- W empik go
Dziedzictwo Pandory - ebook
Dziedzictwo Pandory - ebook
Irin Shavi jest Dziedziczką Pandory obdarzoną mocami Żywiołów. W ogniu bitwy traci nad nimi kontrolę i sieje spustoszenie.
Ciężko ranna trafia do Noxis, zapomnianego zamczyska w Zaświecie, ukrytego po drugiej stronie Bagien Dusz. Dręczona wyrzutami sumienia uświadamia sobie, że utraciła moce, a powrót do domu jest niemożliwy. Musi na nowo odnaleźć w sobie siłę i stawić czoła przeznaczeniu. Właśnie wtedy mroczny książę Corvus Dreiden, gospodarz i władca zamczyska, wyciąga do Irin pomocną dłoń.
Oprócz dziedzictwa, które niczym cień podąża za Irin, po piętach depcze jej okrutny książę Eiren, a także tajemnicza Piąta Bogini, która dotychczas była jedynie mitem spisanym na kartach dziejów.
Świat staje na krawędzi rozpadu, mity nigdy nie były tak bliskie prawdy, a pozory tak mylne. Czy Irin odzyska moce i okiełzna chaos, który opanował nie tylko rzeczywistość, lecz także jej własny umysł?
Dziedzictwo i przeznaczenie splatają się ze sobą, nadchodzi Pandora. Czy staniesz u jej boku?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367915465 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świat zamarł. Ciemność ogarnęła Morowe Jezioro, Heliod, a może i cały Cerion. Wraz z nią rozlał się duszący swąd dogasającego chaosu.
Popiół tworzył coraz grubszą pokrywę; moje kruczoczarne włosy splotły się z jego warstwami. Czułam, jakby mnie pochłaniał, jakbym pod jego osłoną miała zapaść się w nicość.
Cisza.
Nie mogłam się ruszyć, część mnie tego nie chciała.
Patrzyłam w szare niebo, a pył, niczym płatki śniegu, lekko opadał na moją twarz. W tej właśnie chwili pomyślałam, jak ulotne jest życie.
Powietrze stało się ciężkie i z każdym wdechem coraz bardziej przytłaczało.
Magia, która przed chwilą eksplodowała, powoli opuszczała moje ciało i dogasała wraz z tym, co pozostało z otaczającego mnie świata.
„Czy mi się udało? Czy moja moc przechyliła szalę zwycięstwa? Dlaczego nic nie słyszę? Gdzie są wszyscy? Czy pokonałam wrogów?”
Pytania, mimo że niewypowiedziane, dźwięczały w mojej głowie.
Ogarnęło mnie zmęczenie; powieki ciążyły coraz bardziej. Zanim pogrążyłam się w otchłani mroku, usłyszałam krzyk — przeszył całe moje ciało i utrzymał świadomą.
To nie był okrzyk zwycięstwa. To była manifestacja bólu, cierpienia i bezradności, które mieszały się z beznadzieją.
Żal i rozpacz wyryły się w czyjejś duszy.
Usłyszałam kolejne głosy i coraz głośniejsze kroki. Jakaś postać stanęła nade mną, widziałam tylko jej czarne kontury. Poczułam, że się unoszę. Później towarzyszyło mi złudzenie podobne do lotu. Od zawsze zazdrościłam ptakom ich wolności, możliwości spojrzenia na wszystko z góry i błądzenia wśród chmur. Być może moja dusza zazna tego uczucia, gdy już postanowi mnie opuścić.
Zaczęłam się zastanawiać, czy umieram. Byłam na to gotowa, czułam się spokojna. Odetchnęłam głęboko, a potem otuliła mnie ciemność.
Mrok.
Nie zasługiwałam na Krainę Bogów — Nadziemie. Bez wątpienia Elis było dla mnie nieosiągalne. Zbyt wiele krwi przelałam w swoim niedługim życiu. Pogrążona w pustce czekałam, aż otworzą się dla mnie wrota Podziemia — krainy umarłych, którą władał okrutny Bóg Izar. Ten jednak nie nadchodził. Jego Upadli nie wciągnęli mnie w otchłań, nie zostałam potępiona za uczynki, których dokonałam za mojego śmiertelnego życia.
Błądząc wśród cieni, poczułam, jakby z mojego ciała wyrywano jego fragmenty. Ból, który mnie przeszył, spowodował, że szarpnęłam się i otworzyłam szeroko oczy.
Pomimo cierpienia nie krzyczałam. Otępienie pozwalało mi tylko bezradnie rozchylać usta, zatrzymując w nich dowód katuszy.
Oślepiło mnie jaskrawe światło. Trwało to tylko krótką chwilę, w której kurczowo próbowałam się utrzymać w świecie jaźni. Mój stan nie pozwolił mi wytrwać zbyt długo, chwilę później znów straciłam przytomność, ale przynajmniej wiedziałam jedno…
„Żyję”.
Jak przez mgłę docierały do mnie skrawki rzeczywistości. Z letargu wybudzał mnie jedynie ból. Widziałam zarysy krzątających się ludzi, towarzyszyły im odgłosy codziennych obowiązków.
Chwilami miałam wrażenie, że odwiedza mnie ciemna postać — ta sama, która wyrwała mnie z objęć śmierci nad Morowym Jeziorem. Nie byłam w stanie dojrzeć szczegółów i rysów jej twarzy. Kolory i kontury się rozmywały, tworząc ciemne plamy i zacierając granicę pomiędzy snem a jawą.
Zastanawiałam się, ile kroków dzieli mnie od upadku w przepaść, wprost w czeluści Podziemia.
Za każdym razem, gdy otwierałam oczy, zmuszałam się, by wytrwać jak najdłużej. Musiałam chwytać strzępy rozmów, musiałam wiedzieć.
W końcu dotarła do mnie prawda. Okazała się gorzka, cierpka jak tarnina, a jej ciernie na zawsze naznaczyły mnie piętnem śmierci. Bez wątpienia na nią zasłużyłam. Świat mi nie wybaczy, nie zapomni. Już zawsze będę dla niego zniszczeniem…
Ja — PANDORA.ROZDZIAŁ I
BŁĄDZĄC WŚRÓD CIENI
Nie wiem, ile czasu spędziłam we śnie, ile zajęło mi odzyskanie przytomności, ale w końcu mój umysł stał się na tyle silny, by zrozumieć czas i przestrzeń.
Ostrożnie otworzyłam oczy, miękkie światło wypełniało pomieszczenie. Powoli zmierzchało. To nie było więzienie, nie byłam spętana. Leżałam w ciepłym łóżku. Mimo to moje serce przyspieszyło i chciało wyrwać się z piersi. Znalazłam się w miejscu, którego nigdy nie widziałam na oczy. Sama, obolała, z duszą rozbitą na kawałki.
Uspokoiłam oddech. Każdy haust powietrza powodował cierpienie; pachniał popiołem i goryczą.
Rozejrzałam się na tyle, na ile pozwalał mi przeszywający ból.
Kamienna komnata była dość spora, dla mnie zbyt duża. W niczym nie przypominała tych, do których przywykłam — skromnych, nierozbudowanych, ukrytych gdzieś w zamkowych lub świątynnych zakamarkach. Z dala od spojrzeń, które mogłyby zauważyć zbyt wiele. Ta była bogato zdobiona, oświetlało ją kilka lamp oliwnych, których ciepłe światło odbijało się od drewnianej boazerii. W przestrzeni dominowały kasetonowy sufit i wysokie, smukłe okna wypełnione szkiełkami. Triforium¹ zwieńczono ostrymi łukami, po których wiły się pozłacane rośliny. Przez okna wlewały się ostatnie promienie zachodzącego słońca.
Wpatrywałam się w sielankowy obraz zachodu, którego nie powinnam już oglądać, następnie mój wzrok prześlizgnął się po metalowej ramie okien. Westchnęłam ciężko. Trzy okna, a każde — dla kogoś w moim stanie — zbyt odległe, by uciec.
„Czy będę musiała uciekać?”
Odgoniłam tę myśl. Jedyne, czego chciałam, to przestać cierpieć.
Bolała mnie niemal cała lewa strona ciała. Czułam się ociężała i przytłoczona. Pomimo tego powolnym ruchem postanowiłam zbadać obrażenia.
„Jak to się stało?”
Zrobiło mi się niedobrze. Bandaże ciasno opinały mój brzuch i żebra tuż pod piersiami. Wyżej okalały część dekoltu i szyję. Nie przejęłam się tym, jak bardzo mogłoby być źle. Jakkolwiek bym wyglądała, blizny nie wymazałyby tego, co zrobiłam. Zniszczenie — tego dokonałam.
Zdławiłam torsje.
Wszyscy zginęli, wszyscy w promieniu kilku staj². Zmiotłam z powierzchni ziemi nie tylko wrogów, lecz także moje oddziały i niewinne istnienia. W swoim szale ogień, który wywołałam, strawił las, wojska wrogiego Kratonu, mojego ukochanego Heliodu i — co zabolało mnie najbardziej — zniszczył również wioskę, w pobliżu której rozgorzała bitwa. Dużą osadę pełną rodzin. Zabiłam ojców, matki, dzieci. Zamieniłam ich w popiół, który potem opadał leniwie na moją twarz i ciało.
„Jakim cudem straciłam panowanie? Jak mogłam sobie na to pozwolić?!” Bezsilność mieszała się z bólem i żalem.
Jasność umysłu powoli wracała, wspomnienia zaczęły napływać falami, przytłaczając mnie obrazami sprzed katastrofy. Przez rozdartą na strzępy duszę przedzierała się złość i jedno imię. Eiren. Książę Kratonu, istota o nadludzkich mocach. Moje obrażenia zawdzięczałam właśnie jemu.
Różnie określano tego typu istoty. Upiór, afryt, cień, koszmar. Na pozór wyglądają normalnie, ale to tylko zewnętrzna powłoka. Podczas walki ich paznokcie się wydłużają, tworząc śmiercionośną broń. Pojawiają się skrzydła, błoniaste jak u nietoperza lub okryte piórami niczym ptasie. Najgorszy jest szał, który niszczy wszystko wokół. Zazwyczaj są okrutne, zepsute i zdeprawowane przez swoją nieśmiertelność.
Część z nich staje się pustelnikami, część pragnie władzy. Jako istoty nadprzyrodzone nie mogą rządzić. Rady królewskie już dawno o to zadbały, wprowadzając odpowiednie dekrety i środki bezpieczeństwa, a ja, Dziedziczka Pandory, byłam jednym z nich.
Chociaż tak naprawdę nie wiedziałam, jak pokonać afrytów, najwidoczniej skutecznie powstrzymywałam ich niebezpieczne zapędy. Do czasu. Zastanawiałam się, kiedy straciliśmy czujność, zarówno ja, jak i królowie Kratonu i Heliodu oraz możni. Upiorów było za mało, by przejąć kontrolę, ale te, które oparły się zwierzęcej i dzikiej naturze dzięki swojej sile i sprytowi, sprawowały ważne funkcje na dworach, zazwyczaj za godziwe wynagrodzenie. Tak częściowo zyskiwali to, czego pragnęli, zamieniając możnych w swoje marionetki.
Zdarzało się, że jakiś członek rodziny został ukąszony i przeistaczał się w kolejnego upiora. Czasami udawało się na wiele lat ukryć ten fakt przed poddanymi, ale to wymagało samodyscypliny. W przypadku Eirena próbowano utrzymać jego stan w tajemnicy. Nowa natura szybko jednak przejęła nad nim kontrolę i pokazał on swoje prawdziwe oblicze poddanym. Mimo że nie mógł odziedziczyć korony, został na dworze. Niepohamowane okrucieństwo księcia i strach, który zasiał w sercach możnych, dały mu możliwość manipulacji. Nikt mu się nie przeciwstawił i dlatego skutecznie napuścił swojego ojca, króla Zedę, na Heliod.
Zazwyczaj zwaśniony z wyspiarskimi królestwami północy Kraton zawiązał z nimi sojusze. Nadal jednak brakowało mu szybkiej i niezależnej drogi morskiej do Wyspy Targów, gdzie kwitł handel z Zamorskimi Krainami. Był zatem zależny od Heliodu, bo tylko płynąc wodami braterskiego kraju, można było uniknąć zdradzieckich Wiecznych Sztormów i wzbogacić się na wymianie orientalnych towarów. Zamorscy kupcy hojnie płacili za kratońskie klejnoty, dzieląc się przy tym przyprawami i jedwabiem.
Wojna o władzę w Cerionie stała się już tylko kwestią czasu. Początkowo wysyłano do niego małe oddziały zbrojne, które łupiły przygraniczne wioski. Z czasem wojska króla Zedy, pod wodzą Eirena, zaczęły wdzierać się głębiej na ziemie Heliodu, przejmując kontrolę nad coraz większym obszarem. Rozmowy pokojowe nie przyniosły rezultatów i zmęczony najazdami Kratończyków król z ciężkim sercem przystąpił do wojny ze swoim bratem.
Większość zastępów wroga kierowała się szlakami pomiędzy górami, które tak dobrze znała, a lesistymi połaciami naszego kraju. Przełęcz, w której znajdowało się Morowe Jezioro, była dla nas szansą na przyjęcie strategicznej pozycji. Rycerze Heliodu, chociaż doskonale wyszkoleni, nie mogli się równać z zaprawionymi w boju Kratończykami. Nie mówiąc już o tym, jak niskie było morale naszych żołnierzy, gdy w dniu wymarszu okazało się, że brakuje jednego z najważniejszych dowódców, a sam król skrył się za murami Citadel.
Zostaliśmy otoczeni. Wpadliśmy w pułapkę, którą sami chcieliśmy zastawić.
Widok jeziora, które zabarwiło się czerwienią od krwi moich towarzyszy broni, wzbudził we mnie pokłady energii, której wcześniej nie znałam. Mrocznej, potężnej i niebezpiecznej. Punktem zapalnym okazał się Eiren, który zaatakował mnie z zaskoczenia, gdy stałam na krawędzi. Walczyłam, by nie zatracić się w chaosie mocy. Zrobił to w najgorszym momencie, gdy traciłam kontrolę nad ciałem i umysłem. Moc płynąca w moich żyłach zaczęła mnie pochłaniać. Poddałam się jej, nie wiedziałam tylko, jakie przyniesie to konsekwencje.
Na wspomnienie bitwy ścisnęło mnie w żołądku. Pomyślałam o śmierci, której byłam sprawcą. Żałowałam, że nie zniknęłam wraz z dymem pogorzeliska, które po sobie zostawiłam. Do tej pory moc mnie nigdy nie zawiodła. Nie była, co prawda, spektakularna, ale umiałam walczyć i panować nad podstawami żywiołów, umiałam zdławiać podszepty Pandory. Kiedy pozwoliłam jej sobą zawładnąć?
Łza wypłynęła z mojego oka i pociekła po twarzy. Słone krople dostały się do drobnych zadrapań, powodując pieczenie.
Chciałam zniknąć.
Słyszałam już o przypadkach, kiedy dziedziczki traciły kontrolę i umierały w męczarniach. Moc często obracała się przeciwko nim. Wysysała z nich energię, popychała w ramiona obłędu. Pod wpływem własnych zaklęć topiły się, dusiły wijącymi się konarami drzew, rozrywało je powietrze. Zdarzały się też samospalenia.
Te, które miały szczęście, umierały w mgnieniu oka, ulatując tak szybko, jak rozbłysk mocy. Jeszcze rzadziej się zdarzało, że zakładały szczęśliwe rodziny lub dożywały późnej starości. Moc je pochłaniała, tak samo jak mnie. Wyczerpana walką ze swoim sumieniem, w końcu odpłynęłam, licząc na spokojny sen.
Ułuda — właśnie ją przygotował dla mnie mój wycieńczony umysł i pokiereszowane ciało.
***
Miałam pięć lat, stałam na wzgórzu, przede mną rozlewało się morze zielonej łąki. Ptaki opanowały niebo i urządziły sobie spektakl śpiewu oraz tańca. Maki czerwone jak rubiny zdobiły połacie traw, tylko czasami ustępując chabrom. Ciepłe powiewy powietrza delikatnie smagały policzki. Wyczekiwałam chwili, gdy dzwony zabiją na wieczerzę.
Jakże przyjemna rutyna.
Mieszkałam w Kolegiacie Żywiołów, oddalonej o tydzień drogi od Citadel, stolicy Heliodu. Nie poznałam matki, zmarła przy moim porodzie, więc jak większość sierot trafiłam do świątyni. Zazwyczaj klasztory czy inne uświęcone miejsca czciły jednego z Bogów Żywiołów. Kolegiata natomiast była wyjątkowa — znajdowały się tutaj zakony wszystkich żywiołów, przy okazji prowadzono na jej terenie sierociniec oraz targowisko. Była też ważna dla Dziedziczek, bo właśnie tutaj były one szkolone na początku swojej drogi.
Jako sierota zostałam wychowana przez mnichów, wojowników, uczonych i kapłanki. Każdy robił to na swój sposób, zgodnie z własnymi zasadami moralnymi i naukami, które ktoś wcześniej im przekazał. Składałam się więc ze zlepku zachowań i kultur, które przeplatały się wzajemnie, tworząc to, kim się stałam.
Wprawdzie znałam losy swojej matki, ale długo nie wiedziałam, kto jest moim ojcem. Dowiedziałam się prawdy dużo później, a do tego czasu zdobywałam umiejętności i zawierałam przyjaźnie. Szczególnie przypadłyśmy sobie do gustu z jedną z sierot imieniem Virgo. Dostała imię na cześć gwiazdozbioru. Była to popularna praktyka w państwach Cerionu. Panna, opiekunka płodności i urodzaju, miała stanowić jej życiowy wzór. Moja przyjaciółka nieco inaczej rozumiała znaczenie tych słów — niemal ususzyła wszystkie kwiaty w oranżerii. A płodność? Cóż, nie chodziło jej o plony, raczej wolała ukrywać się wśród zbóż wraz z chłopcami. Miała śniadą cerę, hipnotyzujące zielone oczy i brązowe włosy z jasnymi refleksami. Gdy dorosła, stała się prawdziwą łamaczką serc.
Ogłada była nam obca — byłyśmy utrapieniem, siałyśmy chaos i zamęt, nie ustępując wybrykami nawet największym urwisom.
Od najmłodszych lat sieroty zamieszkujące Kolegiatę uczono geografii i historii kraju, głównie po to, by utożsamić je z wartościami państwa i kanonem wiary w Żywioły.
Każdą świątynią opiekował się kapłan lub kapłanka, natomiast Kolegiatę zamieszkiwało ich całe zatrzęsienie — tworzyli Zakon Wszystkich Magii. Każdy władał pojedynczym Żywiołem, o którym nauczał. Wolno im było jedynie pielęgnować wiarę, dlatego rzadko używali swoich mocy. To właśnie wiara zakazywała im jakichkolwiek działań związanych z magią, które sprowadzały się do krzywdzenia bliźnich. Zakaz obowiązywał również w czasie wojny, więc ich potencjał pozostawał niewykorzystany. Magów rodziło się też zbyt mało.
Najbardziej nienawidziłam nudnych nauk kapłanki Dairis. Jej monotonny głos usypiał i niczym mantra rozbrzmiewał w sali. Podczas nauk często wyglądałam za okno, wypatrując czegoś interesującego. Szczególnie lubiłam czwartki, kiedy do Kolegiaty licznie przybywali kupcy i pielgrzymi.
— Skup się, dziecko! — warknęła Dairis. Jej siwe włosy zlewały się z bielą cery.
Ściągnęła usta z dezaprobatą, cmoknęła i kontynuowała swój wykład na temat żywiołu ognia, którym władała:
— Moc pochodzi od Piątej Bogini, od Bogów Żywiołów, którzy nam ją zesłali. Bóg ognia, Werste, uchodził za porywczego. Bóg powietrza, Satre, był najsurowszy…
Słuchałam jej tylko połowicznie i chociaż nie darzyła mnie sympatią, nie zaznałam z jej strony żadnej niegodziwości, chyba że za niegodziwość można by uznać jej wybitnie nieciekawy sposób prowadzenia lekcji.
Wiedza tak naprawdę była tylko dodatkiem do mojej prawdziwej ścieżki, którą kazano mi podążać. Uczono mnie walczyć, a miecz, sztylet i zbroja były moimi najbliższymi przyjaciółmi. Często zastanawiałam się, co by było, gdybym urodziła się inna, gdybym sama mogła o sobie decydować. Moim losem rządziło przeznaczenie, któremu trudno było sprostać, okiełznać je i oswoić. Wielokrotnie rozmyślałam, czy chcę takiego życia, czy można mieć inne, czy mogłabym pozbyć się mocy, która w oczach innych była darem, a w moich przekleństwem.
Nie miałam zbyt wielkiego wyboru. Poddałam się swojemu przeznaczeniu, tak samo jak Virgo, którą wychowywano na damę dworu. Często testowałam jej cierpliwość, karykaturalnie przeinaczając maniery, które jej wpajano.
Mnie też próbowano nauczyć etykiety. „Próbowano” to dobre słowo. Zaiste, w sprawach ogłady byłam oporna. Virgo chętnie odpowiadała na moje zaczepki licznymi przekleństwami, których nie powstydziłby się sam dowódca straży Raimon Veis.
Raimon był moim mistrzem. Początkowo odpowiadał za całą rzeszę rycerzy przekazujących mi wiedzę z zakresu sztuk walki, w których byli biegli. W momencie kiedy sam zaczął mnie szkolić, był jednym z najlepszych gwardzistów króla. Dopóki byłam w Kolegiacie, przyjeżdżał raz na jakiś czas, aby doglądać moich postępów. Później przenieśliśmy się do Citadel.
Mimo że liczył już sobie wiele wiosen i jego twarz naznaczona była zmarszczkami, wciąż zachwycał silną sylwetką. Niegdyś kasztanowe włosy pokryła siwizna. Odkąd pamiętam, nosił je zaplecione w warkocz przyozdobiony srebrnymi obręczami. Wydawał się surowy i na takiego się kreował w oczach gwardzistów. Ja jednak znałam jego prawdziwą naturę, ciepło, które kryło się w spojrzeniu jasnoniebieskich oczu. W walce poruszał się jak dziki kot. Bezbłędny i skuteczny, nie wybaczał błędów, wymagał perfekcji.
Pamiętam jego lekcje aż za dobrze. Ostrze jego miecza nie zwalniało, klinga opadała pod ciężarem ciosu, zostawiając pamiątki w postaci wielu blizn. Nie miałam mu tego za złe, bo dzięki temu zyskałam umiejętności, które czyniły mnie pewnym siebie szpiegiem, zabójcą, nocnym koszmarem. Rozumiałam te nauki i to, na co próbował mnie przygotować.
W dorosłym życiu śmierć kroczyła za mną i wypełniała moje przeznaczenie, nadawała mu sens, łączyła z losem. Wierzyłam, że moje ofiary zasłużyły na wyrok, który wykonywałam, i chociaż ich martwe oblicza nawiedzały mnie w snach, dalej brnęłam w to, na co mnie przygotowywano. Zanim jednak odnalazłam harmonię, musiałam jeszcze wiele doświadczyć.
Klinga upadła z łoskotem tuż przed moimi stopami, uderzając w belkę, na której uczyłam się balansować. Straciłam równowagę i spadłam, boleśnie obijając plecy o kamienne podłoże.
— Szlag! Mistrzu, co to było?! — Wygięłam plecy, starając się złagodzić ból.
Syknęłam przeciągle, moja próba podniesienia się spełzła jednak na niczym, bo Raimon wykonał obrót w przysiadzie i podciął mnie nogą, posyłając z powrotem na kamienie.
— Nie bluźnij, Irin — wycedził. — Jesteś za wolna. — Podał mi rękę i pomógł wstać. — Musisz bardziej obserwować otoczenie, czytać przeciwnika. Jego drobne gesty wskazują, co za chwilę zrobi. Jak myślisz? Co poprzedziło mój ruch?
Zastanawiałam się chwilę nad odpowiedzią, analizowałam postawę Raimona przed zadaniem ciosu. Spojrzałam na niego, szukając gorączkowo odpowiedzi na postawione pytanie — chorobliwie łaknęłam jego aprobaty.
— Wysunąłeś nogę do przodu — powiedziałam z dumą.
— Błąd. Gdy wysunąłem nogę, miecz już był w ruchu. — W tym momencie Raimon znów mnie podciął i kolejny raz wylądowałam na plecach. — Sama kiedyś zauważysz, że to drobne gesty, mimika, ledwo dostrzegalne tiki. Ty na przykład mrużysz nieco oczy.
— Wybacz, mistrzu. — Skarciłam się w duchu i wbiłam wzrok w kamienny chodnik.
— Nie przepraszaj, tylko zapamiętaj lekcję i wyciągnij wnioski. Chodźmy już, Virgo pewnie na nas czeka.
Przerzucił mnie przez ramię jak worek ziemniaków i rechocząc, zaczął zbiegać ze schodów. Był wtedy w pełni sobą, jakby spuszczono go ze smyczy. Ja byłam wtedy po prostu dzieckiem.
Pomimo surowych zasad, którymi się kierował, traktował mnie i Virgo jak córki. Sam nie założył rodziny, pomagał wychowywać siostrze jej nieślubne dziecko. Dziewczynkę imieniem Perseja, mieszkającą ze swoją matką w stolicy.
Bez wątpienia okazywał nam względy, jakimi nie mogły się cieszyć inne dzieci zamieszkujące Kolegiatę. Gdy podrosłyśmy, skutecznie zniechęcał wszelkich adoratorów, by chronić naszą cześć i cnotę, jak często lubił podkreślać.
Virgo też wychowywała się bez swoich rodziców, więc tym bardziej uszczęśliwiało nas to, że Raimon nam ojcował. Czułyśmy się ze sobą silnie połączone, jak siostry. Odnosiłam wrażenie, że tylko razem jesteśmy tak naprawdę sobą. Chciałyśmy podróżować i zobaczyć każdy skrawek Heliodu.
A Heliod był piękny. Leżał na południowym wybrzeżu Morza Szkieł, wzdłuż którego ciągnęły się czarne plaże i ostre występy skalne zwane Mglistymi Klifami. Sam kraj obfitował w lasy, jeziora i łąki, poprzecinane mniejszymi pagórzystymi terenami. Kończył się na surowych wschodnich i północnych szczytach Chytrych Gór. Ich liczne jaskinie mamiły podróżników legendarnymi klejnotami i ukrytymi skarbami. Kierowani zachłannością i złudnym bogactwem, zostawali na zawsze w okowach lodu i skał. Poszukiwaczy szczególnie pociągała historia o ukrytym skarbie, którym były oręż i szkatuła bezimiennej Piątej Bogini, noszącej tytuł Pandory, nadany jej przez Bogów. Według legend Bogini ukryła go gdzieś w sercu gór.
Góry były niczym zwierciadło, które w odbiciu ukazywało dwa światy: żyzny Heliod rządzony przez króla Doriema Ullvara i skalisty Kraton, którym władał jego brat Zeda. Rodzeństwo, które różniło się tak samo jak ich krainy.
W Kratonie bywałam rzadko, bo gdy nieco podrosłam, trafiłam do Citadel, stolicy Heliodu. Zauważyłam wtedy, że Doriem był uważany za dobrego monarchę. Dla mnie również był dobry, tak przynajmniej uważałam.
Jakiś czas później na prywatnej audiencji dowiedziałam się, że król Doriem jest moim ojcem. Nie dało się już odzyskać straconego czasu. Dodatkowo moje szkolenie w Kolegiacie wypaczyło nasze relacje. Nie wiedziałam, jak powinna wyglądać zdrowa więź ojca z córką. Pozycja Doriema i moja funkcja na dworze też je utrudniały. Pomimo tego wciąż próbował w jakiś sposób wynagrodzić mi lata niewiedzy. Jego dobroć polegała na tym, że niczego mi nie brakowało, a w zamian trzymał mnie blisko siebie i wykorzystywał talenty, które odziedziczyłam po matce. Pozornie cechował go stoicki spokój, emanował wręcz mądrością. W rzeczywistości skrycie bał się intryg i utraty władzy. Tym bardziej pragnął u swego boku zabezpieczenia, jakim była moc Pandory. Po śmierci swojej żony, królowej Galei, zakochał się w mojej mamie Afridzie.
Afrida Shavi nie była jednak zwykłą śmiertelniczką, a ja, tak jak ona, byłam Dziedziczką Pandory.
Niezwykle rzadko zdarzało się, by córka przejmowała moc od matki — zazwyczaj były to tylko pojedyncze żywioły. Ja byłam wyjątkiem. Obdarzona wszystkimi mocami, przejęłam po niej schedę Dziedziczki. Ta moc była utrapieniem, próbowałam ją oswoić, ale tylko mnie pochłaniała — pragnęłam jej więcej i więcej.
Legenda o Piątej Bogini była wałkowana na naukach wielokrotnie. Znałam ją na pamięć i budząc się w środku nocy, mogłabym bezbłędnie ją wyrecytować. Piąta Bogini otrzymała od Bogów Żywiołów szkatułę, zawierającą moc każdego z bóstw. Zesłana przez nich do Cerionu, krainy ludzi, miała zapobiec rozpadowi ich świata. Bogini miała przywrócić wiarę w Żywioły i wrócić z pomocą szkatuły do Elis, krainy Bogów, uprzednio przekazując swoją moc godnej następczyni. Dała się jednak ponieść uczuciom, najbardziej ludzkiej słabości.
Niestety, okazało się, że miłość nie była jej pisana. Ukochany ją zdradził.
Rzuciła klątwę na jego wybrankę, lecz w gniewie straciła kontrolę i wtłoczyła swoją moc w nieszczęśnicę. Postąpiła tym samym wbrew woli Bogów i przekazała moc Niegodnej. Wtedy straciła swój dar, a wrota Nadziemia zamknęły się dla niej na zawsze.
Po utracie mocy Piąta Bogini uciekła, by ratować swoje życie. Niektóre przekazy mówią, że podążyła na zachód, do zakazanej krainy zwanej Zaświatem. Od tej pory miały nawiedzać go katastrofy, choroby i śmierć. Niegodne uniosły na barkach brzemię, które pozostawiła po sobie Bogini, i częściowo powstrzymały rozpad świata. Tak zrodziła się legenda o Piątej Bogini. Legenda o tym, jak powstał Heliod i Kraton, krainy uwielbiane przez Bogów. Opowieść o tym, jak powstał Zaświat, o którym Bogowie zapomnieli.
Czas płynął dalej, a wraz z jego upływem po świecie ludzi rozprzestrzeniła się magia. Tylko te kobiety, które władały wszystkimi żywiołami, nazywano Dziedziczkami Pandory, chociaż i one były niegodne w oczach Bogów.
Władcom szczególnie zależało na tym, by mieć je na swoim dworze. Kto miał u swego boku Dziedziczkę, nie musiał obawiać się wrogów.
Jedyną barierą oddzielającą Zaświat od Heliodu i Kratonu były trzęsawiska. Z powodu gęstej, wiecznie utrzymującej się mgły zwano je Bagnami Dusz.
O ile nieszczęśników, którzy wyruszyli w góry, można było jeszcze odnaleźć, żywych lub martwych, o tyle bagna pochłaniały swoje ofiary, po których nie zostawał żaden ślad.
Zaświat — na myśl o nim ludzie dostawali dreszczy. Mnie tak naprawdę przyciągał, nie wierzyłam, że można spotkać tam tylko koszmary. Wierzyłam, że właśnie tam są wszystkie odpowiedzi.
Chciałam spojrzeć Bogini w oczy.
Wyobrażałam sobie, jak staję przed nią i oddaję jej wszystko, co przeklęte. Jak się oczyszczam i mogę zacząć proste, spokojne życie.
Dałam ponieść się snom. Już nie byłam dzieckiem, znów miałam dwadzieścia wiosen. Przeniosłam się do łąk, pól, gór i lasów, sięgałam po kolejne krajobrazy, po dobre wspomnienia. Za każdym razem, gdy się odwracałam, znajdowałam się w innym pięknym miejscu.
Nagle sielankowy obraz zastąpiło pogorzelisko, jakby w jednej chwili uleciało całe życie. Niebo pociemniało, przede mną znajdowały się setki zwęglonych ciał. Dym unosił się nad połacią zniszczenia, znów byłam na polu bitwy.
Zamarłam.
Jedna z postaci wyczołgała się spod jeszcze tlącego się popiołu. Ruszyła w moją stronę, wlokąc za sobą skutki zniszczenia. Strzępy szmat i ścięgien oblepionych stopionym metalem ciągnęły się niczym upiorny tren. Była tak zdeformowana, że nie sposób było rozpoznać, kim jest. Ciemna głębia pustych oczodołów wwiercała się w moją duszę, przerażała, przeszywała strachem. Zalało mnie zimno, chciałam krzyczeć, ale tylko niemo otwierałam usta. Truchło wyciągnęło ręce i złapało mnie za ramiona. Chciałam uciec, wyrwać się, ale ciało odmówiło mi posłuszeństwa.
— Irin!
Wszędzie rozpoznałabym ten głos. Zamknęłam oczy, chciałam, by obraz wyparował. To nie mogła być ona, to niemożliwe, nie było jej tam…
***
— Irin! Obudź się!
— Virgo! — Mój wrzask poniósł się echem.
Szarpnięcie wywołało okropny ból. Otworzyłam oczy, byłam zlana potem, jakbym właśnie stoczyła walkę o życie. Znów znajdowałam się w komnacie. Virgo stała nade mną, ściskając moje ramiona. Twarz miała przestraszoną, a jej oczy wyrażały litość i cierpienie. Gdy zobaczyła, że opuściłam krainę snów, uśmiechnęła się zawadiacko, jak miała w zwyczaju, a jej twarz złagodniała.
— Na Bogów, cały zamek już chyba nie śpi! Bez wątpienia żyjesz. Wszyscy się dowiedzieli, gratuluję!
Chwilę trwało, zanim jej słowa zamieniły się w rzeczywistość. To koszmar, to był „tylko” koszmar… Uspokoiłam oddech, zaczęłam składać myśli, by móc cokolwiek odpowiedzieć. Głos uwiązł mi w gardle. Nie wiem, co wyczytała z mojej twarzy, ale mocno mnie przytuliła.
— Myślałam, że nie żyjesz, że straciłam swoją siostrę. Tak się bałam!
— Virgo, boli — wykrztusiłam.
— Pieprzę to. Czekałam, nie wiedziałam, czy do nas wrócisz. Cierpiałam, więc teraz ty pocierpisz!
— Wiesz, co zrobiłam, prawda?
Po tych słowach jej uścisk zelżał, wyprostowała się, spojrzała na mnie wzrokiem, którego chciałabym sobie oszczędzić. Wypuściłam z płuc powietrze, nie chciałam patrzeć jej w oczy.
— Virgo, ja nie chciałam, ja nie wiem, jak to się stało. Oni wszyscy… — Każde słowo wbijało się w moje serce. Fala bólu znów przeszyła ciało.
— Uspokój się, nie możesz się teraz denerwować, rany są zbyt świeże. Porozmawiamy o tym, gdy już wydobrzejesz. Tutaj nikt cię nie obwinia.
— Gdzie ja właściwie jestem?
— Jesteś bezpieczna, ja też. To jest teraz najważniejsze. Przyślę kogoś, aby zmienił opatrunki. Odpoczywaj.
Pocałowała mnie w czoło i uciekła. Zanim zatrzasnęła drzwi komnaty, uśmiechnęła się gorzko.
Westchnęłam i opadłam ciężko na plecy, krzywiąc się przy tym z bólu.
Utkwiłam wzrok w sklepieniu. Kasetonowy sufit na pierwszy rzut oka wyglądał na masywny. Im dłużej mu się przyglądałam, tym bardziej imponujące wydawały się lekkie zdobienia i ornamenty sztukaterii. Nie znałam takiej architektury. Złocone liście akantu przeplatały się ze zwierzęcymi motywami. Udało mi się dostrzec węża, który wił się pomiędzy złotem, wilki, które podpierały swoimi wielkimi łbami belki, i kruka z rozpostartymi skrzydłami, który wypełniał centralny kaseton. Pozostałe pola były zdobione malowidłami w roślinne wzory. Styl bardzo różnił się od surowych komnat Kratonu czy wysokich, ascetycznych sal Heliodu. Był dużo bogatszy, bardziej finezyjny. Próbowałam się podnieść i zwiedzić pozostałą część pokoju, ale ból przykuł mnie z powrotem do łoża. Zrozumiałam, że trochę potrwa, zanim dojdę do siebie.
Trwałam na granicy świadomości, a dni zlewały się z nocami. Ciemność była moją przyjaciółką, dopóki nie zapadałam w niespokojny sen. Dzień przypominał, że po zmierzchu znów nawiedzą mnie nocne mary.
W końcu byłam na tyle silna i świadoma, że dopadło mnie znudzenie.
— Weź się w garść! — dodałam sobie otuchy.
Na początek delikatnie usiadłam, ból towarzyszył mi już od jakiegoś czasu, więc powoli się do niego przyzwyczajałam. Gdy tylko spróbowałam się podnieść, upadłam na kamienną posadzkę.
— Do ran szarpanych dodajmy jeszcze parę siniaków, czemu nie! — warknęłam do siebie i spojrzałam w duże lustro oparte o ścianę.
Moje odbicie mroziło krew w żyłach, patrzył na mnie żywy trup. Długie kruczoczarne włosy okalały w nieładzie zmęczoną twarz i skórę bledszą niż zazwyczaj. Przypominała raczej lekko poszarzałe płótno niż alabaster. Po drobnych zarysowaniach na twarzy nie było śladu, za to wyraźnie schudłam, tracąc zdrowy wygląd twarzy. Pod białą koszulą nocną odznaczały się grube opatrunki. Oprócz włosów wyraziste w tym wszystkim były jedynie bursztynowe oczy, które zaczęły się szklić od łez.
Do komnaty weszła moja przyjaciółka, jej twarz wyrażała współczucie. Ten obraz sprawił, że łzy momentalnie zaczęły spływać po moich policzkach wartkim strumieniem.
— Bogowie! Irin, nie wolno ci wstawać.
Nie była zła, jej słowa przepełniała troska. Wsparła mnie ramieniem i pomogła usiąść.
— Nie zostało ze mnie nic. Rozpadam się, Virgo.
Łzy ciekły coraz obficiej. Chciałam je powstrzymać, ale wciąż napływały, tworząc słony wodospad. Zazwyczaj umiałam kontrolować emocje, wyglądało jednak na to, że i tego już nie potrafiłam.
„Moc!”
— Nie czuję jej! — Rozpacz ugięła się przed strachem. — Virgo! Nie czuję!
Virgo klęczała przede mną z przerażeniem wymalowanym na twarzy.
— Irin, o czym ty mówisz? Nie rozumiem.
Skupiłam się na najbliższej lampie. Bez problemu powinnam siłą woli ją ugasić, wzniecić pożar lub zamienić w ognistą kulę. Nic. Niemal jęknęłam z niemocy, płomień ani drgnął.
— Spróbuj gestem, jak na naukach w Kolegiacie.
Wykonałam polecenie, podniosłam rękę. Płomień się nie zmienił.
— Co teraz? Jakim cudem? Jesteś Dziedziczką, moc płynie w twoich żyłach!
Łzy wyschły, strach uleciał, nie czułam już niczego. Ani emocji, ani mocy. Zawiesiłam się pomiędzy nimi. Widziałam przerażenie Virgo. Wypełniał ją lęk, który zagarniał kolejne części jej ciała.
— Podziemie nas pochłonie? Bogowie!
— Nie wiem, naprawdę nie wiem, Virgo.
Patrzyłyśmy się na przeklętą lampę jak na mistyczny przedmiot.
Wypełniła mnie pustka.
Moje Dziedzictwo było dla mnie brzemieniem, niechcianym towarzyszem, lecz teraz, gdy uleciało, poczułam się wydrążona. Pomyślałam, że straciłam cząstkę siebie, a jednocześnie ogarnął mnie niewytłumaczalny spokój. Walczyły ze sobą przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Jeszcze nie zdecydowałam, co wygra.
— Panno Virgo Sigins, książę prosi.
Przy drzwiach stała szczupła służka. Jak większość tutejszych służących odziana była na biało. Prosty strój składał się ze sznurowanej koszuli i spódnicy, całość wieńczył czarny fartuch.
— Emino, powiedz księciu, że już idę.
Służka popatrzyła na nas jeszcze przez chwilę, kiwnęła i uciekła, zapewne do tajemniczego księcia.
— Gdzie ja właściwie jestem?
Cisza się przedłużała. Virgo przeniosła na mnie wzrok, ważyła słowa. Robiła tak tylko wtedy, gdy nie chciała mi zbyt wiele powiedzieć.
— Naszym gospodarzem jest książę Corvus Dreiden. Znajdujemy się w Noxis, na terenie Królestwa Galed.
— Virgo, aż tak mnie nie poturbowało, nie ma takiego królestwa.
— Jest. Zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale królestwo Galed to… — Urwała. — To Zaświat.
— Zaświat? To w końcu umarłam czy nie?!
— Nie ironizuj!
Nie wiedziałam, jak zareagować na te nowiny. Nie miałam siły na żarty i przepychanki. Po cichu zawsze marzyłam o tym, by sprawdzić, co kryje się po drugiej stronie Bagien Dusz.
— Początkowo nie wiedzieliśmy, co się stało, nie docierały do nas żadne informacje o przebiegu i wyniku bitwy. Gdy w końcu dotarły do nas wieści, podniesiono alarm i wysłano dodatkowy oddział nad Morowe Jezioro. Wszyscy byli w szoku, król się załamał. Wiedział, że jeżeli żyjesz, prędzej czy później lud zażąda twojej głowy.
— Dlatego jestem tutaj, nie w stolicy, nie w Citadel.
Przepełniła mnie gorycz wypowiadanych słów. Informacje, którymi się ze mną dzieliła, powoli układały się w sensowną całość, zastępując sobą chaos, który towarzyszył mi od przebudzenia.
— Tak, król nie mógł cię ukrywać przed światem. Zanim wysłannicy dotarli na miejsce, zjawili się już inni. Najpierw kupcy, którzy przybyli zwyczajowo z towarami, później hieny cmentarne. Zjawił się też książę Corvus. Znalazł cię na pogorzelisku, zanim ktokolwiek cię dostrzegł. Zaoferował pomoc i zabrał cię do Citadel.
— Ni stąd, ni zowąd pojawia się książę na białym rumaku — prychnęłam. — Co na to mój ojciec?
— Nie wiem, jakie poczynili ustalenia z królem Doriemem, ale jesteśmy tutaj gośćmi. Dużo zawdzięczamy księciu. Wyglądało to tak, jakby znali się z twoim ojcem. Oficjalnie dla Heliodu i Kratonu nie żyjesz. Mnie sprowadzono, by pomóc ci się po tym wszystkim pozbierać, a na dworze powiedziano, że zostałam wysłana na służbę u jednego z możnych. Tyle wiem.
Poczułam się oszukana. Z jednej strony rozumiałam postępowanie mojego ojca — byłam zagrożeniem. Z drugiej jednak nie zawalczył o mnie — tak samo jak wtedy, gdy umarła moja matka. Zostawił mnie w Kolegiacie na pastwę przeznaczenia.
— Czy mój brat też myśli, że nie żyję? — Wypowiadając te słowa, poczułam dławiący żal.
Spojrzała na mnie z politowaniem.
— Irin, to było jedyne wyjście. Znając Tacjana, już przeżył żałobę, zapewne na swój sposób. — Uniosła brwi, a jej usta wykrzywiły się w delikatnym, ale pokrzepiającym uśmiechu.
Tacjan był pierworodnym synem Doriema, nie stronił od osobliwych rozrywek, zwłaszcza w zamtuzie³. Bardzo szybko zaakceptował mnie w swojej rodzinie. Oczywiście dowiedział się o wszystkim dość późno, bo miałam już szesnaście lat i byłam skrytobójczynią na rozkazach króla. O tym, że jesteśmy rodziną, wiedzieli tylko Tacjan, król, Virgo, moja oprawczyni Dairis i poczciwy Raimon Veis. Nie było potrzeby, aby ktokolwiek inny wiedział o moich powiązaniach z rodziną królewską. Nie mogłam dziedziczyć tronu — moi rodzice nie byli małżeństwem — ale Tacjan stał się moim ukochanym starszym bratem.
Ścisnęło mnie w środku. Wyobraziłam sobie moich nielicznych bliskich, stojących przy pustym stosie pogrzebowym.
Nie chciałam więcej ciągnąć Virgo za język. Byłam zmęczona, wycieńczona brakiem snu i bólem.
— Irin, muszę iść. Przyjdę jutro, gdy tylko wykonam wszystkie obowiązki. Odpoczywaj.
Niechętnie wpakowałam się z powrotem pod kołdrę. „Lepiej, żeby wróciła szybko. Mamy dużo do omówienia”, pomyślałam.
Ze snu znów wyrwał mnie koszmar minionej bitwy. Nie miałam siły na wędrówki, ale znalazłam jej w sobie na tyle, by usiąść na obszernym fotelu i przez okno podziwiać, co dzieje się za murami.
Z odległości dzielącej mnie od najbliższej skały mogłam stwierdzić, że znajduję się w wieży. Dość wysoko, by docenić widok, a był nieziemski. Rzeka z wodospadem wpadającym do jeziora, skaliste brzegi i las, jakiego nigdy nie wdziałam. Gęsty, czarny, poprzeplatany złotymi liśćmi. Zastanawiałam się, jakim cudem w środku lata las wygląda tak, jakby zaraz miał spaść śnieg. Zdawał się oddychać, jak gdyby żył i kołysał się w rytm serca matki natury.
— To Martwy Las. — Emina przyłapała mnie na kontemplacji widoku za oknem. — Powinna panienka leżeć.
— Dlaczego jest martwy? Wygląda na uschnięty. — Wsparłam się na ramieniu Eminy i pozwoliłam odprowadzić się do łoża.
— Wbrew pozorom jest bardzo żywy, nie wolno tam wchodzić. Zło się tam czai. — Posłała mi twarde spojrzenie, a chwilę później całkowicie zmieniła swoje oblicze, nucąc pod nosem wesołą melodię.
Nieodgadnione były zakamarki krętego umysłu Eminy.
Poprawiła poduszkę i pomogła mi się wygodnie ułożyć. Zabrała pusty koszyk na polana i poszła zająć się swoimi sprawami. Wyglądało na to, że nawet w niedostępnym — jak by się mogło zdawać — Zaświecie są miejsca, do których zaglądać nie wolno.
Wpatrywałam się w dogasający żar kominka i jak zwykle zaczęłam pragnąć zakazanego.