Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziedziczka łez - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziedziczka łez - ebook

Łzy, które mogą być wyrazem smutku, wzruszenia i szczęścia.

Lata 20-te XX w. Czy dwór w Drozdowie po raz kolejny przetrwa nawałnicę? Jak zmieni się życie w epoce tanga, aeroplanu, kinematografu i rewolucji w modzie? Jak odnajdą się w niej kobiety dojrzałe i młode?

Konstancja nie pragnie niespodzianek, najlepiej czuje się w klimacie polskiego dworku. Zula, jej przybrana córka przeciwnie – oczekuje wyzwań i wyjaśnienia tajemnicy swojego pochodzenia. Dziewczyna patrzy w przyszłość z nadzieją, marzy o studiach medycznych i poślubieniu ukochanego mężczyzny. Życie jednak jest bardziej skomplikowane, i medycyna, i ziemiaństwo zmieniają się powoli jak na tak dynamiczną epokę. A niespodzianki z definicji zaskakują…

W II tomie sagi drozdowskiej akcja rozgrywa się w odmiennych przestrzeniach: szybkiego miasta i spokojnej wsi. Oba światy łączy Zula – przedstawicielka kolejnego pokolenia kobiet, które chcą rozbić następny szklany sufit. Jest dziedziczką ich siły, ale też dramatów. Dziedziczką łez – które mogą być tak samo wyrazem smutku jak szczęścia.

Katarzyna Droga

Pisarka, dziennikarka, redaktorka. Od lat tworzy literackie portrety nietuzinkowych kobiet, jest autorką powieści biograficznych m.in. o Hance Ordonównie, Aleksandrze Piłsudskiej.  Zajmują ją dzieje rodzin i dziedzictwa pokoleń, napisała podlaską sagę „Pokolenia. Wiek deszczu, wiek słońca” i „ Pokolenia. Powrót do domu”. W „Sekretach przodków” przygląda się rodzinnym przekazom transgeneracyjnym. W latach 2008 - 2017 była redaktorką naczelną magazynu „Sens” w Wydawnictwie „Zwierciadło”. Po latach pracy w Warszawie wróciła do rodzinnego domu nad Narwią, by pisać książki bliskie współczesnym kobietom.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8132-508-0
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AU­TORKI

„Nic nas tu nie trzyma, Kon­stan­cjo. Wra­camy do domu. Na­sze miej­sce w Droz­do­wie. W Pol­sce”. Tak, sło­wami dzie­dziczki ma­jątku Pau­liny Lu­to­sław­skiej, koń­czy się tom 1 sagi droz­dow­skiej. Tej damy z cha­ry­zmą słu­chali wszy­scy, za­tem my też... wra­camy do Droz­dowa nad Na­rwią!

Jest rok 1918, wszystko za­czyna się od nowa. Ra­dość z wol­no­ści zo­staje stłu­miona przez ro­dzinną tra­ge­dię, ale po­cie­chą dla zbo­la­łych serc jest nowe po­ko­le­nie. Co je czeka? Epoka tanga i ae­ro­planu, dy­na­mika no­wych cza­sów? Czy wi­chry hi­sto­rii znów zdmuchną ma­rze­nia?

Za­pra­szam do dal­szego ciągu dzie­jów ro­dzin zie­miań­skich z Ma­zow­sza i Pod­la­sia. Do Droz­dowa, ale też in­nych dwor­ków, także do War­szawy, bo Zula, wy­cho­wanka Kon­stan­cji, po­dej­mie wy­zwa­nie stu­dio­wa­nia i prak­ty­ko­wa­nia me­dy­cyny.

Mia­sto i wieś, me­dy­cyna i zie­mia to – zda­wa­łoby się – dwa bie­guny świata. A jed­nak coś je łą­czy: trudy i ba­riery oby­cza­jowe, któ­rym mu­szą sta­wić czoła bo­ha­terki, oraz nie­zmien­nie te same emo­cje. Łzy wzru­sze­nia, ra­do­ści i go­ry­czy – sto lat temu i dziś, na wscho­dzie i na za­cho­dzie po­zo­stają bez zmian.

Także Dolny Dwór w Droz­do­wie wciąż stoi, na­dal można spa­ce­ro­wać uro­kli­wymi alej­kami parku. Mu­zeum Przy­rody, które się tu mie­ści, przy­po­mina w eks­po­zy­cjach o wnę­trzach, lu­dziach i pięk­nie na­tury. Nie ma już Gór­nego Dworu ani daw­nych miesz­kań­ców, ale żyją liczni po­tom­ko­wie ro­dziny Lu­to­sław­skich! Roz­rzu­ceni po świe­cie, cza­sem za­glą­dają do ma­łej oj­czy­zny, domu swo­ich przod­ków. Mam na­dzieję, że ta książka sta­nie się pa­miątką ro­dzin­nej hi­sto­rii.

Z serca pra­gnę po­dzię­ko­wać po­tom­kom Ro­dziny, któ­rzy przy­chyl­nie od­nie­śli się do sagi droz­dow­skiej, zgo­dzili się na be­le­try­zo­waną wer­sję opo­wie­ści o ich przod­kach i uży­cie praw­dzi­wych na­zwisk. Tym, któ­rzy mieli wąt­pli­wo­ści, też dzię­kuję, każdy głos jest lek­cją i wska­zówką w pro­ce­sie od­twa­rza­nia daw­nych cza­sów, wskrze­sza­nia po­staci i ob­ra­zów.

Wszel­kie roz­mowy, wspo­mnie­nia, źró­dła ze zbio­rów Mu­zeum po­zwo­liły mi jesz­cze raz wę­dro­wać nad rzekę, gdzie w cie­niu wierzb bie­leje dwór... Trudno o bar­dziej pol­ski kra­jo­braz, pod­la­ski, ma­zo­wiecki, ten, który znam od dziecka – nad­nar­wiań­ski. Prze­nie­śmy się tam jesz­cze raz.

Ka­ta­rzyna DrogaROZ­DZIAŁ 1

Po­wrót do wol­no­ści

Na­rew wy­lała sze­roko na łąki, a że mróz chwy­cił szybko, roz­cią­gały się po ho­ry­zont roz­le­głe lo­do­wi­ska. Po­wóz je­chał po­woli drogą od Łomży, a pa­sa­żerki, dwie damy w czerni, w ci­szy pa­trzyły na lśniące ta­fle. Kon­stan­cja otarła łzę. Biały dwór droz­dow­ski wy­ło­nił się zza lasu zu­peł­nie tak samo jak wów­czas, gdy przy­je­chała tu po raz pierw­szy. Pa­mię­tała do­sko­nale tam­ten wi­dok sprzed dwu­dzie­stu lat, ba­śniowy trakt wśród zie­le­nie­ją­cych drzew, su­ro­wego woź­nicę Jana Jo­dłę i swoje na­dzieje. Miała wtedy nie­wiele po­nad trzy­dzie­ści lat, je­chała sama, pełna nie­pew­no­ści, co czeka ją w tych bia­łych mu­rach. Od­ci­nały się na tle wcze­snej wio­sen­nej zie­leni, bo był kwie­cień, te­raz zaś li­sto­pad roku ty­siąc dzie­więć­set osiem­na­stego. Wra­cały do domu z da­le­kiej Mo­skwy z dzie­dziczką, Pau­liną Lu­to­sław­ską, wciąż zbo­lałą i wy­chu­dłą. Zo­sta­wiły za ple­cami Ro­sję, miały za sobą długą po­dróż po­cią­giem, przy­sta­nek we Lwo­wie, a po­tem w war­szaw­skiej ka­mie­nicy przy Mar­szał­kow­skiej, gdzie za­miesz­kała duża część ro­dziny: dok­tor Ma­ria Lu­to­sław­ska, wdowa po Jó­ze­fie, a także So­fi­tyna i jej córka Ma­nita Ni­kle­wi­czowa z ro­dziną: mę­żem i dziećmi, i syn − ksiądz Ka­zi­mierz. Przy­jęli Pau­linę z otwar­tymi ra­mio­nami i ze łzami w oczach, chcieli ją jak naj­dłu­żej za­trzy­mać, wes­przeć ener­gią mia­sta. Tu ży­cie tęt­niło: War­szawa była sto­licą Pol­ski od­zy­ska­nej po la­tach nie­woli i ła­two było o emo­cje: we­so­łość w ka­wiar­niach, w nowo otwie­ra­nych skle­pach z pol­skimi szyl­dami, w ka­ba­re­tach, na­wet na za­tło­czo­nych dwor­cach. Jed­nak Pau­lina nie umiała się włą­czyć w ogól­nie pa­nu­jącą ra­dość. Nie roz­pa­czała, ale smu­tek i ża­łoba za­go­ściły w jej sercu już na za­wsze. Wspo­mnie­nie Mo­skwy, ostat­niego spo­tka­nia z uwię­zio­nymi sy­nami, na­głej wia­do­mo­ści, że ich roz­strze­lano. I upo­rczywe my­śli na wi­dok War­szawy: ho­tel Bri­stol. Ten bu­dy­nek elek­try­fi­ko­wał Ma­rian... Pol­skie szkoły. Jak­żeby się cie­szył Jó­zef! Nie chciała dłu­żej tam zo­stać, wo­łał ją dom. W Droz­do­wie w Dol­nym Dwo­rze był już Sta­ni­sław, ale jej sie­dziba – Górny Dwór – cze­kała pu­sta. Pau­lina Lu­to­sław­ska pra­gnęła po­cho­wać za­mor­do­wa­nych sy­nów w Pol­sce, w Droz­do­wie, obok ojca i zmar­łego w dzie­ciń­stwie ro­dzeń­stwa, nie­stety, le­żeli w zbio­ro­wym gro­bie w pod­mo­skiew­skim le­sie. My­ślała o upa­mięt­nia­ją­cej ta­blicy z na­pi­sem, że ciało można znisz­czyć, idei – nie. I jaką cenę za walkę sy­nów płacą matki, sio­stry, przy­ja­ciółki. Oto Kon­stan­cja Kor­czy­cowa też tra­piła się lo­sem przy­ja­ciela: Se­we­ryna Tom­skiego, od pa­mięt­nego dnia, w któ­rym po­szedł do­py­ty­wać w mo­skiew­skim wię­zie­niu o los braci Lu­to­sław­skich, słuch po nim za­gi­nął. Był bli­ski sercu Kostki, cho­ciaż po­tra­fił ją ze­zło­ścić jak nikt inny. Czy jesz­cze kie­dyś to uczyni? Nie dał jesz­cze żad­nego znaku, co ozna­czało, że nie żyje albo jest wię­ziony gdzieś w da­le­kim so­wiec­kim ła­grze. Je­chały więc w smut­nym na­stroju, a Kon­stan­cja oba­wiała się o zdro­wie dzie­dziczki.

– Nie martw się o mnie – po­cie­szyła ją Pau­lina – je­stem stara, kru­cha, ale mocna. Droz­dowo mnie wspo­może. Wiem, że my­ślisz o Se­we­ry­nie. Uży­jemy wszel­kich kon­tak­tów, by go zna­leźć...

Kon­takty mógł mieć Ka­zi­mierz, który zdo­łał uciec z Ro­sji przed bol­sze­wic­kim po­ści­giem, ukry­wał się w gó­rach aż do czasu, gdy Pol­ska od­zy­skała nie­pod­le­głość. Bra­wu­rowo, w prze­bra­niu i na fał­szy­wych do­ku­men­tach prze­kro­czył gra­nicę kraju i tu już mu nic nie gro­ziło ze strony car­skiej po­li­cji. Za­słu­żył się spra­wie pol­skiej, prze­rzu­ca­jąc fun­du­sze i woj­sko ze wschodu do Ar­mii Hal­lera, zna­czył te­raz wiele w krę­gach dy­plo­ma­tycz­nych. Miał na­dzieję na to, że eu­ro­pej­scy am­ba­sa­do­ro­wie, któ­rzy utrzy­my­wali sto­sunki z Ro­sją, do­wie­dzą się cze­go­kol­wiek o Se­we­ry­nie.

Na dzie­dzińcu przed bu­dyn­kiem Gór­nego Dworu stała dawna służba usta­wiona w szpa­ler, a na scho­dach obok księ­dza, Sta­ni­sław i Ma­ria Lu­to­sław­scy, dzie­dzice są­sia­du­ją­cego Dol­nego Dworu. Przy­szli wi­tać, jak zwy­kle su­rowi, po­ważni, ale na wi­dok matki łza spły­nęła po po­liczku Sta­sia. Ma­ria chwy­ciła Pau­linę w ob­ję­cia, co było do niej nie­po­dobne. „Tu­łaczka uczy, dom le­czy” − po­my­ślała Pau­lina. Jed­nakże po­krze­pił ją wi­dok zna­jo­mych ką­tów, mi­łych sercu ścian i miejsc peł­nych do­brych wspo­mnień. Tu chłopcy bie­gali jako dzieci, a ile ha­łasu czy­nili...

– Wi­taj w domu – po­wie­dział wzru­szony Sta­ni­sław.

Kiedy wie­czo­rem za­sie­dli wszy­scy przed ko­min­kiem, Sta­ni­sław jął opo­wia­dać o stra­tach po­czy­nio­nych przez wojnę. Woj­ska znisz­czyły ze szczę­tem ogrody, cenne od­miany ro­ślin, zwłasz­cza cie­plar­niane nie prze­trwały prze­cho­dzą­cego frontu.

– Jak to zniósł Izy­dor? – za­py­tała Pau­lina z nie­po­ko­jem. – Nie za­uwa­ży­łam go na dzie­dzińcu.

– Bo nie zniósł – ci­cho od­rze­kła Ma­ria. – Jego serce nie wy­trzy­mało, pę­kło ra­zem ze ścia­nami oran­że­rii roz­bi­tej żoł­dac­kimi bu­tami. Jest po­cho­wany na wiej­skim cmen­ta­rzu. Ale po­ciesz się, że sta­ro­drzew w parku oca­lał.

Pau­lina ze smut­kiem po­ki­wała głową i słu­chała o znisz­cze­niach w bro­wa­rze, go­rzelni, o spu­sto­sze­niu piw­nic, ale i o tym, co są­sie­dzi i lu­dzie ze wsi zdo­łali ura­to­wać.

– Ale, ale! Mamy za­lą­żek trzody chlew­nej – rzekł Sta­ni­sław na po­cie­sze­nie. – I bro­war nie za­stał się, cią­gle pra­co­wał, bo żoł­nie­rze chcieli piwa. Co do koni, jedna szka­pina jest w stajni, i to wiej­ska, za to bar­dzo przy­datna do orki.

„Mój Boże – po­my­ślała Kon­stan­cja – ze stada ra­so­wych koni nie zo­stało nic? Jak do­brze, że Ma­rian tego nie wie, ko­chał ko­nie. Pola ogo­ło­cone, spo­pie­lone obej­ście, spa­lone za­pasy zbóż. Jak do­brze, że pie­nią­dze zło­żone w ban­kach oca­lały, w czym upew­niła się na­tych­miast po po­wro­cie. Szkoda, że nie można po­wie­dzieć: Nic to, ważne, że wszy­scy prze­ży­li­śmy”. Z por­tre­tów na ścia­nach pa­trzyli Ma­rian i Jó­zef. Pau­lina też za­to­piła wzrok w wi­ze­run­kach na ob­ra­zach, na chwilę za­bra­kło jej tchu, ale nie pod­dała się bó­lowi.

– Do­tknęła nas tra­ge­dia, ale mamy zdrowe ręce i umy­sły – po­wie­działa z mocą. – Za­czniemy wszystko od nowa. Tak chcie­liby moi sy­no­wie i mój mąż. Droz­dowo to dom, a o dom trzeba dbać i zo­sta­wić za­sob­nym dla przy­szłych po­ko­leń. Dziś jesz­cze płaczmy, od ju­tra za­bie­ramy się do ro­boty i nie chcę wi­dzieć łez. Nad­cho­dzą święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, Kostko, ty wiesz naj­le­piej, ile pracy przed nami!

Za­ra­ziła wszyst­kich tym spo­koj­nym en­tu­zja­zmem. Za­czął się we dwo­rze przed­świą­teczny ruch, słu­żące od­ku­rzały me­ble i for­te­piany, myły okna, wie­szały świeże za­słony. W kuchni wrzało, bo cho­ciaż li­sta te­go­rocz­nych dań była krót­sza niż przed wojną, ale na­dal bo­gata. Miała przy­być cała ro­dzina z War­szawy, przy­ja­ciele i ku­zyni z Łomży. Wie­trzono po­ściel, ma­lo­wano ściany, szo­ro­wano pod­łogi. Zda­wało się, że dwór ożył, rad z po­wrotu miesz­kań­ców. Nad frau­cy­me­rem pa­no­wała Kon­stan­cja, wszę­dzie jej było pełno, ga­siła emo­cje, roz­wią­zy­wała spory. Co z ry­bami, ja­kiś kło­pot czy za­bra­kło w Na­rwi szczu­pa­ków? Za­po­mnieli chłopcy, jak się wy­rzyna prze­rę­ble? Co­ście ro­bili je­sie­nią, że susz trzeba ku­po­wać, wła­snych śli­wek ni gru­szek nie było? Gdzie orze­chy? Panny sta­wać do tar­cia maku, Wa­len­tyna już na­sta­wiła cia­sto w dzie­żach. Ob­rusy białe mają być gład­kie jak śnieg na łą­kach i pach­nieć jakby wojny nie było. Cho­inka sta­nęła w sa­lo­nie, ubrały ją pięk­nie Kon­stan­cja z pan­nami słu­żą­cymi.

Łzy po­pły­nęły przy wi­gi­lij­nym stole, bo za­wsze trudne są pierw­sze święta bez naj­bliż­szych. Krze­sła Ma­riana i Józka stały pu­ste. Z sze­ściu sy­nów Fran­ciszka sie­dzieli przy stole Sta­ni­sław, Jan i ksiądz Ka­zi­mierz. O fi­lo­zo­fie Win­cen­tym z drugą żoną nie wspo­mi­nano, cho­ciaż wszy­scy wie­dzieli, że prze­trwał wojnę w Sa­bau­dii. Ka­zi­mierz od­mó­wił mo­dli­twę i pod­szedł z opłat­kiem do matki. Cier­piał jak ona, wciąż nie ro­zu­miał, jak to się mo­gło stać. Ja­kim cu­dem on sam oca­lał, a nie zdo­łał ura­to­wać braci? Po­czu­cie winy za­bie­rało mu sen i zdro­wie. Pau­lina ro­zu­miała, uści­snęła syna i szep­nęła:

– Za­miast ży­czeń po­wiem ci, Ka­ziu: po­patrz na nich. − Wska­zała skrzy­dło stołu, przy któ­rym za­sia­dło po­ko­le­nie wnu­ków. Do­ra­sta­jący chłopcy Ma­riana: Fran­ci­szek i Zby­szek, Józka: Je­rzy, Hen­ryk i Wi­tek, ro­dzony Boh­dan Jana i pa­sierb Kon­rad Woy­zbun. W każ­dym po­ko­le­niu sze­ściu Lu­to­sław­skich, jak an­te­na­tów, któ­rzy przy­byli na tę zie­mię dwie­ście lat temu. Czy to nie bu­du­jące?

Ka­zi­mierz uśmiech­nął się i wzniósł go­rącą mo­dli­twę, by ta ge­ne­ra­cja nie mu­siała już od­da­wać krwi na po­lach bi­twy, ra­czej aby słu­żyła siłą umy­słów i rąk oj­czyź­nie. O, to po­ko­le­nie nie do umie­ra­nia, lecz do bu­do­wa­nia. Naj­star­szy z mło­dych, Fran­ci­szek, ma osiem­na­ście lat, może on kie­dyś po­pro­wa­dzi dwór? A może Je­rzy lub, tak jak ma­rzyła Pau­lina, za­siądą wnu­ko­wie na są­sia­du­ją­cych dwo­rach Droz­dowa, a także w Wik­to­rzy­nie z Pącz­ko­wi­zną?

– Bło­go­sła­wię was – zwró­cił się ksiądz do mło­dych. – Uro­dzi­li­ście się jesz­cze w nie­woli, ale do­ro­słość wy­pada wam w Pol­sce. Kształć­cie się, po­zo­stań­cie wierni war­to­ściom oj­ców i na­szej wie­rze. Bóg was po­pro­wa­dzi! A ów dom, uświę­cony mi­ło­ścią i pracą, ma mocne ściany, prze­trwa wszyst­kie wi­chury.

Ko­biety po­chy­liły głowy, za­pa­dła ci­sza. Żona Ma­riana nie mo­gła opa­no­wać łez. Żona Jó­zefa ukryła twarz w dło­niach. Po­nad sto­łem spo­tkały się spoj­rze­nia dwojga mło­dych: zie­lone oczy Zuli i ciemne Kon­rada. Prze­słały so­bie uśmiech i nieme po­ro­zu­mie­nie. Zda­wało się Zuli, że Dziu­tek do niej mru­gnął. Szybko spu­ściła wzrok.

Kiedy na­stało lato i ro­dzina zje­chała się na imie­niny Pau­liny w roku ty­siąc dzie­więć­set dzie­więt­na­stym, zboża doj­rze­wały jak na­leży, siano wy­peł­niało sto­doły, na łą­kach pa­sły się stada krów i ko­nie ze źre­ba­kami. Mle­czar­nia znów dzia­łała zna­ko­mi­cie, a bro­war do­star­czał piwa na pol­skie i za­gra­niczne rynki. Koni za­ku­pili mniej: Sta­ni­sław szybko się mę­czył i szwan­ko­wał mu wzrok, w za­sa­dzie po­trze­bo­wał na­stępcy. Jan Lu­to­sław­ski zde­cy­do­wał się osiąść z Wandą w War­sza­wie i pu­ścił Wik­to­rzyn w dzier­żawę. Obie wdowy z dziećmi też uznały za słuszne osiąść w sto­licy: Ma­ria pod­jęła pracę w szpi­talu, Ma­ry­nia chciała być bli­sko ro­dzi­ców. Ka­zi­mierz zo­stał en­dec­kim po­słem na sejm, mocno wszedł w po­li­tykę, jako stron­nik Dmow­skiego. W Gór­nym Dwo­rze uci­chło, bo z Pau­liną miesz­kała już tylko Kon­stan­cja. Przy­jeż­dżały od­wie­dzać bab­cię córki So­fi­tyny z dziećmi, także He­lenka Roh­równa z Łomży, lecz każda z nich wio­dła wła­sne ży­cie i miała swoje zmar­twie­nia.

Zula, wy­cho­wanka Kon­stan­cji Kor­czy­co­wej, była tu je­dyną osobą nie­wia­do­mego po­cho­dze­nia i nie­gdyś wszy­scy dzi­wili się, że pani Pau­lina dała zgodę na włą­cze­nie jej w ro­dzinny krąg. Tłu­ma­czono to so­bie przy­wią­za­niem i sza­cun­kiem do Kon­stan­cji, która była nie tylko damą do to­wa­rzy­stwa dzie­dziczki, ale też jej przy­ja­ciółką, a Zulę trak­to­wała jak córkę. Dziew­czyna wy­cho­wała się w Droz­do­wie, spę­dziła czas wojny z ro­dziną Lu­to­sław­skich w Mo­skwie. Nikt nie pa­mię­tał o spra­wach uro­dze­nia. Zula wy­ro­sła na we­sołą pannę o zie­lo­nych oczach i wła­śnie koń­czyła szkołę śred­nią w War­sza­wie. Wio­sną miała skła­dać eg­za­min ma­tu­ralny i po­waż­nie roz­my­ślała o swo­jej przy­szło­ści. Wią­zała ją z Kon­ra­dem, który jesz­cze w Mo­skwie wy­znał jej wza­jem­ność uczuć. Mimo słod­kich spoj­rzeń w Droz­do­wie, a na­wet kilku spa­ce­rów na Łom­żyń­skie Górki mu­siała prze­łknąć gorzką pi­gułkę. Ow­szem, Kon­rad w kar­na­wale oznaj­mił ro­dzi­com swoją wolę po­ślu­bie­nia Zuli. Działo się to w War­sza­wie, w miesz­ka­niu Wandy i Jana, przy obie­dzie. Jan na­ło­żył oku­lary, by przyj­rzeć się pa­sier­bowi. Dziu­nia ode­słała służbę i ka­zała sy­nowi po­wtó­rzyć prze­mowę. Dziu­tek ją­kał się tro­chę, ale wy­łusz­czył sprawę jesz­cze raz:

– Chcę się oże­nić z Zulą Kor­czy­cówną. Je­ste­śmy po sło­wie, jesz­cze w Mo­skwie...

– Z Kor­czy­cówną! Rze­czy­wi­ście – za­krzyk­nęła Wanda obu­rzona. – A ja­każ tam ona Kor­czy­cówna. Nie­wia­do­mego jest na­zwi­ska! Ko­tula ją wzięła z przy­tułku!

– Za syna cię mam – do­dał Jan. – I dumny je­stem, że ka­rierę woj­skową za­czą­łeś.

– Wiem, oj­cze, i je­stem wdzięczny. Nie chcę jed­nak zo­stać ofi­ce­rem. Prze­my­śla­łem rzecz do­kład­nie. Wojna to ru­ina, woj­sko to ry­gor, musz­tra, to nie mój świat. Pa­mię­tasz, co mó­wił wuj Ka­zi­mierz? Je­stem z tych, co wolą bu­do­wać, nie ruj­no­wać.

– Więc bu­duj! Idź na stu­dia, na­ucz się in­ży­nie­rii. Jak ina­czej utrzy­masz ro­dzinę?

– Sza­no­waną ro­dzinę – za­zna­czyła Wanda. – Kon­stan­cja to za­cna ko­bieta, z do­brej szlachty. Ale Zula jest dziec­kiem grze­chu, nie­zna­nego po­cho­dze­nia i ja ta­kiej sy­no­wej nie uznam.

– Mamo, oj­cze, mamy nowe czasy! – za­wo­łał Kon­rad. – Ważne są czyny lu­dzi! Uro­dze­nie? A ja­kiż my mamy wpływ na uro­dze­nie?

– Chy­baś w Ro­sji na­słu­chał się re­wo­lu­cjo­ni­stów. Sam wi­dzia­łeś, Dziutku, ja­kie pie­kło tam stwo­rzyli. Po­nie­chaj Zuli. Znaj­dziemy ci od­po­wied­nią pannę.

– Wbrew wa­szej woli ni­czego nie uczy­nię – od­parł po­waż­nie Kon­rad. – Ale żad­nej in­nej żony nie chcę.

– A cóż byś chciał stu­dio­wać? – Jan zmie­nił te­mat.

– Ar­chi­tek­turę – od­po­wie­dział Kon­rad żywo. – Chciał­bym umieć pro­jek­to­wać mo­sty i bu­dynki. Mia­sta będą ro­snąć po tej strasz­nej woj­nie. Chciał­bym przy­ło­żyć do tego rękę...

– Do­brze – rze­kła Wanda po­woli – zróbmy tak. Po­je­dziesz na stu­dia za gra­nicę. Obie­casz, że nie bę­dziesz się kon­tak­to­wał z Zulą li­stami ani w ża­den inny spo­sób. O, spo­tkasz ją pew­nie w Droz­do­wie, ale przy nas, i za­cho­wasz się jak zwy­kły zna­jomy, nie na­rze­czony. O tym sza!

– Mamo, da­łem jej słowo!

– I nie od­bie­rasz. Wolą ro­dzi­ców jest odło­że­nie de­cy­zji w cza­sie. Je­śli po czte­rech la­tach bę­dziesz ży­wił te same uczu­cia, damy zgodę.

Jan po­pa­trzył zdzi­wiony na żonę. Tego się nie spo­dzie­wał. Czy znała tak do­brze syna, by za­kła­dać, że jego uczu­cie nie prze­trwa czte­rech lat? Jan ro­zu­miał pa­sierba, bo sam kie­dyś wal­czył o po­zor­nie bez­na­dziejną mi­łość... i lata nie umniej­szyły jego uczuć do żony. Na­dal była w jego oczach ide­al­nym wzo­rem damy. Te­raz sie­działa za sto­łem w sza­rej sukni no­wego kroju, z do­lo­tem w szpic i koł­nie­rzy­kiem, z ciem­nymi wło­sami upię­tymi na karku w kok. Kiw­nął głową, że się zga­dza.

Kon­rad wy­łusz­czył Zuli wolę ro­dzi­ców w war­szaw­skiej ka­wia­rence, nieco zmie­szany i z po­czu­ciem, że ją roz­cza­ro­wał. Im­pul­sywna dzie­więt­na­sto­latka miała du­szę bun­tow­niczki, a minę jakby ocze­ki­wała przy­gód. Je­śli wy­obra­żała so­bie ucieczkę nocą, ślub przy bla­sku księ­życa w ka­plicy za mia­stem, to nie był go­tów do tej roli.

– Nie mogę, Zulko, tak się prze­ciw­sta­wić matce – mó­wił. – Poza tym mu­szę mieć za­wód, by nas utrzy­mać. Po­myśl, będę ar­chi­tek­tem, a ty pa­nią in­ży­nie­rową... Cztery lata szybko miną. Pi­sać nie będę, ale już na wa­ka­cje po­wrócę...

Ro­dzice czym prę­dzej wy­eks­pe­dio­wali go do Lon­dynu. Zula po­sta­no­wiła po­cze­kać, nie pła­kać, nie my­śleć o męż­czy­znach, lecz o po­rząd­nych stu­diach. Zi­ry­to­wał ją tą pa­nią in­ży­nie­rową. Brzmiało jak stara kiecka po ku­zynce albo sto­jak na pa­ra­sole. Tak jakby sama nie mo­gła się utrzy­mać! W swo­ich roz­my­śla­niach od­rzu­cała tra­dy­cyjny sce­na­riusz: zo­stań żoną, matką i pa­nią domu. O, sły­szała, jak pan Ro­man Dmow­ski na przy­ję­ciach po­chwa­lał taki wła­śnie typ pol­skiej ko­biety, za wzór sta­wiał ja­kąś damę, która zre­zy­gno­wała z pa­sji ma­lar­stwa, by dzie­ciom cały czas po­świę­cić. Twier­dził, że to ideał ko­biecy, i klęk­nąłby przed nią z sza­cunku, ale chyba na­wet ciotka Kon­stan­cja nie­zbyt go w tej spra­wie po­pie­rała. Czy ona sama nie pra­co­wała całe ży­cie? Czy nie opo­wia­dała z sen­ty­men­tem, z ogniem w oczach o swoim przed­wo­jen­nym przed­się­bior­stwie pro­du­ku­ją­cym or­naty? Zula uwa­żała, że owa dama Dmow­skiego miała mniej ro­zumu niż kura w droz­dow­skiej za­gro­dzie, bo i ta na­wet po­trafi sama ziarno dzio­bać, a po­tem do­piero daje kur­czę­tom. Zula chciała wyjść za mąż za Kon­rada, mieć z nim dzieci, ale pra­gnęła też stu­dio­wać, pra­co­wać i nie uwa­żała, by jedno prze­szka­dzało dru­giemu. Oto za­mie­rzała być le­karką jak dok­tor Ma­ria Lu­to­sław­ska. Ba! Chcieć nie zna­czy móc. Me­dy­cyna, naj­droż­sze stu­dia, ja­kie mo­gła wy­brać. Ciotki stać na to nie bę­dzie, a gdzie do­ro­bić? Wręcz bała się pod­jąć roz­mowę z Kon­stan­cją. Może za­cząć od szkoły pie­lę­gnia­rek? Ma­turę zdała kon­cer­towo i ciotka w Droz­do­wie po­pła­kała się ze wzru­sze­nia.

– Co da­lej, Zulko? – za­py­tała, bo wia­domo było, że ja­koś los trzeba uło­żyć.

Panna za­czer­wie­niła się mocno i ci­cho rze­kła:

– Ech, ma­rze­nie moje nie do speł­nie­nia, ciotko!

– Mów – na­ci­snęła Kon­stan­cja, a jej serce omal nie pę­kło, bo była pewna, że usły­szy o ślu­bie z Woy­zbu­nem.

Tym­cza­sem Zula po­wie­działa:

– Pra­gnę, ciotko ko­chana, stu­dio­wać me­dy­cynę. Jakże piękny to za­wód, ile do­bra czyni dok­tor Ma­ria. A i utrzy­mać się z tego można. Wiem jed­nak, że nie stać nas na to, dro­gie stu­dia, do tego kwa­tera w sto­licy, już ten rok ciotkę kosz­to­wał, może więc za­cznę od szkoły pie­lę­gniar­stwa, po czym sama za­ro­bię...

Ale oto ciotka za­miast pro­te­sto­wać, la­men­to­wać czy marsz­czyć brwi ro­ze­śmiała się jakby z ulgą i otwo­rzyła ra­miona.

– Ach, Zulko, Zulko! Tak bar­dzo chcia­ła­bym być te­raz młoda jak ty! Nie wa­ha­ła­bym się chwili, tylko po­szła stu­dio­wać – gdy­bym miała fun­du­sze oczy­wi­ście, bo moi ro­dzice, ech, sama wiesz. Ale nie mówmy o tym pani Pau­li­nie... – Mru­gnęła okiem. – Na­dal nie­prze­ko­nana do ko­biet na stu­diach. A jak wy­gląda cze­sne i eg­za­miny?

Zdu­miona Zula opo­wia­dała, co wie, bo oczy­wi­ście wy­brała się wy­wie­dzieć na Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski, gdzie za­raz po od­zy­ska­niu wol­no­ści otwarto wy­dział le­kar­ski. Z za­pa­łem mó­wiła o alej­kach aka­de­mic­kich i bu­dyn­kach, w jed­nym za­kład ana­to­mii, w in­nym mi­kro­bio­lo­gii... Eg­za­miny zda, jest pewna, ale cze­sne... toż to ty­siące ru­bli. Kon­stan­cja przy­tu­liła ją jesz­cze raz.

– Tym się nie martw, dziecko. Mamy pie­nią­dze na stu­dia. Twoja matka zo­sta­wiła ci wię­cej, niż my­ślisz, a i ja całe ży­cie pra­co­wa­łam, coś tam odło­ży­łam. Do­brze po­ra­dził mi ksiądz Ka­zi­mierz, żeby za­mie­nić na do­lary, za­nim się ustali pol­ski pie­niądz. Wy­biorę się z tobą do War­szawy, wszystko zor­ga­ni­zu­jemy. A te­raz zo­staw mnie samą. Wiem, masz sto py­tań, ale nie te­raz, Zulo, nie te­raz... Pra­gnę po­mo­dlić się za nas obie i za twoją matkę. Na­sze po­ko­le­nie tak bar­dzo do­świad­czył los, niech wa­sze bę­dzie szczę­śliw­sze.

Zula ci­cho wy­su­nęła się z po­koju, Kon­stan­cja po­grą­żyła się w mo­dli­twie i roz­my­śla­niach. Uświa­do­miła so­bie, że Zula do­ro­sła i opusz­cza gniazdo. Że bę­dzie py­tać o matkę i o ma­ją­tek. I że pój­dzie swoją drogą, a ona, Kon­stan­cja, co? Gdzież znaj­do­wał się Se­we­ryn, do­bry do rady i na sa­mot­ność? Serce jej ści­snęło się z żalu. Niech speł­nią się cho­ciaż ma­rze­nia Zuli...

W rok ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­sty wcho­dzili już nieco okrze­pli w pol­skim ży­ciu. Po­zwa­lali so­bie na ma­rze­nia o przy­szło­ści. Wpraw­dzie znów prze­po­wia­dano wojnę ze wschodu, ale nikt w nią do końca nie wie­rzył. Ten rok miał być spo­kojny, do­statni i zdrowy – tak ży­czono so­bie, wzno­sząc kie­li­chy i to­a­sty syl­we­strowe w Droz­do­wie. Fa­jer­werki roz­ja­śniły noc, białe od śniegu da­chy. Przy stole za­sia­dło wielu dro­gich i dawno nie­wi­dzia­nych go­ści. Wspo­mi­nali głód w Mo­skwie, her­batę z ziół i siana, cia­steczka z obie­rek ziem­nia­cza­nych. Te­raz, przy ry­bach za­nu­rzo­nych w zło­ci­stych so­sach, przy pie­cze­niach z żu­ra­winą, te wspo­mnie­nia wy­da­wały się złym snem.

Wielką ra­dość swoim przy­by­ciem spra­wił wszyst­kim ksiądz Ka­zi­mierz, który odło­żył na chwilę sprawy w sto­licy. Młodo wy­glą­dał mimo po­wagi na twa­rzy i ko­lo­ratki. Syn w su­tan­nie był te­raz naj­więk­szą po­cie­chą Pau­liny. Przy­je­chał z So­fi­tyną i jej cór­kami oraz Ro­ma­nem Dmow­skim, obaj po­sło­wie na sejm z ra­mie­nia en­de­cji. Oba­wiała się nieco Pau­lina scy­sji przy stole, bo cho­ciaż wszy­scy sy­no­wie wy­ra­żali głę­boko pa­trio­tyczne po­glądy, byli ka­to­li­kami, to w szcze­gó­łach róż­nili się nieco i spory wy­bu­chały dość czę­sto. W ogóle nie po­do­bało się jej, że kraj po­dzie­lił się na obozy i jedni na dru­gich war­czeli, bo te­raz, jak mieli już tę uko­chaną oj­czy­znę, to oka­zało się, że ją ina­czej wi­dzieli. Zwłasz­cza pan Żo­chow­ski, za­wo­łany pił­sud­czyk i de­mo­krata, mógł stać się pierw­szym opo­nen­tem Dmow­skiego, po­dob­nie radca z Łomży, a kłótni przy świą­tecz­nym stole dzie­dziczka so­bie nie ży­czyła. Tak więc la­wi­ro­wała w roz­mo­wie, by te­maty po­li­tyczne omi­jać. Nie do końca się udało, być może dla­tego że go­ściem ho­no­ro­wym w tym roku była Ga­briela Ba­licka. Mąż jej za­kła­dał ra­zem z Dmow­skim Ligę Na­ro­dową, po­tem Stron­nic­two Na­ro­dowo-De­mo­kra­tyczne. Zyg­munt Ba­licki – praw­dziwy ry­cerz my­śli na­ro­do­wej, zmarł na serce w Pe­ters­burgu pod­czas wojny... i wła­śnie Ma­nita i Mie­czy­sław zna­leźli go mar­twego w miesz­ka­niu. Te straszne chwile na­le­żały do prze­szło­ści. Te­raz Ga­briela kon­ty­nu­owała myśl męża, stwo­rzyła Koło Na­ro­dowe Ko­biet, do któ­rego na­le­żały też pa­nie Lu­to­sław­skie. Koło pro­wa­dziło sze­roką ak­cję na­ma­wia­nia nie­wiast do udziału w wy­bo­rach, wszak w wol­nej Pol­sce były rów­no­praw­nymi oby­wa­tel­kami, a nie do wszyst­kich do­cie­rało zna­cze­nie tego faktu. Ga­briela na­le­żała do pio­nier­skich po­sła­nek w sej­mie pierw­szej ka­den­cji. Wiele te­ma­tów prze­ga­dali z Ro­ma­nem Dmow­skim, łą­czyły ich po­glądy do­ty­czące tra­dy­cji i war­to­ści na­rodu pol­skiego, lecz w jed­nym punk­cie nie mo­gła znieść jego po­stu­la­tów. Wie­działa też, że i So­fi­tyna, naj­więk­sza przy­ja­ciółka po­li­tyka, nie zga­dza się z nim w tej kwe­stii. Ten zaś na wi­dok Ga­brieli uśmiech­nął się i wy­rzekł słowa po­wi­ta­nia:

– A oto na­sza pani po­li­tyk, go­rąca zwo­len­niczka za­przę­gnię­cia pol­skich ko­biet do pracy! Jej za­wdzię­czać bę­dzie­cie, pa­nie, iż do obo­wiąz­ków do­mo­wych do­sta­nie­cie jesz­cze obo­wią­zek kształ­ce­nia się, po­tem za­wód i za­ra­bia­nie pie­nię­dzy. Co za tym idzie? Nie­wdzięczna ha­rówka od rana do nocy.

– Pa­mię­tasz do­sko­nale, Ro­ma­nie, że mam dok­to­rat z bo­ta­niki – zri­po­sto­wała Ga­briela. – Nie wi­dzę nic szko­dli­wego w kształ­ce­niu ko­biet, a ty je­steś sta­rym wstecz­ni­kiem, który nie wy­do­był się z dzie­więt­na­stego wieku.

– I za to cię ko­chał do­bry, za­cny, nie­od­ża­ło­wany Zyg­munt – za­wo­łał Jan we­soło. – Ko­bieta z ner­wem! Co za tem­pe­ra­ment!

– Ależ we Fran­cji ko­biety nie gło­sują, a za­wsze mie­li­śmy oj­czy­znę Mo­liera za wzór!

– Oho! Bie­rzesz wzory, jak ci pa­sują, Ro­ma­nie. Krzy­czysz, że mamy kom­pleks Eu­ropy, że wła­sną kul­turę trzeba eks­po­no­wać i pie­lę­gno­wać, a gdy Pol­ska w czymś wy­prze­dza Fran­cję, to się cho­wasz w jej oko­pach... To mamy na­ro­dową czy eu­ro­pej­ską mo­dłę przy­jąć w końcu?

– Uwiel­biam was, ko­biety. – Ro­man się śmiał. – I to samo mogę po­wie­dzieć: raz Eu­ropa wam do­bra, raz nie­do­bra, za­leży, o co cho­dzi...

– We Fran­cji Po­lki się kształ­ciły, gdy tu nie było można – przy­po­mniała dok­tor Ma­ria Lu­to­sław­ska, obec­nie radna war­szaw­ska. – Ja zaś koń­czy­łam me­dy­cynę w Zu­ry­chu. Jak­żeby bez edu­ka­cji w Eu­ro­pie na­sza ro­daczka do­stała dwa razy No­bla?

– Nie uj­muję, nie uj­muję sław­nej pani Cu­rie, ale ko­bieta wy­kształ­cona to twór ku­rio­zalny, nie­zgodny z wzor­cem i tra­dy­cją... Skoro jed­nak same pa­nie chce­cie gło­so­wać, pra­co­wać... za­pła­cze­cie jesz­cze za mę­ską opieką!

– Masz go: opieką, a tyś sam czemu żad­nej pod opiekę nie wziął?

– Całe ży­cie mi­sji i oj­czyź­nie chcę od­dać, to je­dyna dama mego serca.

– Bo niby ko­biety mniej pra­co­wały, całe ży­cie go­spo­da­rząc w dwo­rach? Pa­nią dzie­dziczkę za­py­taj, Ro­ma­nie.

Pani dzie­dziczka w czar­nej sukni nad­pły­wała jak okręt trój­masz­towy, by ukró­cić tę dys­ku­sję. Wpraw­dzie Ro­man oto­czony przez damy czuł się do­sko­nale i szer­mo­wał sło­wami z ra­do­ścią, Pau­lina zga­dzała się z nim, że miej­sce ko­biet jest w domu, nie w sej­mie, ale za­mie­rzała gło­so­wać i na­ma­wiała do tego inne pa­nie.

– Za­bie­ram cie­bie, pa­nie Ro­ma­nie, z tego gniazda os – mó­wiła, uj­mu­jąc go pod ra­mię – za­nim przej­dzie­cie do in­nych kwe­stii spor­nych. I tam też nie pój­dziemy. – Wska­zała ko­mi­nek, przy któ­rym lico dok­tora Ba­sie­wi­cza z Łomży na­brzmie­wało czer­wie­nią. Dok­tor, stary pe­pe­eso­wiec, ni­gdy nie zga­dzał się z na­ro­dow­cami, może i dla­tego, że pły­nęła w jego ży­łach krew ży­dow­ska, a pra­wica gło­siła, że Ży­dzi Pol­sce szko­dzą.

– Jak szko­dzą, jak szko­dzą? – grzmiał dok­tor. – A iluż ma­cie za­sy­mi­lo­wa­nych ar­ty­stów, uczo­nych, mogę pię­ciu wiel­kich po­etów po­cho­dze­nia ży­dow­skiego wy­mie­nić wraz. A Mic­kie­wicz nie pi­sał, że Jan­kiel, Żyd, do­bry pa­triota? Kraj praw­dzi­wie de­mo­kra­tyczny sza­nuje wszyst­kie swoje na­rody.

– Ja tylko mó­wię, że po­winni mieć swój kraj u sie­bie, zwłasz­cza or­to­dok­syjni!

– Albo wszy­scy się za­sy­mi­lo­wać!

– Nie, nie, nie, my mamy wła­sną tra­dy­cję, hi­sto­rię szla­checką...

– I za­wsze był w niej na­ród ży­dow­ski! Pol­ski Żyd to Po­lak jest!

– W re­wo­lu­cję w Ro­sji co trzeci ko­mu­ni­sta to był Żyd!

– A ilu mu­siało ucie­kać z Ro­sji z ma­jąt­kiem? Do Fran­cji, Nie­miec, na­wet Ame­ryk obu!

– A niech ich so­bie biorą. Ame­ryka ogrom­nie de­mo­kra­tyczna...

– I tego się uczyć trzeba.

– My uczyć po­win­ni­śmy na­rody eu­ro­pej­skie! Pierwsi w Eu­ro­pie mie­li­śmy ustawę za­sad­ni­czą – Kon­sty­tu­cję 3 maja!

– I co, i co? Zmó­wili się Ru­sek, Nie­miec i Au­striak i po ca­łej wiel­kiej Rze­czy­po­spo­li­tej...

– Po­wsta­nia po­ka­zały, że nie tak cał­kiem.

– Po­wsta­nia! Nie mów pan o po­wsta­niach! Na próżno krew pol­skiej mło­dzieży prze­le­wali ci, co się mie­nią pa­trio­tami!

Pau­lina Lu­to­sław­ska sta­nęła na środku po­koju i za­wo­łała:

– Pax, pax, pax! Wszyst­kich pro­szę do ja­dalni, bo flaczki wy­sty­gną. Bie­siada wszyst­kich po­go­dzi, po­daj­cie pa­no­wie ra­mię da­mom i pro­wadź­cie do stołu, a pan mnie, pa­nie Ro­ma­nie...

Do niego zaś do­dała ci­szej:

– Zdaje się i pan masz po­dobne mnie­ma­nie o po­wsta­niach. Ja jed­nak wy­cho­wana je­stem w kul­cie ro­man­tycz­nym, więc pro­szę nie po­dej­muj już te­matu...

Dmow­ski ukło­nił się i obie­cał nie mą­cić at­mos­fery. Na­to­miast Pau­lina przy­po­mniała so­bie aneg­dotę o nie­zmier­nie bo­ga­tym pol­skim hra­bim, który miał po­wie­dzieć: „Pół ma­jątku swo­jego od­dam, by Pol­ska od­zy­skała nie­pod­le­głość. A za dru­gie pół na­tych­miast wy­jadę, bo żyć z nimi się nie da”. Uśmiało się wów­czas z tego całe to­wa­rzy­stwo, ale te­raz przy­szło jej do głowy, że nie taki to znowu śmieszny żart. Skłócą się, a jak przyj­dzie wróg, to się będą jed­no­czyć...

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: