- W empik go
Dzieje grzechu - ebook
Dzieje grzechu - ebook
"Dziej grzechu" Stafana Żeromskiego, są określane mianem „powieści seksualnej”. Powieść ze względu na swoją tematykę wzbudzała wiele kontrowersji zarówno wśród czytelników jak i krytyków literackich.
Dzieje grzechu to historia człowieka zniewolonego, którego grzech prowadzi do totalnego upadku, bez możliwości ponownego powstania. Żeromski skupia się na portrecie psychologicznym. Opisuje wewnętrzne przeżycia głównej bohaterki - Ewy Pobratyńskiej. Żeromski ukazuje zawikłane losy kobiety, która poprzez porzucenie przez ukochanego popada w depresję i stacza się.
Powieść była ekranizowana czterokrotnie.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-64-9 |
Rozmiar pliku: | 547 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W czasie powrotu do domu Ewa miała oczy spuszczone. Wszystkiemi siłami starała się niepatrzeć na przechodniów i unikać ich wzroku. Wiedziała przecie, że każdy przechodzący mężczyzna... Chciała widzieć i z pod powiek widziała jedynie wyślizganą szarzynę betonowego chodnika, chropowatą równię środka ulicy z jej dołami i zbitym brukiem drewnianym, nagość bezbarwną drzewek, ujętych w żelazne pręty ogrodzeń. Barwy te były podobne do jej myśli i odpowiadały potrzebie duszy. Dbała o to, żeby myśli były właśnie takie, pozbawione piękności, jak gdyby odbarwione ze wszelkiego uroku. Była bowiem szczególna wzniosłość i nieznany powab w tem dobrowolnem i pilnem wyzbyciu się wesela. Nie rzeczy się też przesuwały, lecz nie materyalne wrażenia, nikłe uczucia w różne postacie zamknięte. Przez nieuwagę jedynie postrzegała konary, gałęzie i pręty drzew skweru, profile kamienic, osrebrzone od słońca porankowego. Drzewa czarne, jakby urobione z węgla... Spulchniona rola skweru... Ślady na niej grabi, niby ślady zabawy dziecięcej. W świeżym, szarym gruncie poobcinane patyki krzewin. Na chodniku nieoczekiwane cienię drzew. Cienie smagłe, cienie ruchome i żywe! Widły, pnie, gąłązki! Nogi wstępują na żywe pnie. Uczucie niepostrzegalne, że się niedelikatnie przeszkadza cudzemu bytowi... W okrągłych zagłębieniach pod żelaznemi kratami dookoła pniów uwięzionych — jeszcze śnieg. Czarny śnieg, przywalony nawozem, odpadkami, prochem śmieci, górami niedopałków. Ciemność mogiły... Lecz już tam trawa zielona puściła pędy. Wiatr chwieje i nagina maleńkie jej pióra. Wiatr chłodny, rozwichrzający włosy, dociera do ich korzeni. Mnóstwo wszędzie połysków skupień światła, ognisk, polśniewań, barw...
Żebrak! Leży na chodniku przy marmurowych schodach wielkiego gmachu. Wyciągnął kule i potworne kikuty. Rozwalił się, jak u siebie na barłogu. Łachmany szare. Twarz potężna, wzgardliwa, oko głęboko nienawidzące. Wyciągnął rękę. Ujrzała podarte i zatłuszczone wnętrze jego czapczyny. Rzuciła w nie wszystko co miała: srebrny pieniądz czterdziestogroszowy. Niespodziane zastanowienie, cudze otamowanie: gdyby tak każdemu dziadowi... W tej samej chwili serdeczny żal i tępa rozpacz: — czemu ten człowiek nie zabija, lecz jęczy, czemu nie lży, lecz błaga?
Uczucie ciężkie i nieruchome poruszyło się w piersiach i popłynęło, popłynęło palącemi strugami. W ślad za niem samowładne słowa:
— O, miasto, miasto! Gdybyż była w człowieku moc, żeby mógł przycisnąć do piersi ciebie, o miasto! Gdybyż można było odkupić wszystek nieszczęśliwy świat... Odkupić świat z rąk łotrów, z posiadania plugawych tyraniąt, z władzy oszustów, bogaczów, panów, — z opieki najgorszych i najpodlejszych, — biernych widzów, obojętnych, jedzących w spokoju i pijących w weselu... Jakże tu żyć, chodząc w sukniach pięknych, co osłaniają ciało aż do ziemi, — pomiędzy łachmany żebraków? Jakże można dawać jałmużnę, brud ręki swej, na pożywienie bratu — bliźniemu?
Łzy z najgłębszej krynicy serca przemknęły się między zwartemi powieki, niepostrzeżenie. Chwila głębokiej skruchy, męki strasznej i groźnej. Serce w piersiach ukrzyżowane, w niemocy swej gwoździami przebite. Wytryska zeń i szybuje żądza ofiary.
W górze nad głową wszędzieobecny, roztoczony firmament. Słowo olbrzymie, miłościwe, kojące, słowo drogocenne! Ogarnia sobą męczarnię. Jak nowy powiew wietrzyka przefruwa znowu ta sama, dawna, cudna i głupia myśl — pokuszenie: doskonałość duszy, czystość serca — jest to także egoizm. Jakże tu iść w swej czystości wśród grzechów straszliwych świata? Chrześcijanin powinien przecie zbawić ludzkość, gdyż inaczej...
Myśl ulotna przefrunęła, dziwnie szemrząc, jakoby wiatr w gałęziach brzóz. Lecz za nią nadciąga inna, myśl cofająca się w tył, myśl ślepa i zamknięta w sobie, patrząca w ziarno rzeczy i nieubłagana. Jakoby owoc przedziwnej wiadomości, któryby stoczył się we Wszystko, czem kiedykolwiek był — w zawiązek, w kwiat, aż do samego początku:
— Bądźcie pozdrowieni upadli, grzesznicy obarczeni przez zbrodnie! Pan z wami, zbrodniarze. Niechaj się dusze wasze uciszą. Niech sen zejdzie na wasze powieki. Wytchnijcie w spokoju, zbójcy i mordercy, wyrzuceni z rodu ludzkiego.
Ewa minęła szereg ulic pół-bezwiednie, nie pozwalając uczuciu swemu obniżyć się i zmaleć. Niosła je w sobie z ostrożną czujnością, podobnie, jak pierwsi chrześcijanie nosić musieli na przeciągu korytarzy podziemnych, w głębi nocy kaganki gliniane, u których końca płonął nikły knotek, zanurzony w oliwie. Na poły wiedząc o tem, gdzie jest, weszła w bramę, oddała grzeczniejszy, niż zwykle, ukłon stróżowi Ambrożemu. Uroczo zdrowymi, prześlicznymi kroki, melodyjnie pewnem stąpaniem dzikiej kozy po skałach, przebyła asfaltowy chodniczek, przeciskający się wpoprzek dziedzińca między prastarym brukiem.
Wiatr gwałtowny zawiał z za drzwi obłupanych ze starej, wiecznie rozwartej i, niestety, wiecznie cuchnącej »chorej« sieni. Chłodnem tchnieniem ogarnął nogi aż do kolan, wcisnął się pod suknie... Zaśmiała się wbrew woli, wewnętrznie i ustami, ujrzawszy swe śliczne, kochane, połyskliwe buciki na wysokich obcasach i zakrzyknęła na bezczelny wiatr bez wydania głosu: — ach, ty!...
Skończył się chodniczek ową dziurą, wyłupaną przed laty, wyrwą, którą noga zna tak dobrze, jak wnętrze rozkoszne miłego bucika, — biedną, starą znajomą »kawerną«. Jeszcze w niej tai się jędza kałuża, ostatni ślad nocy wichrowych. Ewa rzuciła okiem w okna mieszkania, na brudne szyby, nie myte od jesieni, na zeschłe ślady szarug, deszczów, kurzów, na futryny obłupione z pokostu i kitu, i wkroczyła, wzdychając, na schody. Ciężko jej było iść po tych schodach poprzecznej oficyny. Były paskudne, jak życie oficynowe: brudne, lepkie od zbłoconych nóg, z wyślizganą poręczą od niezliczonych rąk, które jej dotykały w biegu, w pośpiechu ubogiego życia.
Szła, marząc, czy modląc się pragnieniami, żeby to wyprowadzić stąd rodziców, żeby to coś takiego przedsięwziąć, aby mogli wyjść wszyscy z tych miejsc, dokądś na lepsze...
Ciche, nieznane w codziennem życiu westchnienia spływały, na wargach przeistaczając się w szept, lecący w górę. Wiedziała, że nic uczynić nie może, nic poradzić, nic zmienić, ale, wiedząc o tem, oddawała się konieczności szeptania, które z jej piersi ulatało, jak oddech. Nie wiedzieć kiedy stanęła przede drzwiami. Mimo woli oparła się o odrzwia ramieniem i, trzymając już rękę na guziku dzwonka, śniła przez chwilę. Tak przykro było wracać do domu z powietrza, które już nasiąkło zapachem fiołków i drgało wiosennym gwarem... Jeszcze miała w oczach te smużki i kępki maleńkiej a połyskliwej trawy, co się koło żelaznych sztachet i ogrodzeń chyłkiem czaiły. Teraz oczy jej leżały bezwładnie na drzwiach zamkniętych, uczernionych i wyświechtanych w pobliżu klamki, — na biletach wizytowych szanownych lokatorów. Czytała z ohydą stokroć znajome litery: — Jan Faustyn Cygler — a pod tem napis głupkowaty, nie wiedzieć czemu olbrzymiemi literami: »dzwonić trzy razy!« Obok niemniej srogimi kulfonami wylitografowane nazwisko — Stanisław Czapowski — Stud. Med. Dalej »dzwonić dwa razy«. Na górze ordynarnym i zaiste chamskim drukiem: — Adolf Horst — Filozof — »Nie dzwonić ani razu«. Najniżej, to posępne miejsce bielsze, puste — i znaki po świeżo oderwanym bilecie, cztery czarne zagłębienia po pluskiewkach. Ewa zatrzymała wzrok na białej plamie. Czoło jej zmarszczyło się, twarz przybrała wyraz bolesny.
— Kto też najmie ten pokój? Boże, Boże! tyle czasu pokój stoi pustką!
Była to jednak obłudna, a przynajmniej na pół świadoma troskliwość. Ewa usiłowała nią zatrzeć (w interesie czystości duszy) obrazy i myśli, które ją tłumem obiegły, skoro tylko rzuciła okiem na napis — »Adolf Horst — Filozof — Nie dzwonić ani razu«.
Jak żywa stanęła jej teraz w pamięci cała spowiedź przed godziną odbyta, wszystkie towarzyszące jej okoliczności, uczucia, wzruszenia, stany bierne, a nawet ruchy i bezwiedne spojrzenia oczu. Jeszcze czuła ścierpnięcie poniżej kolana od długotrwałego ucisku kości przez ostry gzems schodka, kiedy, przyklęknąwszy niewygodnie, przetrwała w jednej pozie całą spowiedź. Jeszcze czuła na twarzy swej spoczywający wzrok kapłana i oddech jego ust. Teraz ogarnęło ją przedziwne lenistwo ciała i ducha. Wszystka tajemnica i potęga spełnionego aktu spowiedzi była jakoby brzemię złożone z ramion. Nie zeszło jeszcze z głowy, nie osunęło się z myśli. Przeciwnie — minęła już rozkosz biernego poczucia, że święty obowiązek został wypełniony, wrażenie radości, że już jest po wszystkiem, które niosło ją było, niby mroczny a miły obłok przez ulice miasta i zasłaniało przed oczyma ziemię. W chwili, gdy stała pode drzwiami domu, wracało, włamywało się do duszy i oblegało zmysły dotykalne, leniwe uczucie życia. Ewa nacisnęła dzwonek i usłyszała wkrótce znajomy tupot nóg służącej. Skoro się drzwi otwarły, wsunęła się cicho i, pochwyciwszy za rękaw kucharkę, szeptała jej do ucha ze zmarszczonemi brwiami:
— Leośka, nie masz do mnie o nic żalu? Nie gniewasz się na mnie? O nic, gadajże!
Tamta wytrzeszczyła idyotycznie oczy, zachichotała, — aż nagle poczęła z przejęciem szeptać:
— Była panienka u księdza Jutkiewicza?
— Byłam. Przebaczasz mi wszystko?
— No, przecież! Cóż znowu, nie mam przebaczyć...
— Ale słuchaj, z serca!
— No! A do Stołu Pańskiego panienka przystąpiła?
— Nie, jutro.
— Czemu?
— Bo już było za późno.
— Widzicie! Jakże to cały dzień i całą noc bez grzechu. Panienko, chodźmy stąd! Uciekajmy!
— Dlaczego?
— No, dymajmy — i tyle!
— Powiedz że prosto!
— Nie powiem.
— Kiedy to z tobą zawsze! Chcesz, widać, żebym się w takim dniu rozzłościła.
— A to niech sobie panienka wie! Nie moja wina jeśli panienka...
— Cóż takiego?
— A to, że znowu u Horsta ta sama dziewka, ta, co to malowana na gniado...
Obiedwie na te słowa pierzchnęły z korytarza w takim popłochu, jakby w nie z pistoletu strzelono z za węgła, — jedna prosto, we drzwi kuchenne, druga na prawo.
Wbiegłszy do pokoju, który był w całem mieszkaniu jedynem schronieniem rodziny, Ewa przypadła na łóżko za parawanem. Skuliła się tam natychmiast i co tchu zabrała się do pracy duchowej, zupełnie jakby się wszystka, z głową nakryła wielkim całunem kościelnym. Siedziała z rękoma obwisłemi, z głową pochyloną na piersi, z oczyma zamkniętemi. Zrazu modliła się cicho, wymawiając boleśnie i z trudem prawdziwym wyrazy: »Panie Boże mój! Jakże ja nędzna odważę się przystąpić do Ciebie, którego tyle razy obraziłam? Panie! nie jestem godna, abyś wszedł do przybytku serca mojego! Jezu, pomnóż pokorę moją...« W miarę jak wielekroć wymawiała te słowa, szerzyła się w niej jak gdyby jasność owego kaganka, z którym w sobie szła przez ulice miasta. Poczęły wynikać w duszy pożądane obszary, rozwierać się i przeistaczać ni to w okolice nieznane o poranku, okryte jeszcze mgłą...
Było dobrze iść wśród tego świata duszy, iść dokąd oczy poniosą. Było dobrze i lekko, obrawszy którykolwiek kierunek, wędrować z rozstajnych dróg, na których teraz stała. Zaszemrały nad głową słowa — tchnienia, słowa — poszumy, jakoby szelest liści od wiecznych, w jakowejś ciemnej alei...
Mocne postanowienie poprawy!
— Jakże to zrobić? — zadała sobie natarczywe pytanie. — Jak to zrobić doskonale, mocno, na zawsze? Żeby módz wiecznie spać na trawie, zwanej »Baranek Czysty«? Żeby mieć boskie prawo zawsze stać przy Krzyżu duchem przez rozmyślanie, a rzeczywiście przez Komunię Świętą?
Przymknęła powieki, zacisnęła ręce, nabrała pełne piersi mocnego tchu... Idzie przed się znowu dalej w wiośniany kraj, potężnymi kroki. Poprzysięga sobie w duszy, samej sobie rozkazuje, co i jak teraz będzie czyniła. Wszystko, co w chwili tej postanawia, okazuje się do wykonania łatwe, rysuje się, jako mądre i tak proste, tak naturalne i celowe, jak, naprzykład, kształt drzwi, budowa domu, pomysł i wykonanie szafy. Czemuż człowiek nie ma być tem, czem być chce? Dlaczegóż nie być czystą, dlaczego nie być dziewicą nie tylko ciałem, lecz i duszą? Azaliż lepiej jest być czemś brudnem, niż czystem? Czyż kwiat może być brudny, oblany pomyjami? Czyż nie jest to rzecz prosta a najmądrzejsza, że kwiat jest czysty? Bóg go stworzył po to, żeby był czysty. W duszy, w pamięci, w uchu brzmią teraz słowa kapłana... Świętego Pawła słowo do Koryntyan: »Wszystko mi wolno, ale nie wszystko pożyteczno...« A dalej przykład, wyjęty ze świętego Franciszka Salezego o drzewie migdałowem, którego owoce przemieniają się z gorzkich na słodkie zapomocą wypuszczenia z pnia złych soków. Ewa zapytuje samej siebie, czemuby nie miała wznieść się do tej poprawy i stanąć w cnocie czystości obok oblubienicy z Pieśni nad pieśniami, obok tej, co w palcach swych przecedza myrrę, płyn broniący od zepsucia, — tej, co ma oczy przepasane przepaską złotą na znak czystej mowy, co ma oczy, jak gołębica?... Ogarniają rozkosz tego obrazu, porywa wyniosłość pragnienia, zdejmuje wola mocna, odurzenie przecudne, żeby się wznieść ku dobru wysokiemu. Wyplenić ze siebie obmierzłe upodobania do kokieteryi, wytrącić z duszy ową rozkosz niewymowną do szelestu jedwabiu, do piękności sukien, które owiewają ciało różowością jutrzenki, albo lazurem wiosennego nieba, — do połysku pantofelków lakierowanych, — dreszczowy czar, zwiastujący (zawsze, zawsze!) nadejście studenta (a nawet tego gałgana Horsta!). Nigdy już, przenigdy (przysięga to sobie!) nie pójdzie, niby to przypadkiem, a w gruncie rzeczy ze świadomym zamiarem ujrzenia Czapowskiego ( — przysięga to sobie!), gdy on wchodzi... Nigdy już nie zaszeleści jedwabną halką, jak wówczas, kiedy to stanął na schodach i zwrócił na nią wielkie, marzące oczy... Głupiec jeden, kabotyn, oślak! Co on sobie mógł wtedy myśleć! Po pierwsze — won! — pantofle. Od jutrzejszego dnia trzewiki, klapy, błotochody, ciapostępy — trzewiki do skończenia świata! Po drugie — halka. Won!
Zatkała uszy, żeby nie słyszeć jedwabnego szelestu przecudnej ulubienicy ze ślubnej niegdyś sukni matczynej, zachwytu swego i radości. Zamrużyła oczy, żeby nie widzieć żółtego połysku przepięknych bucików wysmukłych, obcisłych, na wysokich korkach. Ileż to razy wycałowała je oczyma, wypieściła myślą, gdy jeszcze stały na wystawie za wielką szybą, na lustrzanej tafli. Straciła na nie wiele, wiele nocy, przepisując akta biurowe do rana. Teraz — won, won, won!
— Won! — powtórzyła raz jeszcze.
Myśli po tym rozkazie pierzchły na wszystkie strony! Jakiś tylko szum w uszach, szelest wyrazów... Wymawia się won, a pisze się Vaughan. — Księżniczka... Księżniczka Vaughan! Prześliczne, błękitne oczy, sploty włosów, głowa lekko pochylona na prawe ramię,
Na głowie kapelusik z czarnej materyi, jedwabnie lśniącej, rodzaj spłaszczonego cylinderka, z szerokiem rondem i rozszerzeniem w kierunku dna. Kapelusz otoczony ponsową woalką nieopisanie pięknego koloru. Obnażona szyja i błękitny paltocik z bufiastymi rękawami. Ach, ty śliczna, ty przecudowna, ty śmieszna! Gdyby tak teraz wyjść w tym paltociku, w tym kapeluszu, z tą woalką! Z tą bajeczną woalką! Księżniczka Vaughan...
Widywała ją tylekroć na wspaniałej miniaturze w mieszkaniu lichwiarki Barnawskiej! Zawsze posyłała jej uśmiech, jak przyjaciółce, jak siostrzyczce. Gdzież ona żyła, kiedy, co robiła? Niema jej nigdzie na ziemi, niema nigdzie! Umarła przed setką, a może przed setkami lat... Ona umarła, — ten uśmiech umarł, te oczy, ten promień słońca zagasł! Ta bliska sercu, ta przyjaciółka, ta droga — to złudzenie! Ach, gdybyż to z nią wszcząć rozmowę, posłyszeć pieszczotliwe słowa z tych czarodziejskich ust, które milczą dyskretnie tyle już lat, które unikają wyznania prawdy i uśmiechają się wiecznie ponad głowami tylu ludzkich pokoleń! Gdyby ją spotkać choć we śnie...
RESZTA DOSTĘPNA W PEŁNEJ WERSJI.