Dzieje człowieka piszącego - ebook
Dzieje człowieka piszącego - ebook
Kazimierz Orłoś o sobie samym
Urzekająca autobiografia wybitnego prozaika
Dzieje człowieka piszącego to kontynuacja ciepło przyjętej sagi rodzinnej Dzieje dwóch rodzin, Mackiewiczów z Litwy i Orłosiów z Ukrainy. Autor wspomina swoje dzieciństwo i młodość w Warszawie, które – choć przypadły na lata stalinizmu – były dla niego czasem beztroskim i szczęśliwym. Z pasją przedstawia też wejście w dorosłość, pierwsze sympatie i miłości, niepokoje związane z karierą zawodową i odpowiedzialnością za rodzinę. Opisuje wreszcie opór inteligencji przeciwko władzy Polski Ludowej, a także osobistą, dramatyczną historię opozycyjności – wydanie powieści Cudowna melina o wszechwładzy partyjnych kacyków i konsekwencje tego twórczego wyboru.
Opowieść Kazimierza Orłosia to nie tylko autobiografia jednego z najlepszych pisarzy, ale również wnikliwy portret zmieniającej się Polski: powstania z wojennych zniszczeń, codzienności w czasach stalinizmu i komunizmu, a wreszcie kształtowania się ruchu oporu wobec władzy ludowej, który ostatecznie doprowadził do upadku systemu i narodzin wolności.
Niby wszystko było jak dawniej: studia, próby pisania, rytm podobnych dni, wypełnionych podobnymi zajęciami. A jednak wyczuwaliśmy nadchodzące zmiany. Ludzie związani z reżimem, zwłaszcza fanatyczni stalinowcy, przeżywali wstrząs po rewelacjach Chruszczowa. Fala odwilży płynęła do nas ze wschodu, z powieścią Erenburga Odwilż, z ludźmi, którzy wracali z łagrów. W sierpniu 1955 roku „Nowa Kultura” wydrukowała Poemat dla dorosłych Adama Ważyka. Pamiętam, że czytając strofy tego utworu poety — jeszcze do niedawna żarliwego komunisty — przeżyłem szok: czy to możliwe? To był wyraźny sygnał, że nadchodząca zmiana jest nieuchronna. Egzemplarz „Nowej Kultury” z poematem Ważyka na pierwszej stronie schowałem na pamiątkę. Jeszcze dziś, czytany po latach, wydaje się niezwykły. Jako druzgocąca krytyka tego wszystkiego, co działo się pod rządami komunistów.
(fragment książki)
Kazimierz Orłoś – wybitny polski prozaik, nowelista i powieściopisarz, scenarzysta, publicysta. Od lat związany z Wydawnictwem Literackim, gdzie wydał m.in. zbiory opowiadań i powieści: Niebieskiego szklarza (1996), Drewniane mosty (2001), Dziewczynę z ganku (2006), Letnika z Mierzei (2008), Bez ciebie nie mogę żyć (wybór opowiadań, 2010), Dom pod Lutnią (2012).
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07104-5 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Za rzekę, w cień drzew
Kiedy myślę teraz o pierwszych wakacjach na Mazurach w roku 1948, w mazurskiej wiosce nad Krutynią, przychodzi mi na myśl tytuł powieści Hemingwaya, którą czytałem po latach. Jako krótkie podsumowanie tego, co zostało w pamięci. A został obraz wioski wśród lasów, odciętej od świata – wioski jeszcze mazurskiej, zamieszkanej przez kobiety i dzieci, bo mężczyźni zginęli na wojnie lub nie wrócili z niewoli. Kobiety rozmawiały między sobą po niemiecku, a z nami, letnikami z Warszawy, archaiczną polszczyzną, przypominającą język chłopów z centralnej Polski. Także, a może przede wszystkim, pozostał w oczach obraz nietkniętych piłą lasów, rzeki z drewnianym mostem, przez który chodziliśmy nad jezioro. Rzeki, na której zaczynałem uczyć się pływać łódką, posługując się żerdzią wbijaną w dno obok burty tak, aby pchać łódkę pod prąd „na pych”. I płynąć wśród olch rosnących na brzegach w stronę lasu, przez który Krutynia wiła się jak przez tunel, między konarami pochylonych drzew – sosen, świerków i brzóz.
Codziennie w czasie pierwszych wakacji na Mazurach i następnych, w latach 1949 i 1950, wędrowałem z wędkami przez wieś, odczepiałem łódkę od pnia olchy, rzucając kłódkę i łańcuch na dno i płynąłem pod mostem w górę rzeki. Kiedy szliśmy nad jezioro, przechodząc po deskach tego samego mostu, zawsze wchodziliśmy w cień drzew na drugim brzegu. I to także zostało w pamięci.
Pierwszy kontakt z Krutynią był, jeśli dobrze pamiętam, rezultatem ogłoszenia w prasie. Jeszcze było możliwe, choć trudno w to uwierzyć, aby przedwojenny pensjonat w wiosce Kruttinen w Prusach Wschodnich ogłaszał w „Życiu Warszawy”, że przyjmuje letników na wakacje. Z utrzymaniem, zakwaterowaniem i zapewnieniem dobrego wypoczynku wśród lasów i jezior. Ojciec przeczytał to ogłoszenie, napisał i wkrótce dostał odpowiedź, że czekają na nas. Pojechaliśmy pod koniec czerwca. Jeszcze byłem uczniem szkoły podstawowej na Raszyńskiej i przeszedłem z szóstej do siódmej klasy.
Płynę na tratwie. Jezioro Mokre.
Fot.: Archiwum rodzinne Teresy i Kazimierza Orłosiów
Pamiętam, jak po całodziennej podróży pociągiem, z przesiadką w Olsztynie, mama, ojciec i ja dojechaliśmy do małej stacji Ruciane, przed którą czekał na nas zamówiony wóz zaprzężony w konika o maści kawy z mlekiem. I jak jechaliśmy furmanką asfaltową drogą między szpalerami klonów i brzóz. Rosły po dwóch stronach, tworząc cienistą aleję. Przejechaliśmy tak osiem kilometrów. Za Uktą skręciliśmy na piaszczysty trakt, minęliśmy wieś Gałkowo i dalej, przez las, dojechaliśmy do celu. Pisząc po latach powieść Dom pod Lutnią, tamtą drogę, tamten czas i miejsca miałem w oczach. Tak właśnie zaczął się dla mnie wieloletni kontakt z Krutynią.
Zamieszkaliśmy w domu Frau Szczepek – wdowy z dwojgiem małych dzieci. Dostaliśmy pokój z gankiem pod daszkiem, z ławeczkami i stołem, przy którym później często siadywaliśmy. Drewniane schodki prowadziły na piaszczystą drogę przez wieś. Również małe okna, z pelargoniami na parapetach, wychodziły na tę samą drogę. Mazurska wieś – murowane domy kryte czerwoną dachówką, czyste budynki gospodarcze i czyste ubikacje na podwórzach – wszystko było inne niż to, co pamiętałem z centralnej Polski: chaty kryte strzechą, obejścia często tonące w błocie i rozpadające się sławojki za stodołami.
Frau Szczepek nie mówiła po polsku, zapewne rozumiała i znała wiele słów, ale nie chciała mówić. Rodzice rozmawiali z nią po niemiecku. W jej domu – często na ganku – jadaliśmy śniadania i kolacje. Na obiady i podwieczorki chodziliśmy do pensjonatu nad rzeką – dużego budynku o spadzistym dachu, z długą werandą na palach, nad połyskującą w dole Krutynią. Zdaje się, że część przyjezdnych pensjonariuszy (głównie z Warszawy) mieszkała w tym budynku. Ocalał w czasie wojny i nie został spalony tak, jak stojący również nad rzeką, położony niedaleko, budynek innego pensjonatu. Wieś Kruttinen, teraz Krutynia, była znanym kurortem przed wojną. Przyjeżdżano tu na wakacje nie tylko z Prus Wschodnich, ale także z całych Niemiec.
Wakacje w latach 1948, 1949 i 1950 były chyba najbardziej jasnym okresem w moim powojennym życiu – dojrzewającego chłopaka, pamiętającego wojnę, Powstanie Warszawskie, RONA i niemieckich żandarmów; chłopaka, dla którego tamte letnie miesiące po wojnie były okazją, aby zacząć się uczyć tolerancji i empatii. Zacząć rozumieć, że ludzie nie dzielą się jedynie na wrogów i przyjaciół, na Niemców i Polaków, ale że wszędzie są przede wszystkim ludźmi i zachowują się mniej więcej tak samo, chociaż mogą mówić różnymi językami, mieć inne zwyczaje i modlić się w innych kościołach.
Mani, Loni (dzieci Frau Szczepek) i ja.
Fot.: Archiwum rodzinne Teresy i Kazimierza Orłosiów
W Krutyni bardzo szybko zaprzyjaźniłem się z chłopcami ze wsi. Pierwszym moim przewodnikiem po okolicy był syn naszej gospodyni, młodszy ode mnie, Manfred Szczepek. Później poznałem innych chłopców – moich rówieśników lub starszych. Wszyscy mieli imiona niemieckie: Zygfryd, Horst, Dietmar. Nazwiska były polskie: Sitek, Cieślik, Rudnik. Między sobą mówili po niemiecku, ale ze mną rozmawiali po polsku, polszczyzną, która mnie trochę śmieszyła, ponieważ zabawnie zmiękczali słowa lub wtrącali takie, których nie znałem. Mówili „ribi”, „grzibi”, „prosię” (gdy zwracali się z prośbą), a także „kukawecka” na kukułkę. Był wśród nich starszy chłopak, Wasyl, z rodziny ukraińskiej, przesiedlonej z okolic Przemyśla po Akcji „Wisła” w roku 1947. Z Wasylem i z grupą młodszych chłopców poszliśmy kiedyś nad jedno z śródleśnych małych jezior, zwanych przez Mazurów „diabelskimi”. W czarnej tafli, czasem tylko marszczonej podmuchem wiatru, odbijały się rosnące naokoło sosny i świerki. Miejsce było niezwykłe. Łowiliśmy tam okonie, których łuski na grzbietach były ciemne, prawie czarne, jak woda w jeziorze. Z innymi chłopcami pływałem łódką na raki, w górę rzeki, dość daleko od wsi. W zakolach Krutyni, pod korzeniami drzew chowały się duże, czarne (a nie czerwone, jak wyobrażałem sobie) raki. Łowiliśmy je, wypłaszając z kryjówek stukaniem o korzenie, nadziewając szybko na patyki rozcięte na końcach. Wyciągnięte z wody, rozwierały szczypce, próbując się bronić. Chłopcy wrzucali je do płóciennych worków zawieszonych na szyi.
Do wioski Krutynia w tamtych powojennych latach przyjeżdżało niewielu letników. Także niewielu turystów odwiedzało Mazury. Jeśli już, to z najbliższych okolic dawnej granicy z Prusami Wschodnimi, a także z Warszawy. Pamiętam grupę studentów, wśród których była córka profesora Kazimierza Kuratowskiego, Zofia. Po latach, w wolnej Polsce, pani senator i ambasador w RPA. Pamiętam też Andrzeja Strzeleckiego, wówczas studenta Politechniki Warszawskiej. Spędzali lato w Krutyni profesorowie i pracownicy Szkoły Głównej Planowania i Statystyki (SGPiS), wśród których wzrostem i sylwetką wyróżniał się profesor Jerzy Loth. Przy wspólnym ognisku, zorganizowanym na koniec wakacji w 1949 lub 1950 roku, śpiewaliśmy harcerskie piosenki, były deklamowane wiersze i skecze. Jeden z profesorów deklamował swój wiersz, którego zwrotkę zapamiętałem: „Tutaj – jak ci taka sosna w górę wystrzeli – to jakby ją na skrzydłach wynieśli anieli. A kolor nieba jest taki niebieski, jak oczy mego Tomka i Tereski...”.
Były także dzieci na koloniach – dość duża gromada z Krakowa. Dziewczęta i chłopcy, chodzący w grupach dobranych stosownie do wieku. Ze starszymi chłopcami w roku 1949 lub 1950 rozegraliśmy mecz piłkarski Krutynia – Kraków. Grałem w reprezentacji Krutyni, której podporą był Wasyl w ataku. Niestety, na boisku za wsią, ogłuszeni dopingiem kolonistów – kibiców drużyny krakowskiej – przegraliśmy sromotnie. Dwucyfrowym wynikiem – do zera. Chłopcy z Krakowa grali nieporównanie lepiej. Skompromitowałem się, nie wykorzystując jedynej okazji do strzelenia honorowego gola.
Wszystko to: zapamiętaną atmosferę tamtych wakacji, obraz wioski zagubionej wśród lasów, rzeki płynącej przez zielony tunel, łowienia ryb na leszczynową wędkę i kopania dżdżownic wrzucanych do metalowej puszki – po latach opisałem w wielu opowiadaniach. Także, chyba najwierniej, w powieści Dom pod Lutnią.
Ja i mama. Łowię ryby z pomostu, którego dawno nie ma.
Fot.: Archiwum rodzinne Teresy i Kazimierza Orłosiów
Tamte wakacje to także moja fascynacja wędkarstwem. Patrząc z perspektywy lat, dostrzegam ciemne strony owej fascynacji. Nawlekane na haczyki żywe dżdżownice wijące się w czarnych od ziemi i lepkich palcach. Wyciągnięte z wody ryby, rzucane na dno łódki lub tłukące się na ciepłych od słońca deskach pomostu. Dopóki nie zostały zabite metalową rękojeścią finki. Czasem wrzucałem żywe do siatki zanurzonej w wodzie, zaczepionej o metalową dulkę na burcie łódki. Słyszałem potem, jak trzepoczą się i tłuką o burtę.
Łowiłem przeważnie niewielkie płocie, okonie, krasnopióry i leszcze. Ale trafiały się także większe i rzadsze, zwłaszcza gdy zacząłem łowić z małej wyspy na rzece. Rzucałem wędkę w nurt za wysepką, nad wypłukanym głębokim dołem. Tam łowiłem klenie, liny i jazie. Długie godziny spędzałem na łódce, wpatrzony w spławik – nagle nurkujący lub delikatnie holowany przez rybę. Wracałem, dźwigając siatkę z plonem połowu. W czasie wszystkich tamtych wakacji chyba codziennie jedliśmy smażone przez Frau Szczepek ryby. Moje ręce pachniały rybimi łuskami.
Pasję traktowałem poważnie. W Warszawie zapisałem się do Polskiego Związku Wędkarskiego, opłacałem składki i miałem legitymację. Co zresztą pomogło mi uzyskać pozwolenie na wędkowanie od miejscowej Spółdzielni Rybackiej w Zgonie, nad Jeziorem Mokrym. Chyba w czasie ostatnich wakacji w Krutyni, w roku 1950, kiedy dowiedzieliśmy się, że takie zezwolenia są konieczne, poszliśmy po nie z Heinzem Rudnikiem, chłopakiem z Krutyni. Kilka kilometrów przez las. Ja, chłopak z Warszawy, dostałem – jemu, Mazurowi, odmówiono. W biurze Spółdzielni próbowaliśmy przekonać urzędnika, że Heinz także powinien dostać – że przecież należy mu się, bo tu mieszka. Zapewne mój towarzysz nie mógł pojąć przyczyn odmowy. Na rzece, koło swojej wsi, łowił ryby od lat. Dlaczego nagle nie ma prawa? Wracaliśmy do Krutyni przygnębieni. Dopiero znacznie później zrozumiałem, jak bardzo takie, nawet drobne, szykany wobec Mazurów mogły wpłynąć na ich exodus do Niemiec.
Wówczas jednak nie myślałem o tym. W Warszawie, w gimnazjum, pochwaliłem się kiedyś swoją wędkarską pasją. Podczas lekcji wszedł do naszej klasy starszy uczeń lub ktoś z nauczycieli, pytając, do jakich organizacji należymy? Prawdopodobnie zbierano dane dla kuratorium lub władz partyjnych. Po kolei wstawaliśmy, odpowiadając na pytanie ankietera. Większość chłopców mówiła, że należy do ZMP, czyli Związku Młodzieży Polskiej, nieliczni nigdzie nie należeli. Ja powiedziałem, że jestem członkiem Polskiego Związku Wędkarskiego. Czym wywołałem wybuch śmiechu. Mój Związek Wędkarski, w porównaniu ze Związkiem Młodzieży Polskiej, był śmieszny. Dziś mógłbym to uznać za pierwszą, oczywiście nieświadomą, demonstrację wyrażającą sprzeciw wobec narzucanego przez władze monopolu: wszyscy należą do ZMP! Nie, są tacy, którzy wybrali Związek Wędkarski.
W Krutyni chodziłem z ojcem do lasu, pomagając przy fotografowaniu rzadkich grzybów lub hub na drzewach. Robił fotografie do swoich książek i atlasów. Często, jak pamiętam, przedzieraliśmy się przez gąszcz młodniaków lub wchodzili na podmokły teren wokół leśnych jezior. W różnych niewygodnych miejscach trzeba było ustawiać statyw, na którym ojciec mocował aparat na szklane klisze. Pomagałem, nosząc statyw, ojciec dźwigał cenny aparat. Na te wspólne wyprawy do lasu wybieraliśmy zwykle dnie pochmurne, a nie słoneczne, przeznaczone na moje wędkowanie lub plażę nad jeziorem (na rozległej łące, u wylotu drogi przez las, nad Jezioro Mokre). Po latach, przeglądając Przewodnik do oznaczania chorób drzew i zgnilizny drewna, opracowany przez ojca i wydany w 1951 roku przez Państwowe Wydawnictwo Rolnicze i Leśne, znajdowałem wiele zdjęć z Krutyni. Grzyby i huby miały łacińskie nazwy, jak „Hypholoma fasciculare dookoła pniaka grabowego” lub „Daedalea quercina na martwym dębie”. Pod wszystkimi były podane daty, np. 17-VII-1948 lub 29-VII-1949, oraz miejsce: „Nadleśnictwo Krutynia”. Taki pozostał ślad wspólnych z ojcem wypraw do lasu. Dla mnie były to praktyczne lekcje przyrody. O cokolwiek pytałem – o nazwy drzew, krzewów, grzybów, przelatujących ptaków, owadów pełzających po pniach – ojciec zawsze wiedział i odpowiadał szczegółowo. Był dla mnie chodzącą encyklopedią przyrody.
W roku 1951 nie pojechaliśmy latem do Krutyni. Rodzice wybrali morze – Krynicę Morską na Mierzei Wiślanej. Dla mnie rozstanie z Krutynią było ciężkim przeżyciem. Pamiętam, jak tamtego lata, jadąc pociągiem z Warszawy do Elbląga, w czasie postoju w Olsztynie wyglądałem przez okno. Przypominając sobie poprzednie wakacje, kiedy tu właśnie przesiadaliśmy się, aby jechać w stronę Rucianego, gdzie czekała na nas furmanka. Zdaje się, że z żalu łzy stanęły mi w oczach. Ale nie miałem wpływu na decyzje rodziców. Pociąg ruszył i tylko mignęły za oknem tory w stronę Mazur. Zaczął się okres letnich wyjazdów nad morze – do Krynicy Morskiej.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------