Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziedzictwo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziedzictwo - ebook

Mniszkówna po raz kolejny pięknie opisuje życie polskiego szlacheckiego dworu z początku XX wieku. Tym razem na przykładzie podupadłego zamku Krąż, do którego przybywa młody dziedzic w odwiedziny u kuzyna. Z początku nic nie wskazuje na to by został on na dłużej w dawnej siedzibie swojego rodu, jednak napotkana miłość weryfikuje jego plany.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-264-2658-8
Rozmiar pliku: 606 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KRĄŻ, 16 CZERWCA 1912 ROKU.

Jestem w Krążu, zaproszony tu przez kuzyna, Gabrjela Zatorzeckiego. Brzmi to w moich uszach mniej więcej tak samo jakbym powiedział: jestem na Marsie zaproszony przez marsjanina turystę po Europie. Śmiałbym się bowiem przed kilkoma dniami, gdyby mnie kto przepowiadał, że będę w Krążu, ale z moją naturą cygana, wszelkie niemożliwości są możliwe. —

Wyjeżdżając w sobotę z Uchań do Warszawy zapewniłem ojca, że wrócę wkrótce.

— To znaczy kiedy?.... za miesiąc, kwartał czy pół roku — spytał ojciec.

— Ale cóż znowu! — zaprzeczyłem kategorycznie, a oto....

W niedzielę w operze, siedziałem w krzesłach obok młodego człowieka, którego powierzchowność odrazu zwróciła moją uwagę. Zacząłem go dyskretnie obserwować. Mógł mieć lat trzydzieści parę, przytem sporą łysinę i monokl w oku.

Ten szczegół właśnie, monokl przy krawacie, mocno zniszczonym i brudnych paznogciach zaciekawił mię przedewszystkiem. Spostrzegłem, że i on przygląda mi się uparcie, nawet obcesowo.

— Co też on we mnie zauważył, czy również osobliwy dysonans, myślałem. W zmiętej twarzy mego sąsiada był wyraz nudy, oczy zwężone, blade, świeciły blaskiem martwym, czoło było w nieustannym ruchu. Skóra cienka jak welin podnosiła się gwałtownie w górę, marszczyła, ściągała i rozciągała, jak gutaperka. Parę razy ziewnął lekko. Cieszyłem się, że podczas tej usypiającej i zaraźliwej funkcji zasłaniał sobie usta wytworną chustką do nosa pachnącą świetnemi perfumami. Stopy miał obute w lakierki wyraźnie za duże na jego nogi i zniszczone niesłychanie. Na palcach błyszczał mu wspaniały sygnet i piękny pierścień z brylantami. Był w nim pewien wykwint i zamożność, zbratane z zupełną abnegacją i ironiczną niechęcią do wszystkiego, co go otacza. Na scenę prawie nie patrzał, temperament Carmeny nie porywał go. W antrakcie błądził bezmyślnie oczami po plafonie, a wtedy w monoklu jego błyszczało mnóstwo światełek z żyrandola, drobnych jak mak. Usta blade wykrzywiał niemiłosiernie, jakgdyby miał je na sprężynach rozpięte. Zarost rudawy, sztywny, jakby zaczynający odrastać po ogoleniu, nie osłaniał tych ust, jakkolwiek zyskałyby one wiele, w cieniu nawet rudych ale dłuższych wąsów.

Gdy na sali rozległy się oklaski, mój sąsiad syknął niby z fizycznego bólu i złożył wargi do gwizdania. Na szczęście nie urzeczywistnił zamiaru, zapewne dla tego tylko, że zaciekawiły go nogi kłaniającej się artystki. Przyglądał się im z namaszczeniem i szczerem uznaniem.

Muzyka przeistaczała go zupełnie. Ruchem gwałtownym spuszczał monokl, cofał się w głąb krzesła i zasłoniwszy dłonią oczy nieruchomiał, jakby pogrążony w ekstazie. Tym wzbudził we mnie pewien szacunek. Człowiek, którego twarz na dźwięki muzyki nabiera uduchowienia i słodyczy, posiada widocznie w duszy wielkie umiłowanie piękna. Nerwy jego pod wpływem tonów uspakajały się wyraźnie, ale pulsa w skroniach waliły pod cienką skórą i na przegubie ręki. Drżał słuchając hucznych akordów, łagodniał gdy śpiewały cichsze melodje....

Co to za oryginalny typ, kto on jest — pytałem sam siebie niebywale zainteresowany!

Wyjaśnienie nastąpiło prędzej niż bym mógł przypuszczać.

Po drugim akcie podszedł do mnie kolega Ganiewicz, krzykliwym głosem wrząsnął mi tuż nad uchem:

— Pobóg! patrzcie się! Romek, biesie jeden!..... Kopę lat cię nie widziałem. Cóż tam u was w Uchaniach?...

Na ten okrzyk sąsiad mój drgnął gwałtownie, zwrócił się do mnie całą figurą i zaczął mi się przypatrywać tak bezczelnie, że rozmawiając z kolegą, patrzyłem mu już wyzywająco w oczy. Nie zmieszał się, złapał mię za ramię bez ceremonji i przysuwając do mnie twarz błyszczącą monoklem, zapytał głośno:

— Pan jest Pobóg?.... Skąd pan pochodzi?.... Pobogów tylko jedna rodzina. Był Marceli Pobóg....

— To mój dziad — podchwyciłem — syn Marcelego Paweł, jest moim ojcem.

— Paweł?.... a!.... słyszałem. Nieznam!!

Wyciągnął do mnie rękę i rzekł kwaśno.

— No, to witam cię, kuzynie, bo ja jestem Gabrjsel Zatorzecki z Krążą.

— Zatorzecki.... z Krążą?.... powtórzyłem zaskoczony niesłychanie.

— No tak, babeczno wujeczny brat, czy coś tam około tego w trzeciem pokoleniu — machnął ręką niedbale. W każdym razie sławetny Hieronim Pobóg z Krążą był twoim i moim pradziadem.

Ponieważ zwróciliśmy na siebie uwagę publiczności, zaproponowałem przejść do fumoiru. Gabrjel znowu machnął ręką z lekceważącą miną.

— Poco?.... jesteśmy tu przecie u siebie. Siadaj, kuzynie porozmawiamy.... Pobóg?.... no!! a to spotkanie!! pisnął falcetem.

Gdy mu przedstawiłem kolegę, przywitał go niechętnie, po chwili znowu siedział, jak zastygły wsłuchany w tony orkiestry.

Zdawało się, że o nas zapomniał, ale gdy Ganiewicz wypowiedział jakieś słowo za głośno, syknął i z pod dłoni, zakrywającej oczy, wykrzywił usta drażniącym grymasem niezadowolenia.

Po skończonem przedstawieniu poszliśmy razem do restauracji. Gabrjel jadł dużo i zachłannie pił wódkę i wino, bębnił po stole palcami, nucił uwerturę z opery, impertynencko przyglądał się kobietom. Wogóle zachowywał się krzykliwie pomimo, że.... milczał.

— Jakiś dobry numer — szepnął mi kolega.

Porozumieliśmy się mrugnięciem. W pewnej chwili Gabrjel położył rękę na mojej dłoni i rzekł z uśmiechem prawie dziecinnym:

— Roman, jedź ze mną do Krążą, wszak nie znasz Krążą? Poznasz Krąż a i to coś warte. Jako zabytek jest on ciekawy. No, babkę Gundzię także poznać warto. Pojedziesz?

— Pojadę — odrzekłem bez namysłu.

— Wyjeżdżam jutro rano.

Powiedziawszy to, znowu jął się rozglądać po sali i bębnić długiemi chudemi palcami po obrusie, zimny, obojętny jak przedtem. Miałem jeszcze zamiar być w Warszawie przez kilka dni, lecz ciekawość przemogła. Postanowiłem jechać. Krąż w rodzinie naszej jest prawie legendą. Znam tę historję w głównych zarysach, lecz nigdy jej nie mogłem zgłębić, ponieważ u nas o Krążu i Zatorzeckich nie mówi się wcale.

Ojciec mój Paweł, syn Marcelego a wnuk Hieronima, nie porusza nigdy tej sprawy przedemną, nawet parokrotnie wręcz pytany, zbywał ją celowo. Z tego co wywnioskowałem z różnych niewyraźnych i niedomówionych słów ojca, pradziad Hieronim Pobóg popełnił jakąś wielką niesprawiedliwość względem starszego i jedynego syna, Marcelego, mego dziada, na korzyść córki swojej, także jedynej, Kunegundy, która wyszła za Ksawerego Zatorzeckiego i oddziedziczyła Krąż. O powodach tej niesprawiedliwości ojcowskiej nic nie wiem.

— Po rozejściu się z Gabrjelem, u siebie w hotelu nie mogłem długo zasnąć, ogarnął mnie jakiś niepokój dziwny, męczyłem się wśród natłoku myśli, sunących ku mnie jak ciężkie chmury.

Wreszcie znużenie nerwowe sprowadziło pożądany sen. Nie był mi on jednak wypoczynkiem. Szczególna wrażliwość i przytomność w śnie.

Oto śniłem i czułem, że śnię sen kilkakrotnie już w życiu powtórzony, jeszcze na uniwersytecie w Krakowie, parę razy w Uchaniach a nawet, gdy podróżowałem za granicą, śniłem to samo, na statku włoskim Ostia.

Zbliżaliśmy się wtedy do brzegów Krety, groziła burza, rozpętała się potem straszliwie, spienione bałwany o mało nie zatopiły statku, a ja będąc pod wpływem okropnej paniki pasażerów i sam lękając się rozbicia statku, nie mogłem pozbyć się wrażenia tego snu z poprzedniej nocy. Ten sen krzepił mnie podczas najkrytyczniejszych momentów, bo jakiś głos wołał we mnie „będziesz żył, nie zginiesz, skoro śniłeś znowu sen zapowiadający twoją przyszłość“.

I tej nocy, po spotkaniu Gabrjela, przed podróżą do Krążą, znowu to samo?....

Widzę plastycznie znajome już z sennych majaków mury zamku starego, szare, z kamienia, omszałe, gęsto pleśnią i mchem wieków porosłe. Jakieś schody kamienne powybijane, z tworzywami roślin, wytryskujących ze szpar pomiędzy płytami głazów. Widzę krużganek stary, widzę sale duże i mroczne i jedną jakby główną, gdzie wiszą portrety wypłowiałe. Chodzę po tej sali, bo ktoś mnie tu woła, nie wiem kto. Jakaś siła przedziwna trzyma mnie tu przykutego. Widzę jeden portret duży w ciężkich ramach, stoi w nich jakby żywa postać młodego mężczyzny w czamarze polskiej. Postać pełna energji i grozy, oczy duże, ciemne, przenikliwe w wyrazie. Brwi zjeżone groźnie, wąsy ciemne, usta zacięte stanowczo. W jednej dłoni miecz, druga oparta na poręczy krzesła ma w sobie moc wybitną, ręka stworzona do buławy, zdaje się, że siłą swoją rozkruszy rzeźbiony mahoń. W postaci tego mężczyzny jest potęga herkulesowa i władza despoty. Patrzę na niego we śnie zawsze w osłupieniu i zastanawiam się, kto to jest i gdzie się znajduję? Wtem postać w czamarze występuje z ram, idzie krokiem stanowczym, a drewnianym niby statua komandora, chwyta moją rękę i prowadzi — dokąd?..... Nie uczuwam lęku tylko lekki niepokój i ciekawość..... Pan w czamarze prowadzi mnie przez szeregi sal, przez komnaty sklepione do mrocznej wielkiej izby pełnej starych pergaminów, ksiąg o pożółkłych, zapylonych kartach i grzbietach poszarpanych przez myszy. Wiem, że śnię i czuję wyraźnie duszny zapach stęchlizny Postać z portretu patrzy na mnie nakazującym wyrazem oczów z taką mocą woli, że drętwieję. Nagle wszystko się rozwiewa, ginie jakby we mgle, zostaje sam nad wielką, czarną wodą, płynącą wartko i patrzę na zamek ponury. Widzę uparcie mężczyznę z portretu, dającego mnie jakieś niedosłyszane rozkazy. Kilkakrotnie śniłem to samo i nigdy do żadnego wniosku dojść nie mogłem. Nic podobnego nie widziałem w życiu, nikt mnie tego nie opowiadał. Te obrazy są mojem własnem przeżyciem sennem, które mię zawsze przejm uje szczególnym dreszczem. Gdy o tych snach opowiadałem ojcu, zacinał usta i milczał. Widziałem, że mu to robiło dużą przykrość.

— Senne głupstwa — odpowiadał najczęściej.

Po tej nocy majaków, tak mi już znajomych, ocknąłem się późno. Niepokój, nieodłączny następca owego snu, zawisł nademną jak pająk i snuł i omotywał moją duszę kokonem melancholji, nieznanej mi dotąd nigdy. Nie pojadę do Krążą! — strzeliła myśl nagła — myśl niepokojąca.

Poco wałęsać się po jakichś kuzynach, o których milczy rodzina?

Gabrjel, dziwadło jakieś, poco mi to wszystko!?....

Byłem zdecydowany pozostać, pomimo, że podświadomie odczuwałem niesłychany poryw do tej podróży.

— Nie pojadę!... ani myślę! Wracam do Uchań.

Z tak bogobojnem postanowieniem pojechałem ale... do Krążą.

Podczas podróży koleją rozmowa moja z Gabrjelem z początku obojętna, ułożyła się mniej więcej tak: prosiłem go, by mi opowiedział coś o Krążu.

— Krąż?.... stare zamczysko, pamięta Batorego.... Ot, ruina!

Słowa te uderzyły mię w mózg jakby taranem.

— Prawda! prawda! — wykrzyknąłem — w Krążu jest zamek!.... zapomniałem o tem.... to ciekawe!....

— Dlaczego ciekawe? — zdumiał się Gabrjel, zrywając monokl z oka. — Główny korpus zamku nie zamieszkały, tam.... straszy.

— Żartujesz Gabrjelu.

— No, babkę Gundzię wystraszyło z zamku to coś, co tam łazi i czegoś szuka.

— Któż to.... łazi?....

— Ach ja nic niewiem. Gundzia, Korejwo, hetmanówna Chmielnicka, nawet nieśmiertelny Paschalis widują jakiegoś księdza z papierami, portret Hieronimka wyłazi z ram, wyobraź sobie, ten Katon rodzinny ukazuje się na krużganku w postaci truposza i wygraża maczugą, podobno Zatorzeckim.

Drgnąłem.

— Portret występuje z ram? To jakaś legenda?... Za cóż by groził Zatorzeckim?

— No, o to trzeba się spytać Gundzi. Ona się najwięcej obawia tych strachów, zapewne rozumie co to wszystko znaczy. Coś tak zbladł nagle? — zapytał patrząc na mnie badawczo.

— Och!... nic! dziwnie nazywasz babkę — rzekłem, aby coś rzec słowami jego istotnie wstrząśnięty.

— Tak się utarło, wszyscy tak babsztyla tego nazywają. Gdy poznasz tę chodzącą dżumę...

Doznałem przykrego niesmaku i spytałem, przerywając, kim jest owa hetmanówna Chmielnicka. Gabrjel skrzywił się potwornie.

— Babsko!! w pretensjach co do swej osoby i rodu pochodzącego jakoby w prostej linji od Bohdana. Dlatego otrzymała u nas tytuł hetmanówny. Niech się pannuleńka cieszy.

— A Korejwo, Paschalis?....

— O! zbytnioś ciekawy! Sam poznasz i ocenisz tych. dygnitarzy. Korejwo to zarządzający Krążem, a Paschalis to nietoperz murów zamczyska i stary jak te mury. Wątpię, czy od pół wieku wyszedł nawet do parku, można go również nazwać puszczykiem Krążą, bo wiecznie coś złego przepowiada i wróży.

— Komu?.... — spytałem.

— No, podobno Zatorzeckim, których nie adoruje;

Odczułem, że ostatnie słowo oznaczało co innego. Gabrjel mówił dalej.

— Krąż, to mauzoleum starożytności, kwitną w nim tylko dwa kwiaty.... Weroninka i.... ja.

Wskazał na siebie palcem z taką miną, na pół ironiczną, na pół kpiącą, że zaśmiałem się ubawiony.

— Czego się znowu śmiejesz?

— Któż to owa Weroninka?....

— Oo.... za wiele chcesz wiedzieć! Weroninka nie nadaje się do opisu, trzeba ją znać. Widziałeś zagranicą stare, zmurszałe mury, na których uśmiechają się śliczne grona glicynji. Weronika to właśnie taka glicynja w Krążu.

Dość obcesowo zmienił rozmowę i nic już więcej nie chciał mówić wogóle.

Nie wypytywałem go, zajęty wrażeniem poprzednich słów.

Gabrjel ciągle majstrował koło swego monokla, otwierał walizkę, przekładał w niej. W pewnej chwili coś stuknęło na podłodze wagonu. Schyliłem się i podniosłem wązkie, safianowe pudełeczko otwarte wskutek uderzenia o podłogę. Z białego aksamitu zsuwał się maleńki złoty zegarek, na bransoletce damskiej, wysadzany brylantami i szafirami. Oddałem go Gabrjelowi i jednocześnie ujrzałem w wyobraźni ową Weroninkę z tem cackiem na ręku. Bezwątpienia dla niej.

Gabrjel poprawił nerwowo monokl w oku, i skrzywiwszy się, spytał, pokazując mi klejnocik:

— Czy to ładne? bo to, uważasz... dla Weroniki.

— Domyśliłem się.

— Czegoś się znowu domyślał — odburknął — nie przypuszczasz chyba romansu?....

— W każdym razie ta osoba nie jest dla ciebie obojętną. Może to twoja siostra?

— Ha, ha! Nie, bo to w przyszłości moja żona.

— Zatem teraz narzeczona?

— Skąd znowu, czy ten wstęp konieczny, jak próg przed pokojem lub słomianka przy drzwiach?...

— I ona mieszka w Krążu?....

— Naturalnie, wszak mówiłem, Glicynja odwiecznych murów Krążą.

Ciekawość moja rosła, ale Gabrjel umilkł, przeto nie pytałem więcej.

Był późny wieczór, gdy wysiedliśmy z pociągu na małej stacyjce.

W brudnym bufecie wypiliśmy po szklance branżowego wrzątku, nazywanego przez kurtuazję dla samowara — herbatą, poczem wyszliśmy do oczekujących na nas koni.

— Bogdziewicz, a czemu to karetą nie powozem, wiesz, że nie lubię tego pudła — sarknął Gabrjel.

— Choć i lato a ziąb chwyta po nocy niezgorszy, tak rządca dał przykaz, żeby karetą — odrzekł stary stangret imponujący bakami.

— Masz oto jednego z mamutów Krążą — informował mnie Gabrjel bez ceremonji, głośno.

Staroświecki wielce wehikuł i ten wiekowy stangret, patrzący jednem okiem, gdyż drugie miał zasklepione powieką, dopełniali wybornie wrażenia nieznanego jeszcze, ale już imaginowanego Krążą i jego mieszkańców.

Spostrzegłem, że Bogdziewicz bada mnie swojem okiem przenikliwie, uparcie. Jak robak w nieznany sobie owoc, tak ten wzrok jego wświdrowywał się w moją twarz, w całą postać.

— Kto to? — zdawało się pytać to jedno oko błyszczące jak świeczka, z pod daszka liberyjnej czapki. W pytaniu tem była ogromna ciekawość i zdumienie, wyraźnie na jego twarzy odbite.

Zaledwie ulokowaliśmy się w karecie i tęgie konie ruszyły, gdy zapadła noc chłodna, ciemna. Chmury obciążyły niebo. Przez okna karety majaczył w grubym mroku czarny, zwarty bór, zawiesiste gałęzie jodeł wyglądały jak festony opierając się aż na drodze, którą jechaliśmy. Próbowałem rozmawiać z Gabrjelem, lecz odpowiadał niechętnie i wkrótce zaczął drzemać. Pogrążyłem się w myślach. Pytałem siebie, po co właściwie jadę do Krążą, co mnie tam niesie do tej tajemniczej sadyby?....

Wszystko to co mówił Gabrjel w wagonie, zestawiałem z moim snem, poprzedzającym wyjazd.

Ten wędrujący pradziad?.... to wychodzenie z ram portretu?... Jest to naturalnie legenda, przywiązana do Krążą, lecz.... dlaczego ja wszystko to widziałem w snach?.... Jadę tam powodowany kaprysem własnym, bo mogłem przecież odmówić i na zaproszenie, dość lakoniczne, nie zareagować. Lecz muszę przyznać, że mię to spotkanie Zatorzeckiego i cała ta historja podnieciła. Doznałem wrażenia, że jadę do owego legendarnego Krążą dzięki przeznaczeniu, które ma w tem jakiś cel wyraźny. Śmiałem się a jednak pozbyć się tego wrażenia nie mogłem, jak nie można niekiedy stłumić głosów wołających w duszy, pomimo naszych chęci i wbrew woli.

Niezwykły zbieg faktów, moje sny i te wiadomości o Krążu zapewne budziły mój nastrój i okraszały go fantazją jakiejś niezwykłej bajki. — Zmęczony rozmyślaniami nie mogłem jednak zdrzemnąć się, za zachęcającym przykładem Gabrjela, który chrapał sumiennie.

Po paru godzinach, późną już nocą, zbudziło mnie z rozmyślań ujadanie psów. Spuściłem okno karety i w blasku latarni ujrzałem brytany wielkie, jak lwy, rzucające się zajadle do koni.

Jechaliśmy po bruku, ostro, z hałasem w niemilknącym warku i szczeku rozjuszonych zwierząt. Przeraźliwy gwizd świstawki stróża obudził Gabrjela. Ktoś rozmawiał głośno z Bogdziewiczem. Kareta stanęła. Psy opadły nas skacząc wprost do drzwiczek, może zwęszyły obcego. Gabrjel wołał zły.

— Co u czarta, Szymon, odwołać te bestje, Roman, może masz rewolwer, wal prosto we łby! Gdzie Kacper, otwierać! Hej, służba!....

Postać chłopca w liberyjnej kurtce podbiegła do nas z pochodnią w dłoni. Wyrostek ujrzawszy mnie, otworzył usta od ucha do ucha i miał taką minę, jakby zobaczył upiora. Weszliśmy do obszernego przedpokoju, oświetlonego pochodnią Kacpra, stamtąd do małej, ciasno zastawionej komnatki, którą rozjaśniał trzaskający wesoło na kominku ogień. Po chłodnej nocy ciepło ognia sprawiało szczególną przyjemność. Gabrjel stanął plecami do komina.

— Co masz na kolację?... — spytał opryskliwie zapatrzonego na mnie lokajczyka.

— Zimne mięsiwo i marynata z ryb, jest i herbata.

— Wódka?...

— A jakże! Pani ochmistrzyni takoż....

— Dawaj wódkę nie panią ochmistrzynią, prędzej!

— Kiedyż ja nie skończył, że ochmistrzyni kazała zostawić, ale tylko czystą, a starkę zamknęła, bo konie dwa dni chodziły na kolej, nie wiedzieli my czy i dziś jaśnie pan przyjedzie.

— A... a!... hetmanówna bała się, żebyś starki nie wypił. No, dawaj jaką tam masz lurę, aby mocna. Pamiętaj pokój dla pana przygotuj.

Gdy Kacper wybiegł, Gabrjel odstąpił od kominka, przeciągnął się z lubością i patrząc przed siebie, rzekł jakby do kogoś trzeciego.

— A, a, a, a!... że też tobie chciało się jechać z Warszawy do tego przedpotowego Krążą?....

— Czy do mnie mówisz?.... spytałem.

— Do ciebie, bo jestem tu stałym więźniem, ale ty, co tobie po Krążu? Znalazłem się w kłopotliwem położeniu. Spojrzałem na Gabrjela uważniej. Twarz jego nie wyrażała nic prócz nudy, może nie rozumiał słów wypowiedzianych, nie odczuł jakie na mnie mogą zrobić wrażenie.

— Przyjechałem tu zaproszony przez ciebie, jako twój gość... i przytem lubię takie stare gniazda — rzekłem siląc się na swobodę.

— Jakie tam gniazda? dziury!

— Stare zamczyska......

— Ruiny! kamieniołomy!....

— Jestem tu trochę jako amator-badacz — ratowałem się z niewyraźnej sytuacji.

Zatorzecki roześmiał się.

— Dotąd będziesz badał zamek, dopóki nie natkniesz się na wędrującego pradziada, lub tylko na Paschalisa, który ci o tamtym naopowiada dziwy takie, że drapniesz gdzie pieprz rośnie.

Odrzekłem mu, że nie jestem płochliwym, wszelkie zaś stare legendy i baśnie interesują mnie bardzo. Wyraziłem też nadzieję, że jako swemu kuzynowi i gościowi Gabrjel pokaże wszystko co najciekawsze w Krążu.

Na widok wnoszonej kolacji Gabrjel ożywił się, uścisnął mnie za ramię i rzekł tonem zakrawającym na serdeczność.

— No, Romek, rozchmurz czoło, w gruncie rzeczy jestem bardzo rad, że przyjechałeś do tej Tebaidy, za jaką uważam Krąż, bądź tu jak u siebie w domu, badaj, szperaj, podziwiaj. Będę ci nawet nieskończenie wdzięczny, o ile wystraszysz pradziada odwagą i nauczysz go, aby zastosował się do swojej roli obecnej, czcigodnego nieboszczyka. Takie szastanie się ubliża godności, jaką on piastuje w rodzinie. Przedewszystkiem byłaby ci wdzięczna za to Gundzia, a to już wielkie słowo! Weroninka także boi się naszego pradziadka straszliwie i ja najgorzej na tem wychodzę.

Dobry nastrój między nami powrócił.

Po wieczerzy udałem się na spoczynek. W pokoju gościnnym, szablonowym, ale dużym i widocznie jasnym, zastanowił mnie odrazu monotonny odgłos płynący z poza okien, jękliwy jak bełkot fali. Otworzyłem okno. Radosny okrzyk wyrwał się z mojej piersi. Pod oknem, nisko w dole bałwaniła się czarna spieniona rzeka, dość szeroka, tłukąca się z pasją o wyrwy wysokich brzegów.

Patrząc na tę rzekę, zamyśliłem się głęboko nad Krążem. Postanowiłem zgłębić historję zamczyska i tło, na jakiem powstała owa baśń szczególna, o wędrującym pradziadku. W toku rozmyślań, sam nie wiem dlaczego, nasunęły się wspomnienia, starego, opuszczonego pałacu Sławohora, nad Dunajcem, w głuchem zaciszu Beskidów. Gdy swego czasu zwiedzałem ten pałac, stróż miejscowy mówił mi, że pałac oczekuje prawego dziedzica, który jest gdzieś w świecie zabłąkany i dlatego pałac co roku kruszy swoje starożytne mury na znak żałoby i opuszczenia. Gdy prawy dziedzic odnajdzie się i stanie w swoich, od dawna opuszczonych progach, na Sławohorze życie zapanuje na nowo i góra pałacowa zakwitnie weselem.

Spytałem stróża, typowego górala, dlaczego odszedł i kiedy, góral splunął i rzekł z flegmą.

— Odszedł!.... Krew, jaka się tu polała, zaschła na murach, łzy jego wsiąkły w głazy i dla tego Sławohora się wali, ale to się wszystko zmieni gdy pan powróci.

Skąd mi te myśli teraz?.... Czy nasunęły je szumiące fale rzeki, jak tam wartkiego Dunajca? Czy może bór czarny, majaczący na przeciwległym brzegu, podobny zupełnie do tego na stokach wyżyn, w których tonie Sławohora? Zmęczony zamknąłem okno chcąc się położyć do łóżka. Naraz usłyszałem za drzwiami ciche kroki. Ktoś zatrzymał się po tam tej stronie.

— Kto tam? — spytałem ostro.

Na progu stanął Kacper blady, trzęsący się, przerażony. Oczy pełne grozy utkwił we mnie.

— Co się stało?.... — zawołałem.

— Jaśnie panie, zamek oświetlony — wybełkotał.

Nie zrozumiałem o co mu chodzi.

— Więc cóż z tego? Ktoś tam jest widocznie i oświetlił.

Oczy chłopca zrobiły się jeszcze większe ze zdumienia.

— Tam nikt nie oświetla, tam nikt nie pójdzie, nigdy. Paschalis ma izbę swoją na dole i tylko kaganek na oliwie. A tam okna głównej sali żarzą się jakimś ogniem. Wszyscy w zamku pobudziwszy się. Starsza pani zapaliła światło, ochmistrzyni takoż i w prawym pawilonie już nie śpią. Ja tu przybieżał, myślał, że jaśnie pan może co wie.

— Nic nie wiem i radzę ci iść spać.

— Kiedyż jak okna zamkowe się świecą, nikt spać nie może. Już nie świeciły dawno.... a.... ot znowu....

Kacper zniżył głos i dodał prawie szeptem:

— To oświetla ten, co wychodzi z ram i grozi na krużganku.....

— Brednie opowiadasz mój Kacprze.

Chłopak drgnął i ze zgrozą zacisnął sobie dłonią usta.

— Bożeż mój! — jęknął — jak, broń Chryste, usłyszy!! Niech jaśnie pan sam zobaczy światła w zamku. Widać z małego salonu.

Z lampą w ręku przeszedłem dwa pokoje, oddzielające mój pokój od salonu. Postawiłem lampę na bocznym stoliku i wyjrzałem przez okno.

— Czy to te światła, które przebłyskują przez jakieś drzewa naprzeciw? — spytałem.

— Nie, to prawy pawilon za gaikiem, niech jaśnie pan spojrzy na zamek, na prawo, w głębi....

Otworzyłem okno i wychyliłem się na zewnątrz.

Szereg okien na wysokości drugiego piętra, niedostrzegalnego w cieniu nocy gmachu, błyszczał mętnym blaskiem księżycowym.

— Gasną — szepnął za mną wystraszony lokajczyk.

I rzeczywiście światło w oknach zgasło nagle, jak zdmuchnięte. Ale jakie to było światło szczególne! białozielone, bławe, chłodne jak stal, może najlepiej określić meteoryczne. Dowiedziałem się, że w zamku niema także elektryczności wogóle ani jednej lampy ani świec. Wkrótce wyprawiłem Kacpra spać i sam położyłem się do łóżka. Spałem krótko, nerwowo. W ciszy nocy i świtu mąconego przytłumionym bełkotem rzeki, wsłuchiwałem się w jakieś głosy niesamowite wołające ku mnie, jakby od strony zamku. Czy to był zew tych murów tajemniczych?....

Ten głos dziwny wewnętrzny, jakby wymowne bicie serca prześladował mnie nieustannie aż do rana.

Jest ósma, dzień mętny, deszczowy, zatopiony w sinawej sszerzodze. Wygląda raczej na jesienny niż na czerwcowy. Rzeka leży cicha, metaliczna jak wąż przyczajony, spowity w dymie.

Piszę już dwie godziny. W domu cisza, wszyscy widocznie śpią. Gabrjel mówił, że sypia długo, to mię wszakże nie obowiązuje. Czuję się wyczerpanym, ale zaciekawia mnie Krąż. Pójdę na zwiady.

Nie rozumiem dlaczego doznaję lekkiej tremy.

Niesłychany objaw! Co u licha!... cóż za wpływ ma ten Krąż.... czyż mu ulegnę?

–––––––––17-GO CZERWCA.

Jestem, wyrażając się plastycznie, przepełniony Krążem i jego mieszkańcami. Cóż za szczególna miejscowość, panuje tu nastrój baśniowy. Czasem mnie się zdaje, że to dalszy ciąg moich dziwacznych snów. Na każdym kroku mgły tajemnic. Gdy wczoraj o ósmej rano wyruszyłem z mego pokoju na zwiady, spotkałem najpierw Kacpra. Zaprowadził mnie do stołowego pokoju na śniadanie i stojąc przy samowarze wdał się ze mną w gawędę, nieproszony o to wcale. Widziałem, że Kacper pała ciekawością, kim ja jestem i w jakiej roli tu przyjechałem. Przyglądał mi się bardzo uważnie, miał wielką ochotę do obszerniejszej rozmowy, ale ja wolałem samemu sobie zawdzięczać wszelkie spostrzeżenia i wiadomości. Powściągliwość moja tembardziej niepokoiła gadatliwego chłopca. Przeprowadził mnie potem na ganek pod filaram i, opleciony caprifoljum. Zapach tam silny od mnóstwa cielistych baldaszków, tych wytwornych kwiatów. Nawprost ganku, na obszernym dziedzińcu ujrzałem wielką kępę drzew, gaj świerków, jodeł, modrzewi, rozjaśniony gęstemi świecami brzóz, o białej jak śnieg korze. Ich puszyste, jasno seledynowe pióropusze, na tle głębokiej zieleni drzew iglastych wyglądały malowniczo. Gaik ten przyciągnął mój wzrok, chciałem mu się bliżej przypatrzyć. Zbiegłem z ganku i.... stanąłem oniemiały, Ujrzałem przed sobą w głębi, na prawo, zamek w całej wspaniałości frontowej fasady. Zdumienie moje było zupełnie uzasadnione, gdyż jest to zamek z mojego snu, identycznie taki sam. Gmach szary, ponury, sprawia przygnębiające wrażenie, także znajome dobrze z sennych marzeń. Nawet płyty schodów kamiennych przetkane porostami traw, takie same. Przetarłem oczy, chcąc się przekonać, że nie śpię i odruchowo, bez namysłu podążyłem wprost do zamku. Wstępowałem właśnie na schody, zakończone szeroką płaszczyzną wielkiego por tyku, pod sklepionemi arkadami, gdy przedemną otworzyły się nagle drzwi wejściowe, właściwie jakby wierzeje z okutych bierwion dębowych. Stanął w nich jakiś cudak; człowiek bardzo stary, zupełnie łysy, żółty jak chińczyk, z twarzą opadającą niezliczonemi fugami fałd, bruzd, głębokich załamań i węzłów szczególnych. Twarz ta ozdobiona figlarną parą uszów, daleko odstawionych i o wiele za dużych, przypominała stary zmurszały pergamin, rozpięty na dwóch hakach i ciężko obwisły na dół. Oczy okrągłe wypukłe, bure czy żółte, bez brwi i rzęs wyglądały jak dwa nity zardzewiałe, wbite w ten zmurszały zwój pergaminu, należycie żółtego, z dostateczną warstw; kurzu w załomach. Cała figura tego osobnika niemiłosiernie chuda, robiła wrażenie szkieletu, obciągniętego żółtą skórą. Nogi cienkie w białych pończochach pocerowanych szczodrze, w pantoflach z klamrami antycznej mody, istne dwa patyki podtrzymujące deskę korpusu. Człowiek ten ubrany był w atłasowe dawniej, dziś wytłuszczone, krótkie spodeńki do kolan, szerokie jak worki i w taką samą szeroką kamizelę wyświechtaną tłuszczem. Biały strzęp halsztuka i czerwony widocznie, za czasów swej młodości, dziś rudo-plamisty frak, ze złoconemi guzikami, dopełniał tego stroju, który zdawał się sam błagać o strych i stary kufer z rupieciami, a w świetle dnia dzisiejszego urągał śmiesznie własnej przeszłości. Najciekawszem jednak było wrażenie, jakie wywarłem na właściciela tego stroju. Spojrzał na mnie i rudo-złote oczy jego znieruchomiały. Całą figurą odskoczył w tył, a w źrenicach odmalowało mu się najwyższe przerażenie. Bełkotał coś niezrozumiałego, patrząc na mnie jak w obłędzie. Domyśliłem się łatwo, kto to jest.

— Dzień dobry — Paschalisie — rzekłem obcesowo.

Zatrząsł się cały, jak spróchniały odziom pnia, uderzony kijem, i jeszcze bardziej zżółkł.

— Co to? jak to? wielka fortuno! — wyrzucił gwałtownie ze zwiędłych ust i nagle zgiął się przedemną niemal do ziemi, na swych chudych, trzęsących się, białych, pocerowanych piszczelach.

— Jaśnie Wielmożny Pobóg?! Pobóg?! Boże wielki!! co... jak?... Fortuno!

Zaciekawiło mnie to, skąd on zna moje nazwisko.

— Chcę obejrzeć zamek — rzekłem nie zdradzając zdziwienia.

Wstąpiłem do wielkiej sieni zamkowej, mrocznej, zimnej, ponurej. Zaduch stęchlizny nie pozwalał tu oddychać. Doznałem jakby uderzenia w piersi, cofnąłem się. Zostawmy zwiedzanie na potem. Dławiło mię przykre uczucie ciężkie nad wyraz i tem przykrzejsze, że już mi znane. Wszak tego samego uczucia doznawałem w snach, wchodząc do tajemniczego zamku?....

Z nieprzyjemnym dreszczem wewnętrznym powróciłem na ganek.

— Jaśnie wielmożny, nie wiedziałem, nie wywietrzone!.... dawno, dawno! co.... jak!?....

Paschalis skłonił się prawie w pas i znikł w czeluściach sieni, nie zamykając drzwi. Miałem wrażenie, że z jakiejś dziury obserwują mię napewno jego żółto-bure oczy pająka.

Zapaliłem papierosa i wolno zstępowałem ze schodów. Nowe dziwo!... Z prawej strony ganku wyszła postać wysoka, zagadkowa. Mężczyzna czy kobieta?....

Chuderlawe kształty owej postaci ginęły niemal w głębokich kaloszach i w burce nieokreślonej formy, wiszącej na niej jak na szaragach. Kołnierz wytarty do białości okrywał jej twarz do połowy. Głowę miała owiniętą, aż po brwi, w czarną włóczkową czapkę. Pomimo jednak tego pozornego ubóstwa, na kołnierzu po bokach twarzy, suchej jak trzaska, ujrzałem dwie wspaniałe perły-gruszki, spływające z osady brylantowych kolczyków. A więc to kobieta!...

— Babka Gundzia?!....

Byłem od niej o parę kroków. Zatrzymała się jak wkuta w ziemię. Oczy czarne, wypukłe, przenikliwe wpatrzyły się we mnie ze zdumieniem i przestrachem gwałtownym.

— Co we mnie jest do djabła.... — pomyślałem z przykrością.

Skłoniłem się w milczeniu.

— Kto pan jest? — wypadły szybkie, skandowane słowa z wąskich ust starej kobiety.

— Przyjechałem wczoraj z Gabrjelem.... jestem....

— Był w zamku? — przerwała mi ostro.

— Kto?....

— Pan.... widziałam!

— Paschalis otworzy! drzwi, wszedłem do sieni, ale...

— Paschalis? co to znaczy? kto pan jest?.... skąd znasz Paschalisa.... ktoś ty?....

Jej szczególny niepokój, prawie trwożny, wzmagał się.

Zaryzykowałem:

— Jestem jedynym wnukiem brata... pani, Marcelego Poboga, Roman Pobóg z Uchań....

Zapewne miałem zakłopotany uśmiech na ustach, lecz i ten znikł wobec wyrazu twarzy staruszki po moich słowach.

— Ktooo?!..........

— Roman Pobóg z Uchań.

— Pobóg.... z Uchań?....

— Tak jest, syn Pawła, wnuk Marcelego, prawnuk Heronima — wyrecytowałem jak uczeń.

Na dźwięk ostatniego imienia staruszka szarpnęła się z głuchym okrzykiem przerażenia.

— Milcz!....

Wzburzyłem się, już miałem cisnąć coś przykrego i odejść, gdy staruszka zawołała z wyraźną męką na twarzy.

— Nie wymawiaj tego imienia — nie trzeba!

— Ależ ciociu!

— Cóż to.... znowu?!....

— Bo chyba mam prawo nazywać tak rodzoną ciotkę mego ojca?....

Spojrzała na mnie z pod czoła, ponuro, niezbyt życzliwie.

Odwróciła się i nie podając mi ręki, rzekła krótko:

— Chodź do pawilonu.

Zrównałem się z nią. Szła bardzo prędko, trochę pochylając naprzód wysoką, chudą postać. Spostrzegłem, że rozmowa nasza miała świadków. Pod filarami ganku, stał Paschalis przyczajony, twarz jego zdaleka podobna była do głowy starego osła. Z poza gaju, skąd wyszła babka, wyglądał, chowając się za jodłę, stangret Bogdziewicz. Poznałem go odrazu po bokobrodach i jednem oku. Oko to, o spojrzeniu ostrem jak strzała, przeszywało mię na wskroś. Wzruszyłem ramionami, zaczynało mnie to wszystko śmieszyć. W przedpokoju babka Gundzia zrzuciła burkę, zanim zdążyłem jej pomóc, z tąż samą żywością powyciągała nogi z otchłannych kaloszy i czapkę cisnęła na stolik. Figurę miała okropną, wysoką, płaską, w szarej sukni. Głowa duża, sucha, o twarzy ściągłej, bardzo bladej, trzymała się sztywno na cienkiej szyji jakby na sztabie żelaznej. Włosy obfite zupełnie białe, gładko zaczesane w zwinięty ciasno warkocz na tyle głowy... Rysy twarzy, wydatne, usta zaciśnięte jakby gniewnie i czarne, długie brwi, nad czarnemi oczami, czyniły tę fizjonomję niezwykle surową o nieubłaganym wyrazie.

Prócz wspaniałych kolczyków z perłami, wiszącemi prawie do pół szyji, babka miała jeszcze suknię zapiętą wielką broszą brylantową z perłami: trzy perły także w kształcie gruszek jak wielkie łzy. Na chudych palcach pierścienie i sygnety.

Babka kiwnęła na mnie ręką. Przez parę dziwacznie umeblowanych pokoi weszliśmy do małego gabinetu, gdzie palił się, na wielkim kominie, suty ogień, trzaskając wesoło.

Tu dopiero babka podała mi rękę nerwowo, tak, że zaledwo dotknąłem ustami jej palców.

— Siadaj... no, tu naprzeciw mnie.

Sama wsunęła się w głęboki fotel na wprost ognią stojący.

— Tedy mówisz... że Pobóg?... — padło ostre pytanie.

— Jestem rodzonym wnukiem Hieronim a Poboga po mieczu.

Zbladła i zadrżała, nie spuszczając ze mnie oczów.

— Któż ci to... to mówił?

W słowach jej był ton twardy, nieprzyjemny.

— Mówił mi mój ojciec, Paweł.

— Z Uchań?

— No tak.

— A Marceli?

— Dziad Marceli dawno nie żyje, umarł w Paryżu.

— A jego żona?...

— Również. Oboje spoczywają na cmentarzu Montmartre.

— A jego dzieci?

— Jest tylko ojciec mój, Paweł.

— A jego dzieci? — powtórzyła z akcentem, niecierpliwie.

— Jestem jedynakiem.

Babka oderwała oczy odemnie, spojrzała na ogień. Coś jakby lekkie westchnienie uniosło zapadłą, suchą pierś staruszki.

Trwało to chwilę, czarne płomieniste źrenice znowu wlepiły się we mnie uważnie, badawczo, z dziwną iskrą tlącą się w ich ponurej czarności.

— Ojciec... zdrów?...

Odczułem, że to pytanie zdawkowe. Ominąłem je celowo, zagadnąwszy ze swej strony.

— Ciocia nie zna rodziny naszej od czasu dziadka Marcelego. Nieprawdaż?

— Nie! — brzmiała krótka, gniewna odpowiedź.

Spytała innym tonem.

— Jakimże sposobem przyjechałeś do Krążą?

Opowiedziałem o naszem spotkaniu w teatrze z Gabrjelem.

— Warjat! — mruknęła.

Nie byłem pewny, do którego z nas odnosił się ten epitet, ale mnie ubawił, więc się uśmiechnąłem.

— Czegóż ty się śmiejesz? — sarknęła zdziwiona.

Wpadłem w doskonały humor, jakby na przekór sytuacji.

Zacząłem opowiadać o naszej podróży, o Warszawie, zaczepiłem o lata studjów na uniwersytecie — opowiadałem o podróży do Afryki, wespół z paru kolegami. Przeskakiwałem z tematu na temat, swobodnie, czując na sobie bez przerwy dwie czarne otchłanie oczów babki, utkwione we mnie.

— A cóż ty będziesz robił w Krążu? — przerwała tok mego opowiadania.

Tegom właśnie chciał.

— Krąż bardzo mi się podoba — oświadczyłam skwapliwie — zamek wspaniały. Korzystając z łaskawego zaproszenia Gabriela, a przypuszczam, że obecnie i... cioci — skłoniłem się przed nią głęboko — chcę tu przebyć jakiś czas, by poznać tak ciekawą miejscowość.

— Ciekawą? — zdziwiła się.

— No, zamek starożytny, gmach niepospolity, nie często się taki spotyka w kraju. Pragnę mu się bliżej przypatrzyć, zapoznać się z tą budowlą archaiczną.

— W Krążu niebezpieczne takie eksperymenty.

— Dlaczego? — spytałem.

— A... czy Gabrjel nic ci nie mówił?

— Czy o tem, że podobno w zamku ktoś straszy?...

— Nie ktoś straszy, lecz zamek ten jest groźny, nie mów z lekceważeniem o rzeczy, której nie znasz.

— Sądzę, że to nie realnie brane fakty?

— To są właśnie fakty i ty im nie zaprzeczaj.

— Chciałbym je zbadać.

— Nie radzę, nie radzę!... może się to dla ciebie smutno skończyć. Nic tu niema do badania, nic do oglądania w tej starej, okropnej ruderze. Tylko taki nietoperz, jak Paschalis, może tam mieszkać.

— Pyszne określenie... nietoperz — zaśmiałem się. — Czy on mieszka w samym gmachu?

— Tak... zupełnie sam.

— Może to on urządza owe strachy?...

Babka zerwała się z miejsca, była groźna.

— Milcz! jeszcze nam do pawilonu nieszczęście sprowadzisz.

Zaczęła chodzić po pokoju szerokiemi krokami, założywszy ramiona splecione na piersiach. Przerwałem milczenie.

— Wczoraj w nocy, Kacper był przerażony, ujrzawszy światła w oknach zamkowych, poprostu ktoś był w zamku ze światłem i to już wywołało popłoch. Może wszystkie inne strachy są tak samo wątpliwej natury?...

Babka Gundzia stanęła przedemną w wyzywającej pozie.

— A czy ty wiesz, dlaczego te światła przeraziły wszystkich?

Milczałem umyślnie, zrobiwszy brwiami znak nieświadomości.

— Nie wiesz?... no, więc, skoro nie wiesz, to nie przesądzaj sprawy.

Nie powiedziała mi tego, co mówił Kacper o owych światłach w zamku. Nie zdradziłem się, że o tem wiem.

Tymczasem podano drugie śniadanie. Obiad jadają tu o szóstej wieczorem. Gabrjela nie było. Na wyrażoną przezemnie uwagę, czy nie chory, babka sarknęła:

— Przecież on z dnia robi noc, a w nocy awanturuje się zawsze. Uciekniesz ty z Krążą, gdy go lepiej poznasz — zaśmiała się przykro.

— Kogo?... Gabrjela... czy Krąż?...

— Wszystko!

Wszedł rządca Korejwo, mężczyzna w starszym wieku, rubaszny, o dobrodusznym wyrazie twarzy pospolitej. On także, usłyszawszy moje nazwisko, spojrzał na mnie z takiem zdumieniem, jakby własnym oczom nie wierzył. Nagle stanął przed nami Gabrjel, kwaśny, niewyspany. Podał mi rękę, poprawiając monokl dwoma palcami. Babkę przywitał, cmoknąwszy ją w rękę w powietrzu.

— Cóż to za objawienie, że tak dziś wcześnie? — spytała staruszka.

— Musiałem leczyć pacjenta, jest przeziębiony.

— Kto?

— Fortepian, przecie nikt inny mnie tu nie obchodzi.

— Cóż mu się stało? — spytałem z uśmiechem.

— A cóż, Kacperek kochany, wietrzył salę, gdy padał deszcz, jemu się zdaje, że Blüthner, to stara pierzyna i zwyczajny cymbał, z którym się można obchodzić jak kto chce.

Przydreptała do stołu nowa osoba: jejmość o kształtach powydymanych jak balony. Wdzięki te były tak silnie oklamrzone gorsetem, że aż wystąpiły jej na twarz ogniste wypieki, włosy miała rude, przypieczone żelazkami w nioby i pukle.

Szła, podrygując, z piersią jak kopuła podaną naprzód, wystrojona, w lekkiej, różowej, młodzieńczej sukni; prawdziwa reklama pretensji, bez kwalifikacji do tego. Podbiegła z ciężką imitacją lekkości do Gabrjela i rzekła z umizgiem:

— Niech mnie pan przedstawi temu panu.

— A po co, on to sam zrobi — odrzekł Gabrjel, zabierając się do polędwicy.

— Roman Pobóg — rzekłem z ukłonem.

Cofnęła się i oniemiała. Oczy jej zamigotały niespokojnie, wyglądała na przerażoną.

— Czy pani zwarjowała? — sarknęła babka gniewnie.

Jejmość opanowała się natychmiast i podała mi rękę z godnością niewypowiedzianie śmieszną.

— Jestem Chmielnicka, w prostej linji od...

— Od bat’ki Chmielą i jakiejś krasawicy z Zaporoża — rzekł Gabrjel z humorem.

— Et! pan Gabrjel to zawsze dokuczliwy.

— Nie zawsze, tylko przy tak podłej polędwicy.

— Albo, jak fortepian kataru dostanie — uśmiechnął się Korejwo.

— A tak, bo cały Krąż nic nie wart wobec mego Blüthnera.

— Są ich tam przecie całe zastępy — dogryzła babka.

— Ale on jedyny.

Gabrjel z kwaśną miną jął dogadywać babce w sposób bardzo niesympatyczny. Widziałem, że staruszka mieni się na twarzy. Było mi przykro i wstyd za niedelikatność Gabrjela. Chciałem mu przerwać jego złośliwość, gdy uprzedził mnie Korejwo, pytając, dlaczego „pan dziedzic“ po wycieczce do Warszawy nie grał dziś jak bywa co dzień. Gabrjel skrzywił się jak po piołunie.

— Najpierw nie co dzień, a co noc i niechże się pan oduczy dawać mi idjotyczny tytuł — dziedzic — to trąci oborą, zaraz mię zalatuje woń tej instytucji i tracę apetyt. Czy byłeś w zamku? — zwrócił się do mnie gwałtownie. — Jakże tam Hieronimek? wylazł z ram na powitanie twoje?

Babka zadrżała...

— Gabrjelu!...

— Jużby też pan i nie wspominał nie wiedzieć co! — jęknęła hetmanówna.

Gabrjel wzruszył ramionami.

— No jakże!... być w Rzymie i nie widzieć Papieża?... Wszakże wczoraj sam się oznajmił illuminując zamek, zapewne in gratiam przyjazdu Romana. Pobóg witał w ten sposób Poboga! To sprawka pradziadunia, znam ja go dobrze. Oho! ho!... — zatrząsł widelcem nad swoją głową.

Babka Zatorzecka zerwała się z krzesła.

— Jeżeli natychmiast nie przestaniesz — wyjdę z pokoju.

Była blada, jak widmo, przestraszająca.

Żal mi się jej zrobiło. Chwyciłem rękę staruszki i ucałowałem, zatrzymując silnie na miejscu.

— Babciu droga — (tytuł ten wypowiedziałem odruchowo i tak już zostało) Gabrjel żartuje, poco się tak przejmować? No, proszę usiąść, proszę nam nie uciekać, będziemy mówili o czem innem.

Spojrzała na mnie bezmiernie zdumionemi oczami, usta jej się zatrzęsły, jakby z wrażenia. Usiadła dziwnie zmieniona.

— Są rzeczy, z których żartować nie wolno — rzekła półszeptem, z naciskiem.

— Nie wolno! — powtórzył Gabrjel z patosem, podnosząc wysoko palec wskazujący i grożąc nim nad swoją głową. Oczy przytem roztworzył szeroko, tak, że monokl spadł mu prosto na talerz i osiadł na gęstym sosie jak liść na błocie.

— O... do czarta!...

Był zły, zaczął z niezwykłem namaszczeniem wyjmować monokl palcami i widelcem, ocierał go chusteczką do nosa, którą potem bez ceremonji rzucił w potrawę i krzyknął na Kacpra ostro:

— Daj drugi talerz, a uważasz... zęby w gardło, ośle!...

Chłopak dusił się od śmiechu. Hetmanówna schowała twarz w chustkę.

Zacząłem mówić o czem innem, bo i mnie komizm tej chwili, a zwłaszcza mina Gabrjela, ubawiła serdecznie.

W toku mojego opowiadania zauważyłem, że babka spogląda na mnie ciekawie i jakoś inaczej, niż przedtem.

Przyciszonym i trochę drżącym głosem spytała mnie, czy dawno straciłem matkę. Rozmowa skierowała się na moją rodzinę i Uchanie. Babka była powściągliwa w pytaniach, ale wyczułem, że temat ten interesował ją i zarazem bolał.

W wyrazistych oczach babki był stały niepokój, często dostrzegłem w nich wzruszenie, tłumione jakby gniewem.

Po śniadaniu udałem się z Gabrjelem do jego pokoju. Słusznie mówiła babka, że posiada on zastępy fortepianów. Wielki okrągły salon zastawiony był tylko temi instrumentami. Naliczyłem ich dwanaście. Jak duże foki rozpierają się tu wszędzie błyszczące ich cielska. Odróżnia się mahoniowy przepiękny Blüthner, polisandrowy, jakiejś starej firmy pyszny okaz i wązki wydłużony antyk klawikord, wielce widać sfatygowany kolejami swego istnienia, pełen inkrustacji emaljowanych, medaljonów i złoceń.

Wszystkie fortepiany starannie pozamykane, oddalone od kwiatów, których tu jest również pełno i bardzo niepospolitych. Doniczki kwiatów pogrążone są w porcelanowych wazonach, widocznie się tu obawiają, by wilgoć najmniejsza nie zaszkodziła płucom faworytów.

Posadzka jak szkło, żadnego dywanu, ściany pokryte białym jak marmur stiukiem, puste, gdyż, jak twierdzi Gabrjel, obrazy tłumią akustykę. Na wprost Blüthnera, na sztalugach, stoi portret kredkowy młodej, ślicznej dziewczyny. Główka malownicza z rozpuszczonemi warkoczami przykuwa wzrok. Nie chciałem pytać, ale byłem pewny, że to Weroninka. Sprytny, zalotny wyraz jasnych oczów, na portrecie, zaciekawia. Przyglądałem się zbyt długo. Gabrjel majstrując coś około fortepianu, rzucił na mnie okiem.

— Podziwiasz Glicynję Krążą? Kredka nie jest w stanie wykazać całego jej piękna. Zdawaćby się mogło, że wszelkie strachy powinny się łasić do niej, jak psy i nie dokuczać jej, a oto, widzisz, jest inaczej. Weroninka chora z powodu wczorajszego dowcipu pradziadunia.

— Czy ona mieszka w zamku? — spytałem.

— Nie, gdzież tam! W prawym pawilonie, ale tam widziano światła lepiej, niż u nas.

Byłem ciekawy, kim jest Weroninka, lecz ponieważ Gabrjel nie zdradzał chęci mówienia o niej, nie pytałem. Natomiast prosiłem go, by zagrał.

— Teraz?... nigdy! Nie grywam za dnia.

— W takim razie do widzenia, idę na przechadzkę.

— A nie natknij się gdzie na Hieronima, a gdyby, to mu powiedz odemnie reprimendę za nastraszenie Weroninki — zawołał za mną.

Wyszedłem na dziedziniec, mający w pośrodku skupinę drzew, rozejrzałem się ciekawie dokoła.

Dziedziniec zamyka wielka brama murowana, z daszkiem staroświeckim, z wieżyczkami, nie tyle ładna, ile ciężka i jakaś więzienna. Minąwszy ją, ujrzałem przed sobą przestrzeń wzgórzystą, okoloną czarną linją lasu. Pod lasem błękitniały dymy, zapewne wioska.

Na polach zielonych od zbóż stoją drzewa pojedyncze, jak maćkowe grusze, gdzieniegdzie kępa tarnin, wszystko w mętnym tumanie deszczowego pyłu miało w sobie przedziwną melancholję. Poza prawym pawilonem zamku grupują się murowane budynki gospodarcze, dawniej widocznie świetne, dziś bardzo zębem czasu naruszone, gdzieniegdzie prawie walące się.

Jaskrawe plamy nowych budynków odcinają się wyraźnie na tle tych szanownych pół-ruin, świadcząc sobą, że jest tu jakaś ręka w tym Krążu, która nie zapomina o przyszłości, nie unicestwiając zabytków przeszłości. Nie czułem jednak ochoty do zwiedzania gospodarstwa, tem bardziej, że przy budynkach kręcili się ludzie, ja zaś wolałem być sam. Zawróciłem przeto w przeciwną stronę, ku zaroślom parkowym, otaczającym lewy, zamieszkały przez nas pawilon.

Prosta wstęga rzeki, idąca z pod lasu, czyniła tu wygięte do wewnątrz półkole i płynęła pod wyżyną zamkową, szeroka, zbałwaniona, koloru żelaza. Zstąpiłem na brzeg, mokrym piaskiem pokryty. Stało tam parę łodzi rybackich i na kołkach suszyły się niewody i węcierze. Ludzi nie było. Patrzyłem długo na rzekę. Monotonny szelest jej wód nasuwał mi jakieś wspomnienia odległe, nieuchwytne majaki. Szelest wody przy brzegu szeptał tajemniczo, wyobraźnia moja podchwytywała te szmery i może okrasiłaby je fantazją marzeń, gdybym się chciał poddać nastrojowi, jaki budziła we mnie ta ciemnostalowa wstęga wody wśród łąk zielono-mglistych.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: