interesująca kobieta, młodsi członkowie rodu Merzów zaczęli szukać jej towarzystwa. Po czterdziestu latach pobytu w mieście Jeanne zmieniła się z lekko podejrzanej cudzoziemki w osobę słynącą z solidności, wszelkich cnót obywatelskich, ofiarę merzowskiego despotyzmu, przedstawicielkę francuskiej kultury i ozdobę każdego wytwornego przyjęcia. Kiedy wreszcie po wielu latach pozwolono mi ją odwiedzić, zobaczyłam panią o siwiuteńkich, znakomicie uczesanych włosach, łagodnych oczach, świetną rozmówczynię, która ożywiała swoją inteligencją każdą rozmowę. Suknie jej, podobnie jak kapelusze, które sprzedawała, sprowadzane były z Paryża, lecz z innego zupełnie niż dziś Paryża, jak objaśnił mi ojciec, który dobrze znał się na tych rzeczach. Friedrich ożenił się z nią w dniu pogrzebu swojej matki.
Edward Merz, najstarszy syn, niegdyś lew salonów i wzór dla miejscowych wytwornisiów, był bywalcem klubów, karciarzem, bawidamkiem i bankrutem. Miał lat sześćdziesiąt. Znany był w całym Berlinie jako przysłowiowy rozpustnik. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ojciec jedenaście razy wykupywał go ze szponów wierzycieli, a nieszczęsna jego żona trzy razy. Nosiła imię Sara, z domu Genz-Kastell, i pochodziła z Frankfurtu, ze znanej rodziny fabrykantów aniliny1. Była to kobieta wysoka, zrównoważona, obyta w świecie, inteligentna, elegancka raczej niż piękna, obdarzona silnym charakterem i wielką pewnością siebie. Nie można by było powiedzieć o niej, że jest nieuprzejma, ale tylko tyle. Nie była serdeczna, wylewna czy sentymentalna, a potrafiła być uszczypliwa. Przy Voss Strasse nie lubiano jej, a nawet się bano i możliwe, że patrzyłam na nią także ich oczyma. Edu i Sara pobrali się z miłości, ale po kilku latach Sara poczuła się zmęczona przelotnymi romansami swojego męża i lekkomyślnością, z jaką trwonił ich złączone fortuny. Po każdym kolejnym skandalu Edu przyrzekał solennie, że nigdy więcej nie tknie kart. Z początku brano od niego słowo honoru, później kazano mu zobowiązywać się na piśmie. Wreszcie Sara oświadczyła, że po raz ostatni płaci jego długi i zabrała się do zabezpieczenia przyszłości swoich dzieci i własnej starości, występując o prawny rozdział majątku. Wyznaczyła mężowi comiesięczną kwotę, pozostawiła mu całkowitą pensję z tytułu dyrektorstwa w firmie ojca i oświadczyła, że sama będzie łożyła na wszystkie wspólne bieżące wydatki. Załatwiła wszystko bardzo prosto i logicznie. Skierowała pismo do teścia, w którym wyjaśniła mu dokładnie całą sprawę i lojalnie ostrzegła męża o tym, co zamierza uczynić, w razie gdyby znowu popadł w długi. Ofiarowała mu także rozwód. Edu był załamany. Sara dała następnie ogłoszenie do gazety stwierdzające, że nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności za przyszłe długi swojego męża. Po klubach powiało grozą. Edu głośno wyrażał swój protest. Przy Voss Strasse zapanowało oburzenie. Sara na zakończenie podała Friedrichowi ostateczne sumy, jakie pozostały z rozliczenia z Edu, a ten z kolei przekazał je swojemu ojcu.
Były to sumy niebłahe i oczywiście bez pokrycia, więc starszy pan zdenerwował się okrutnie.
— Ten łajdak nas zrujnuje — oświadczył.
— Co pani Edwardowa mówi od dawna, proszę pana — dorzucił Gottlieb, który znajdował się oczywiście w pokoju.
— Straszne pieniądze. Czy wiadomo, na co je wydał?
— Nie, papo.
— Przypuszczam, że znowu wist.
— Nie, nie wist.
— No to jakaś inna głupia gra. Wyrzucanie pieniędzy przez okno. Cecha rodzinna. Popatrz na wuja Emila. Zbudźże się, Emilu! — Emil, o piętnaście lat młodszy od dziadka, świetnie słyszał i bynajmniej nie drzemał. — Edu znowu przegrał majątek w karty. Przegrał więcej, niż miałeś w całym swoim życiu.
— Biedna Sara — powiedział Emil, człowiek łagodnego serca.
— Sara jest bogatą kobietą — odezwał się kuzyn Markwald, który łagodnego serca nie był, ale pieniędzy także nie posiadał.
— No cóż, wykupiła go jeszcze raz. Ile tego było, powiadasz? — zapytał dziadek, który doskonale pamiętał sumę, ale pragnął usłyszeć ją ponownie.
Friedrich wymienił ją.
— Wcale nieźle — mruknął dziadek.
— Czy biedny Edu znowu się zgrał? — Wtrąciła się babcia. — Ma takiego pecha! Jestem przekonana, że go oszukują.
— Jego? — prychnął kuzyn Markwald.
— Sądząc z rezultatów, można śmiało odrzucić tę hipotezę — odezwał się znowu Gottlieb.
— Uważam, że mama ma rację. Edu jest na pewno w rękach lichwiarzy, którzy robią z nim, co chcą. Nie widzę innego wytłumaczenia. Takiej stawki nie ryzykuje się z zimną krwią.
— Nigdy nie ryzykuje się z zimną krwią — oświadczył spokojnie Emil.
— Lichwiarze? — zdziwiła się babcia. — Nie rozumiem, czemu ten nieszczęsny chłopiec miałby pożyczać pieniądze na mieście.
— Mój syn zapożyczony u lichwiarzy — zdenerwował się dziadek. — To niesłychane! Będę musiał go wydziedziczyć. Co on sobie wyobraża, na litość boską? Że jestem gojem czy co?
— Wszyscy dzisiaj mają z nimi do czynienia, papo — powiedział Friedrich.
— Objaw ogólnego upadku obyczajów — dodał Emil.
•
Sześć miesięcy później Edu zwrócił się do żony:
— Czy miałabyś coś przeciwko temu, żebym podjął swój przydział na następny kwartał teraz?
— Obawiam się, że to niemożliwe, Edu.
— Wdzięczny byłbym, gdybyś się zgodziła. Tylko ten jeden raz. Bardzo teraz trudno o kredyt na mieście.
— Kredyt?
— To przez te twoje przeklęte ogłoszenia w gazecie. Ludzie wzięli je na serio. Czasami zejdzie mi cały dzień, zanim zdobędę dwie setki. Nawet na czterdzieści procent. Okropna sytuacja.
— Rozumiem.
— Niech będzie... przykro mi, że jesteś taka nieprzejednana. Nie należy człowieka tak ograniczać pieniężnie, to się w końcu nie opłaca. I nie mów później, że cię nie ostrzegałem.
Edu udał się do swojej matki, która kazała Gottliebowi, aby wypłacił mu tyle, ile zażąda, z pieniędzy na gospodarstwo.
•
Wygląd, maniery i obyczaje Edu Merza były typowe dla tamtych czasów. Nosił monokl w lewym oku i ubierał się z pozorną niedbałością w świetnie skrojone angielskie tweedy. Był wysoki, szczupły, gibki, zawsze lekko pochylony i jak wszyscy Merzowie, z wyjątkiem dziadka, miał w twarzy coś z małpy. Kobiety mądre czuły się przy nim nagle niechlujne i zaniedbane, a na inne miał własne sposoby. Naturalnie zwracał uwagę wyłącznie na ładne buzie, był płytki, trywialny, arogancki, ale obdarzony kolosalnym wdziękiem. Witał mnie niezmiennie żarcikiem. Pamiętam, że przyglądałam mu się z drugiego końca stołu z niekłamanym obrzydzeniem. Moja przyrodnia siostra natomiast uwielbiała go.
Matka moja powiedziała kiedyś, że Edu jest całkowicie zapatrzony w siebie, że jego pasją nie są wcale karty, ale odgrywanie roli gracza. Miała, być może, rację. Jest rzeczą pewną, że Edu uwielbiał wersję własnej osoby, jaką sobie wymyślił, a wersja ta zależała w dużej mierze od dobrej woli jego małżonki. Edu na wyścigach, Edu na libacjach kawalerskich, Edu w towarzystwie wierzycieli był jedną osobą, a Edu w towarzystwie Sary zupełnie inną. Jako para stanowili coś jeszcze całkiem odmiennego. Małżeństwo ich było oczywistym nieporozumieniem, lecz obydwoje potrafili się z tym pogodzić. Łączyło ich niewiele, ale jednakowo wierzyli w znaczenie socjety i przywykli do dostatku. Typowi przedstawiciele swojej epoki.
Edu urodził się w tym samym roku, co król Edward VII, i trzeba przyznać, że wybrał sobie sprzyjający okres dziejowy, mógł bowiem rozwinąć w pełni swoją drugą naturę. Albowiem jedynie w tym okresie, pełnym życzliwości dla żydowskich magnatów i tolerancji dla hazardu, mógł zostać tym, czym w końcu był, a mianowicie edwardiańskim dżentelmenem.
Życie, jakie prowadzili Sara i Edu, różniło się radykalnie od zakrzepłego prowincjonalizmu panującego przy Voss Strasse. Starzy Merzowie jadali kolację o siódmej piętnaście i spożywali zupę na obiad. Młodzi Merzowie szli we wszystkim za bieżącą modą. Bywali często w Anglii, miesiące zimowe spędzali na Riwierze, Sara jeździła do Paryża po toalety, co nie było jeszcze rzeczą ani nagminną, ani szczególnie pochwalaną w Berlinie. Jeździła także, i to bez Edu, do Rzymu i Florencji. Mieszkali jakieś dziesięć mil za miastem w dużym domu o ogromnych oknach projektu Hansa Messla2 i przyjmowali tam nieustannie sportowców, ludzi teatru, Kronprinza3, pisarzy, krytyków. Sarę oskarżano o przyjaźń z długowłosymi i o nabywanie obrazów, które śmiało można by wieszać do góry nogami.
Jednakże mimo to spełniali skrupulatnie swoje powinności rodzinne, tak jak je wówczas rozumiano. Edu codziennie odwiedzał matkę, oboje stawiali się punktualnie na kolację niedzielną przy Voss Strasse.
Ich dwie córeczki uczęszczały do szkół w Anglii ku zgrozie dziadków, którym ktoś powiedział, że sypialnie angielskie nie są opalane centralnie. Sara wychowywała swoje córki w sposób nowoczesny. Nie miały własnej służącej, same myły i układały sobie włosy, uczyły się gotować i jeździły na popołudniowe koncerty do miasta tramwajem konnym. Matka ich miała pierwszy w Berlinie samochód o napędzie elektrycznym, po czym natychmiast zakupiła delaunay-belleville’a4, nie wymawiając jednak służby swojemu woźnicy. W latach dziewięćdziesiątych Edu kupił sobie minerwę5 i sprowadził z Belgii specjalnego mechanika do obsługi wozu. Ojciec jego niewzruszenie jeździł po mieście dobrze resorowanym landem6, ciągniętym przez dwie tłuste klacze.
•
Przez kilka lat Edu jakoś sobie radził. Dwa lub trzy razy powinęła mu się noga i udawał się po pomoc do ojca, a raz wygrał pokaźną sumę w ruletę. A potem, pewnej nocy w Herrenklubie, przegrał pół miliona marek na kwity. W ciągu dwóch dni osaczyli go pozostali wierzyciele. Sara odmówiła zapłacenia długów męża, co nie przyszło jej wcale łatwo. Dziadek Merz klął ją w żywy kamień, ale również nie chciał płacić długów syna. Edu musiał ogłosić plajtę, zmuszono go do zrezygnowania ze stanowiska dyrektora w firmie Merz i Merz, a także z członkostwa wszystkich klubów. Mimo to nie mógł uwierzyć w prawdziwość tych wszystkich przeciwności losu. Przyrzekał szczerą, całkowitą i wieczystą poprawę.
Kiedy wreszcie uświadomił sobie, że to, czym groziła mu przez tyle lat żona, rzeczywiście się ziściło i że wszystkie drzwi się przed nim zatrzasnęły, załamał się.
Sara raz jeszcze zaproponowała rozwód, a Edu ponownie odmówił. Matka jego posłała po synową. Starsza pani była bliska łez.
— Nieszczęsny Edu powiedział mi, że z nim koniec — westchnęła. — Biedny chłopiec. Jest przecież zimno, no i podobno jedzenie w restauracjach okropne.
Lecz gdy dowiedziała się, że syn ma wciąż jeszcze do wyboru dwa bardzo komfortowe domy, uspokoiła się.
— Podobno Edu zbankrutował? Czy to znaczy, że będzie musiał iść do więzienia?
— Już teraz nie, mamo — wyjaśniono jej w przystępny sposób nowoczesne metody bankrutowania.
— Ciupa dobrze by mu zrobiła — oświadczył dziadek, który był jednocześnie bardzo zły na Edu i zachwycony faktem, że syn został nędzarzem.
— Czy jednak nie będzie musiał spłacić długów? — dowiadywała się mimo wszystko babcia.
— Nie ma z czego.
— No to przecież bardzo szczęśliwie. Nie rozumiem więc, dlaczego on jest taki zmartwiony.
Tę sprawę także jej wytłumaczono, nawet z punktu widzenia Edu.
— No tak... mężczyźni bardzo lubią chodzić do klubów. Nie rozumiem zupełnie, dlaczego nie mógłby sobie teraz zapraszać ludzi do siebie i grać we własnym domu — orzekła, a tym samym bardzo dokładnie przepowiedziała przyszły tryb życia swojego syna.
•
Poglądy na temat postępowania Sary były rozbieżne. Niemcy pierwszej połowy dziewiętnastego wieku były krajem wysokiej koniunktury, a Berlin ich stolicą. Normy postępowania jeszcze się nie ustabilizowały. Przed połączeniem Niemiec obyczaje i atmosfera w poszczególnych częściach kraju i jego rozmaitych księstwach miały charakter regionalny i raczej ogólnoeuropejski. Potem stopniowo zaczęły następować zmiany, ale jeszcze niezbyt radykalne. Wyjątek stanowiła Brandenburgia. Księstwo to, samo serce Prus — kraina uboga, płaska, pełna bagien i nędznej piaszczystej gleby, ze stolicą położoną wśród placów parad i chudych sosnowych lasków — było prowincją nadgraniczną, z mnóstwem garnizonowych miasteczek i zaniedbanych majątków ziemskich uprawianych przez słowiańskich robotników rolnych i hugenockich rzemieślników, rządzoną przez potomków teutońskich Krzyżaków. Zwycięskie wojny Bismarcka i powstanie imperium pruskiego przyniosło ogromne zmiany. Napłynęły kapitały, powstawały wielkie przedsiębiorstwa, wielkie budowy i wielkie idee, na skutek których różnice kastowe zaczęły się zacierać, dyscyplina wojskowa i tradycje rodzinne urastały do rozmiarów wagnerowskich epopei, a stare obyczaje — oparte na oszczędności, surowości życia i rzetelności — powoli zupełnie zanikały. Kupcy zaczęli robić pieniądze, klasy średnie szybko się bogaciły, a bogacze zamieniali w magnatów. Pensje urzędników pozostały niewielkie, ale stanowiska ich nabrały znaczenia, a oni sami pewności siebie. Synowie bankierów, zamiast dalej prowadzić interesy ojców, szli do szkół oficerskich, a synowie generalscy z kolei rzucali karierę wojskową i żenili się bądź z aktorkami, bądź z córkami milionerów. Mundury przestały być symbolem służby dla ojczyzny. Noszono je dla ozdoby jak piękne pióra, a także dla zwrócenia na siebie uwagi. Mężczyźni wprawdzie wciąż pracowali w pocie czoła, lecz równocześnie trwonili pieniądze i stroili się; kobiety miały wprawdzie nadal czuwać nad domem i cerować skarpetki, ale często zaniedbywały się w tych obowiązkach.
W klubach mówiono różnie: że Sara Merz jest złośliwą, twardą sztuką i że nic by się jej nie stało, gdyby raz jeszcze wykupiła z długów biednego Edu. Albo że w końcu nie może sobie pozwolić na to, by nieustannie ratować go z rąk wierzycieli.
— Mogła mu dać jeszcze jedną szansę.
— Dała mu niejedną.
— Powinna od dawna postawić sprawę bezkompromisowo. Gdyby tyle razy za niego nie płaciła, dawno by się opamiętał.
— Jak się ma tak bogatą żonę, nietrudno o pokusę.
— To w gruncie rzeczy bardzo dziwne, że Edu potrafił zdobyć tak mądrą kobietę.
— Edu pewnie wcale się na niej nie poznał.
— Ale poznał się na anilinie Kastellów.
— Nie on jeden.
— Mówię wam, że Edu śmiertelnie się w niej kochał.
— Sam Edu też nie był w końcu nędzarzem.
— Ale teraz nim jest.
— No tak. Niezbyt dobrze się to skończyło dla Edu.
— Oj, wcale niedobrze.
•
Starsi mężczyźni dowodzili, że Edu wyszedł z całej sprawy obronną ręką, choć dom pozostał przy Sarze.
— Ma w końcu pensję. To mu wystarczy na drobne wydatki.
— Nie może brać pensji. Jest bankrutem.
— Sara pewnie podrzuci mu coś po cichu.
— Sara tego nie zrobi!
— No tak, to się chyba po niej nie pokaże.
— Mogła w końcu przynajmniej spłacić jego długi karciane. To fatalna sytuacja dla człowieka.
— Co za kobieta! Żeby coś takiego zrobić własnemu mężowi?!
— Czy on wciąż ma tę aktoreczkę z teatru Lessinga?
— Tę i jeszcze jedną.
— To na pewno nie może być Sarze w smak!
— A także parę innych rzeczy.
— Sprawa w ogóle nie jest dobra, jak by się na nią nie spojrzało.
— Bardzo niedobra sprawa.
•
W kuluarach sądów też omawiano sytuację Edu. Friedrich był urzędnikiem tej instytucji.
— Edward Merz znalazł się pod kuratelą zarządcy masy upadłościowej. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego, że znajdę jego nazwisko na liście bankrutów...
— Wyobrażam sobie, jak martwią się starsi państwo.
— W tej rodzinie nie ma sentymentów.
— Ale pomyślcie tylko, on jest ludziom winien pieniądze!
— Trzeba mieć źle w głowie, żeby pożyczać pieniądze Merzowi.
— Szczególnie po tym, jak jego żona wszystko zapisała na siebie.
— O tak, ona postępuje według wszelkich reguł gry, jeżeli tak można powiedzieć w tej sytuacji.
— W istocie, młoda pani Merz ma głowę na karku.
— On chyba posiada jakiś majątek osobisty.
— Nic wielkiego. Ma samochód.
— Może sąd zwolni go z dalszych zobowiązań?
— Mowy nie ma.
— To i dla niego pewnie lepiej.
— Nie bardzo to będzie wyglądało. Bo na pewno nie wyprowadzą się z tego wielkiego domu...
— Rzeczywiście to będzie wyglądało dziwnie.
— Kto ją reprezentuje?
— Benjamin i Bleibtreu, adwokaci jej rodziny.
— Już słyszę, co mówią o tym socjaliści!
— Dziwne to rzeczywiście bankructwo. Merz nie zaciągnął jednego uczciwego długu. Wszystko u paskarzy, starych oszustów karcianych, poza tym kilka rachunków restauracyjnych.
— Żer dla prasy.
— To nikomu jeszcze nie wyszło na dobre.
— Powinna była jednak spłacić.
— Tak? I prędzej czy później wszyscy razem wylądowaliby w rynsztoku.
— Żona ma być lojalna i słuchać męża.
— Nie te frankfurckie milionerki! Nie tak je wychowano!
•
Ludzie, którzy bywali u Sary, mówili między sobą:
— Mogła to była zrobić w sposób bardziej dyskretny.
— Niestety, tych rzeczy nie da się ukryć.
— To nie trzeba ich robić.
— Tak to już jest.
•
Kajzer był oburzony. Zrobił wielką scenę Eulenburgowi. Oświadczył, że nie życzy sobie takich skandali wśród tego rodzaju ludzi, i to w Berlinie. Mówił, że przez piętnaście lat walczył z antysemityzmem. Powiedział, że tym Kastellom wydaje się, że cały świat do nich należy. Krzyczał, że długi Merza mają być zapłacone.
Ale kiedy przedstawiono mu wszystkie fakty, rozzłościł się z kolei na Edu. Oświadczył, że każe go usunąć ze stolicy, i dodał, że trudno się dziwić, iż nie można poradzić sobie z karciarzami w Gwardii Cesarskiej, skoro w klubach prywatnych dzieją się podobne rzeczy. Rozeszło się po mieście, że planuje napisanie listu kondolencyjnego do dziadka Merza i wszyscy oburzali się z góry na ten horrendalny nietakt. Jednakże Bülow jakoś odwiódł go od tego zamiaru.
•
Zupełnie przypadkowo okazało się, że Edu winien jest swojemu dentyście za wiele wizyt. Edu i Sara nie chodzili do tych samych lekarzy. Adwokaci uprzedzili ją, że zapłacenie chociaż jednego z jego zaległych rachunków byłoby fatalnym błędem.
Mimo protestów Sara zmusiła swoje dzieci do leczenia się u dentysty Edu. Zrozumiał jej intencje i otrzymała wkrótce spory rachunek, który natychmiast uiściła.
•
Po upływie pewnego czasu przy Voss Strasse zorientowano się, że Edu naprawdę nie może składać podpisu ani na czekach, ani na rachunkach. Odetchnięto z prawdziwą ulgą. Oczywiście nie było mowy o tym, aby przebaczyć Sarze, chociaż często o tym zapominano. Odczuwano także brak młodych Merzów podczas niedzielnych kolacji, wyjechali bowiem za granicę. Najpierw spróbowali zadomowić się w swojej willi położonej pomiędzy Niceą a Grasse, ale bliskość Monte Carlo denerwowała Edu. Zaprzyjaźniony jacht zawiózł go ku mniej kuszącym brzegom. Sara przeniosła się do Paryża. Poprosiła mojego ojca, by znalazł jej odpowiednie mieszkanie. Umieścił ją więc przy Avenue de Rapp. Sara natychmiast oddała kredens w stylu Henryka II na przechowanie, ale oświadczyła, że salon w stylu Ludwika XIII wyglądałby tu wcale nieźle, szczególnie jeśli nabędzie pewien obraz, na który ma od dłuższego czasu ochotę. Ojciec mój odparł, że rzeczywiście i on niezbyt gustuje w renesansie, ale ostatecznie czego można się spodziewać po umeblowanych mieszkaniach, a jeżeli Sara w istocie chciałaby kupić coś znakomitego, to radzi jej, żeby obejrzała sobie płaskorzeźbę z XIII wieku przedstawiającą zwiastowanie, którą niedawno odkrył, nie powie jej na razie gdzie, a o której jest przekonany, że pochodzi ze zbiorów Cluny. Sara zaangażowała poleconego jej przez mojego ojca kucharza, ale obraz zakupiła według własnego gustu. W tym samym notabene mieszkaniu w czasie proszonej kolacji ojciec mój poznał moją matkę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Silnie aromatyczna substancja produkowana przez firmę Kastell-Aniline.
2 Prawdopodobnie chodzi jednak o znanego architekta Alfreda Messla (1853–1909).
3 Kronprinz (niem.) — książę koronny, tytuł arystokratyczny.
4 Marka luksusowych francuskich samochodów, produkowanych od 1904 roku.
5 Marka luksusowych belgijskich samochodów, produkowanych w latach 1903–1956.
6 Czteroosobowy powóz z budą opuszczaną na dwie strony.