- W empik go
Dzieje burzliwego okresu - ebook
Dzieje burzliwego okresu - ebook
Ferdynand Antoni Ossendowski (1878–1945) to polski pisarz i dziennikarz, któremu materii twórczej dostarczały liczne podróże. Zaangażowany społecznie i politycznie, często zmieniał miejsce zamieszkania, odbywał też wyprawy badawcze. W twórczości odmalowywał odległe, różnorodne krainy z Europy, Azji i Afryki. W centrum zainteresowania zawsze stawiał jednak spotkanie z człowiekiem – doświadczonym przez los, odmiennym, a jednak tak bardzo podobnym. Ossendowski w okresie międzywojennym cieszył się ogromną popularnością – był drugim po Sienkiewiczu najczęściej tłumaczonym polskim autorem. Po wojnie podlegał ścisłej cenzurze.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-123-6 |
Rozmiar pliku: | 5,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część I. W krwawym zamęcie
Grożne zwiastuny
Na Sungari
W lasach
Dwa napady
Nowe przygody
Część II. Nowa burza
Krwawa powódź
Widmo śmierci
Początek końca
Pięć dni na progu śmierci
W oczekiwaniu sądu
Sąd i wyrok
Eldorado więzienne
Nieznane tragedie
Część III. Z ludzką kurzawą
Poza nawiasem życia
Saryń da na kiczku
Szanowny staruszek, ruchoma goełda, elfy i książę więzienia
Miłość w kajdanach
Straszna noc i promienny poranek
Stara i nowa kurzawa
Moja matka
Poezja męki
Bunt
Wolność
Niech będzie błogosławione życieI
Grożne zwiastuny
W pamiętnym dla Rosji roku 1904 przeniosłem się z Tomska, gdzie zajmowałem stanowisko docenta politechniki, do Władywostoku, zaproszony dla dokonania chemicznych badań węgla, nafty i złota oraz surowców rynku Azji Wschodniej.
Po moim przybyciu – na Dalekim Wschodzie dawały się już wyczuwać pierwsze zapowiedzi wojny.
Nareszcie wieść o grudniowym, dokonanym bez wypowiedzenia wojny napadzie torpedowców japońskich na flotę rosyjską, nieoględnie stłoczoną w Porcie Artura, gruchnęła na Dalekim Wschodzie i z szybkością błyskawicy dobiegła do Władywostoku. Po nabożeństwach i odczytaniu manifestu cara, oznajmiającego o rozpoczętej wojnie, ludność, wzburzona nieoczekiwanym napadem Japończyków, stawała się z każdym dniem bardziej wojownicza.
– Czapkami zarzucamy żółtych zdrajców! – wołano na ulicach, w teatrach i w domach prywatnych.
Po okresie pewnej ciszy wypadki poszły szybkim tempem. Wojska rosyjskie po nieudanych bitwach na półwyspie Laotung cofnęły się na zachód, zostawiając fortecę Portu Artura w oblężeniu, które miało się zakończyć upadkiem twierdzy, po czym japoński sztab już swobodnie wysadzał swoje wojska na kontynencie. Największa bitwa rozegrała się, zadając klęskę Rosji, na tym samym Yalu Yalu (chiń.); Amnok (kor.) – rzeka graniczna między Chinami a Koreą, gdzie tak niedawno jeszcze zamierzano założyć nowe posterunki rosyjskiej ekspansji.
Naród rosyjski, wtedy po raz pierwszy, stracił swój urok w oczach Mongołów wszystkich szczepów, zadając swoją klęską cios wpływom białej rasy, co stało się początkiem nagłego a groźnego przebudzenia się Azji.
Wkrótce po wybuchu wojny otrzymałem propozycję zorganizowania w terenie centralnego laboratorium, mianowicie w Harbinie, gdzie miałem wykonać niektóre prace nie tylko dla kolei wschodnio-chińskiej i ussuryjskiej, lecz także bezpośrednio dla armii.
Dla przygotowania wszystkich poleconych mi prac wyjechałem do Petersburga po niezbędne urządzenia.
Do stolicy trafiłem w momencie podnoszącej głowę rewolucji, gdy to wśród jej kierowników po raz pierwszy pojawiły się nazwiska Lenina i Trockiego.
Byłem pamiętnego dnia 9 stycznia 1905 r. w Petersburgu i widziałem znaczną część tragedii, gdy tysiące robotników z fabryk petersburskich, studentów i inteligentów, wylegały na ulice, zbierały się w wielkie kolumny, aż wreszcie zlały się w jeden olbrzymi pochód, sunący wolno i majestatycznie główną ulicą stolicy – Newskim Prospektem, dążąc za poradą agenta policji, popa Gapona, ku pałacowi monarchy z błaganiem o lepszy i uczciwszy rząd. Na placu pałacowym, jak wiadomo, wierne carowi wojska strzelały do tłumu, nie szczędząc nabojów.
Tegoż wieczora na ulicach Petersburga wyrosły barykady. Odgłosy rzadkich i nieregularnych strzałów rewolucjonistów przez całą noc i dwa następne dni przerywały miarowe salwy wojsk gwardii. Zastrajkowały wszystkie fabryki, tramwaje, koleje, poczta, a nawet niektóre urzędy państwowe.
Echo mordu dokonanego przez gwardię cara na uczestnikach spokojnego pochodu pomknęło przez niezmierzone obszary Rosji, docierając do Polski, Pamiru i Oceanu Spokojnego. Oburzeniu i rozpaczy inteligentniejszych warstw ludności nie było granic. Wieśniacy jednak pozostawali obojętni. Natomiast po miastach bardzo czynnie wystąpiły przeciwko rewolucyjnym kołom wyrzutki społeczeństwa, dostawszy od policji pieniądze i polecenie wytępienia _hydry rewolucji_.
Był to pamiętny okres pogromów, czyli oddania na pastwę i łup zawodowym zbrodniarzom nieraz całych miast za milczącą zgodą władz miejscowych i rządu petersburskiego. Żądania konstytucji i sądu nad zbrodniarzami stojącymi na czele rządu, wzmagały się jednak i szerzyły.
10 stycznia wyszedłem ze swego hotelu na Newski Prospekt. Tłumy ludzi zalegały chodniki. Wyczuwało się wyraźny niepokój i wzburzenie. Pozornie nic jednak nie dawało powodów do jakichkolwiek zajść. Uderzyła mnie nawet, niezwykła dla stolicy, mała ilość policji na ulicach. Czyniąc te spostrzeżenia, doszedłem do katolickiego kościoła Św. Katarzyny, gdy nagle idąca przede mną publiczność na jedno mgnienie oka zatrzymała się, a później rozpierzchła się w popłochu, przebiegając na drugą stronę ulicy lub pędząc bezładnie jej środkiem, tłocząc się i krzycząc. Nie wiedziałem jeszcze, co zaszło, gdy nagle ujrzałem biegnących żołnierzy. Przegrodzili oni dwoma szeregami jezdnię i bez żadnego uprzedzenia dali kilka salw. Bez jęku zwinęła się w kłębek i pozostała na ziemi jakaś dama w żałobie, trzymając się oburącz za skrwawioną głowę; biegł jakiś mężczyzna z osłupiałymi i wytrzeszczonymi oczyma; kulał, zanosząc się od płaczu, uczeń gimnazjalny; o kilka kroków przede mną szła mała dziewczynka z koszykiem. Nagle zachwiała się i powoli upadła na wznak. Z koszyka wysypały się bułki. Jak dziś pamiętam, że jedna bułka potoczyła się do małej kałuży krwi na chodniku i tu pozostała. Gdy oprzytomniałem trochę od popłochu, przeciągłego poświstu kul, grzechotania nowych salw i wrzasków uciekającego tłumu, uświadomiłem sobie, że pozostałem samotny na chodniku. Żołnierze więcej nie strzelali, jednak; przycisnąwszy się bliżej do ściany najbliższego gmachu, rozpocząłem odwrót. Wkrótce ukryłem się za rogiem domu, gdzie uczułem się już bezpieczny.
W ten sposób władze tamowały ruch na głównej arterii stolicy i nie dopuszczały do zgromadzania się publiczności.
Tymczasem fala rewolucyjna toczyła się dalej i dalej, na południe i wschód Rosji. Na południu powstali dumni, marzący o wolności, odważni mieszkańcy Kaukazu, na wschodzie jednoczyć się zaczęła zrewolucjonizowana od dawna ludność Syberii i szczepy mongolskie, przemocą wtłoczone w olbrzymi gmach Rosji.
II
Na Sungari
W lutym 1905 r. powróciłem do Harbinu. Tu dowiedziałem się o szczegółach porażek doznanych przez wojska syberyjskie, lecz nastrój panował wszędzie doskonały. Jeszcze święcie wierzono w zwycięstwo Rosji i pokładano nadzieję w świeżych pułkach dążących z zachodu.
Urządziwszy swoje laboratorium, od razu miałem bardzo dużo pracy.
Z polecenia sztabu musiałem wynaleźć materiał na smary do armat i karabinów, kół wozów taborowych i osi wagonów kolejowych, a także do fabrykacji mydła.
Po pewnym czasie zadanie to rozwiązałem. Jako materiałem posługiwałem się olejem z bobów soi, dających bajeczne wprost urodzaje w Mandżurii. Po opracowaniu systemu technicznego, urządziłem w Harbinie fabrykę. Robiłem wszelkie smary i dobre mydło, bez nagrzewania, sposobem zimnym, bardzo nieskomplikowanym i szybkim.
Od chwili powstania fabryki, na terenie wojny nie było już innego mydła i smarów, a kolej nie potrzebowała wozić tych towarów z Rosji europejskiej.
Przy tej robocie zastała mnie wiosna, szybko przechodząca w upalne lato.
Razem z pierwszymi jaskółkami, zjawiły się oddziały wojsk z europejskiej Rosji. Przybyły, jak na manewry, w białych, różowych i błękitnych bluzach, i wszystkie okolice Harbinu, niby kwieciem, pokryły się barwnymi grupami nowo przybyłych żołnierzy. Przyjemnie było patrzeć na te malownicze, jaskrawe plamy na ciemno-szmaragdowym tle łąk i krzaków.
Gdy jednak pułki te pchnięto na front, pod Laojan, Japończycy wykorzystali to barwne widowisko do celów wojennych. Przekonali się bowiem, że celować do tak malowniczo ubranych oddziałów łatwo, a więc strzelali jak do tarcz, wybijając nieraz całe plutony i kompanie. Wtedy dopiero dostrzeżono różnicę w umundurowaniu japońskich żołnierzy, zabarwionym na ochronny kolor khaki, czyniący szeregi żołnierzy prawie niedostrzegalnymi na brunatno-zielonym tle okolicy. Rozległy się wołania o przemałowanie rosyjskich żołnierzy na inny kolor i wymyślania na różnobarwne, jaskrawe bluzy.
Wołania te obiły się o moje laboratorium, gdyż polecono mi opracować sposób otrzymywania barwnika z brunatnego węgla i farbowania żołnierskiego płótna na kolor ochronny.
Tymczasem moja fabryka mydła potrzebowała coraz większej ilości oleju bobowego. Na rynku harbińskim nie znalazłem dostatecznie dużych składów tego materiału, wyruszyłem więc na poszukiwanie terenu, gdzie można byłoby mieć oleju pod dostatkiem, a skąd łatwo mógłby być dostarczany do Harbinu drogą wodną.
Wziąwszy z sobą swego pomocnika i dwóch kozaków, wyruszyłem doliną rzeki Sungari Sungari – dopływ rzeki Amur (przyp. aut.), przepływającej przez miasto, i skierowałem się na południe. W wypadku, gdybym znalazł tam duże plantacje bobu, Chińczycy z łatwością mogliby mi go dowozić na swoich jednomasztowych żaglowych dżonkach, płynąc z prądem rzeki.
Miałem wskazówki, że w okolicach miasta Boduno, leżącego na prawym brzegu Sungari, istnieją znaczne obszary plantacji bobów-soi. Wobec tego, korzystając z okazji, że z Harbinu odchodził właśnie parowiec _Pogranicznik_, postanowiłem na nim popłynąć do Boduno, gdzie Sungari tworzy olbrzymi łuk, zmieniając nagle swój zachodni kierunek na wschodni. Rzeka wyryła tu sobie łożysko w miękkich pokładach lessu, tej, tak charakterystycznej dla Chin, żyznej gleby.
Płynęliśmy więc przeciwko wartkiemu prądowi potoku żółtej wody podmywającej brzegi. Często zdarzało się widzieć olbrzymie bryły gliny z pluskiem spadające do wody; czasami osuwały się znaczniejsze części stromego brzegu wraz z krzakami i drzewami, rzeka porywała je i niosła ku północy. Pomiędzy chińską dzielnicą Harbinu Fu-dzia-dzianiem a Boduno spotykaliśmy dość liczne wsie. Były to drobne osady chińskie, liczące po kilkanaście szaro-żółtych _fan-tze_, czyli chat, z nieodstępną kapliczką, stojącą zwykle tuż przy brzegu w cieniu drzew. Fan-tze były zbudowane z badyli _gao-lianu_, czyli prosa indyjskiego, bardzo pospolitego w Chinach budulca, zbliżonego do łodyg naszej kukurydzy. Klatka z gao-lianu oblepiona jest na zewnątrz i wewnątrz gęstą gliną zmieszaną ze słomą; strzechę stanowią wiązanki tegoż gao-lianu, pokryte mocno ubitą gliną. O parę kroków od jednej ze ścian wznosi się zwykle stożkowaty, dziwacznej formy komin. Okna mają ramy z bambusu i szyby z przetłuszczonego papieru. Przez te papierowe „szyby“ leniwie sączy się światło dzienne, lecz nic przez nie dojrzeć nie można, co zresztą nie przeszkadza sąsiadom zaglądać do środka chaty. W tym celu bez ceremonii palcem przebija się dziurę w papierze, i wtedy całe życie fan-tze jest jak na dłoni. W kilku miejscach spostrzegliśmy wysokie wieże kwadratowe z unoszącym się nad ich szczytem dymem. Były to cegielnie chińskie. O materiał dla nich było tu nietrudno, gdyż wszędzie można było znaleźć dobrą glinę.
Płynąc statkiem, uczyniłem wkrótce spostrzeżenie przejmujące rozkosznym dreszczem moje myśliwskie serce. Wczesnym rankiem i w porze zorzy wieczornej widziałem stada dzikich kaczek i długie sznury gęsi lecące na północ. Był to wiosenny przelot wodnego ptactwa. Leciało spokojnie i niewysoko, głośno i radośnie pokrzykując. Dochodził mnie nawet wyraźny szum potężnych skrzydeł gęsi i łabędzi lub skwapliwe łopotanie – kaczek. Leciały, niczego się nie obawiając, gdyż od błotnistych dżungli Syjamu Syjam – obecnie Tajlandia, Kambodży lub Birmy Birma – obecnie Mianma nie zaznały jeszcze żadnego niebezpieczeństwa. Dopiero teraz zbliżać się zaczynały do miejsca, gdzie śmierć czyhała już na nie. Tam, za linią kolei, ciągnęły się błota, gdzie się czaili myśliwi, wyczekujący przelotu, i gdzie przez całą wiosnę rozlegały się strzały i padały wybite ze stada kaczki i gęsi, głucho uderzając o ziemię zranioną piersią.
Te myśli przychodzą jednak tylko w mieście, gdy się siedzi przy biurku z lampą elektryczną i telefonem, gdy z ulicy dobiegają dzwonki tramwajowe i ryk samochodów, ale tam, gdzie ciągną nad rzeką długie sznury gęsi, myśliwy nie ma żadnych skrupułów. Oczy jego rachują ptaki i mrużą się, jak gdyby już celował do nich.
Na pokładzie _Pogranicznika_ postanowiłem sobie, że po skończonej wycieczce i załatwieniu moich spraw, zapoluję nieodwołalnie. Nigdy nie wyjeżdżałem z domu bez dubeltówki i karabinu, a dłuższy pobyt w kraju ussuryjskim nauczył mnie, że myśliwy bez trzystu nabojów – to nie myśliwy, lecz pożałowania godny dyletant. Miałem więc z sobą dubeltówkę Coxwell and Harrison, 12-go kalibru, karabin Henela i więcej – o! daleko więcej, niż 300 nabojów.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.