Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzieje Pendennisa, T. II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzieje Pendennisa, T. II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 717 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ TRZY­DZIE­STY DZIE­WIĄ­TY W KTÓ­RYM BĘ­DZIE MOWA O SPRA­WACH PANA HAR­RY FO­KE­RA

Od brze­mien­ne­go w skut­ki, a przy tym uro­cze­go wie­czor­ku przy Gro­sve­nor Pla­ce, ser­ce pana Har­ry Fo­ke­ra było w sta­nie ta­kie­go za­mę­tu, że trud­no by­ło­by czy­tel­ni­ko­wi uwie­rzyć, by mo­gło się to zda­rzyć tak wiel­kie­mu mę­dr­co­wi.

Je­śli so­bie przy­po­mni­my do­bre rady, ja­kich udzie­lał kie­dyś Pe­no­wi, je­śli weź­mie­my pod uwa­gę jego mą­drość i zna­jo­mość ży­cia, ja­kich da­wał do­wo­dy w tak mło­dym wie­ku, je­śli zda­my so­bie spra­wę, że przy­zwy­cza­je­nie do za­spo­ka­ja­nia wszyst­kich za­chcia­nek (jak zresz­tą przy­sta­ło dżen­tel­me­no­wi jego ma­jąt­ku i wi­do­ków na przy­szłość) mu­sia­ło, rzecz pro­sta, po­więk­szyć jego cy­nizm i czy­nić go z każ­dym dniem co­raz bar­dziej obo­jęt­nym na wszyst­ko, co nie było pa­nem Har­ry Fo­ke­rem – zdzi­wi­my się wi­dząc, jak przy­tra­fił się mu ów przy­kry wy­pa­dek, któ­ry nas na­wie­dza raz lub dwa razy w ży­ciu, zdzi­wi­my się wi­dząc, jak jego wiel­ki duch po­stra­dał spo­kój z po­wo­du ko­bie­ty.

Fo­ker, choć bar­dzo wcze­śnie po­siadł mą­drość, był jed­nak męż­czy­zną. Nie mógł prze­to unik­nąć losu, jaki był udzia­łem Achil­le­sa, Ajak­sa, lor­da Nel­so­na i na­sze­go pra­sz­czu­ra Ada­ma. Gdy na­de­szła jego go­dzi­na, mło­dy Har­ry stał się jed­ną z ofiar mi­ło­ści, tej, któ­ra wła­da świa­tem.

Owe­go wie­czo­ru, po roz­sta­niu się z Ar­tu­rem pod bra­mą jego domu w Lamb Co­urt, Har­ry po­szedł do „Ofi­cy­ny”, lecz ani cock­ta­il na dżi­nie, ani ga­lan­ty­na z in­dycz­ki nie nę­ci­ły jego wy­obraź­ni. Żar­ty to­wa­rzy­szy za­ba­wy pusz­czał mimo uszu, a kie­dy pan Hod­gen, piew­ca Hie­ny cmen­tar­nej, za­śpie­wał nową bal­la­dę, jesz­cze bar­dziej okrop­ną i ko­micz­ną niż tam­ten słyn­ny utwór, Fo­ker – cho­ciaż był przy­ja­cie­lem śpie­wa­ka i za­wo­łał: „bra­wo, Hod­gen!”, jak tego wy­ma­ga­ła uprzej­mość i jego po­zy­cja jed­ne­go z fi­la­rów klu­bu – nie zro­zu­miał jed­nak ani sło­wa z Kota w kre­den­sie, bal­la­dy, któ­ra mia­ła wkrót­ce wsła­wić imię Hod­ge­na.

Har­ry bar­dzo póź­no wró­cił wiel­ce stru­dzo­ny do swe­go po­ko­ju w domu mat­ki i zło­żył zmę­czo­ną gło­wę na mięk­kiej po­dusz­ce. Jed­nak­że ser­decz­na udrę­ka i ob­raz pan­ny Amo­ry nie dały mu spać spo­koj­nie.

Wiel­kie nie­ba!… Jak­że nie­cie­ka­we i od­strę­cza­ją­ce wy­da­ły mu się te­raz jego za­in­te­re­so­wa­nia, jak­że obce gro­no nie­daw­nych przy­ja­ciół! Do tej pory nie ob­ra­cał się w to­wa­rzy­stwie ko­biet swo­jej sfe­ry. Gdy mó­wił o nich, na­zy­wał je skrom­ni­sia­mi. Cno­tli­wość (wierz­my, że nie­kła­ma­na) ku­zy­nek Fo­ke­ra nie rów­no­wa­ży­ła do­tąd w jego oczach nie­do­stat­ku bar­dziej po­cią­ga­ją­cych przy­mio­tów, jaki się wśród nich sze­rzył, tych wła­śnie przy­mio­tów, któ­re nasz mło­dzian znaj­do­wał u za­cnych pań z te­atru.

. Mat­ka, acz była nie­wia­stą do­brą i czu­łą, wca­le nie ba­wi­ła Har­ry'ego; ku­zyn­ki, cór­ki wuja, czci­god­ne­go hra­bi Ro­she­rvil­le'a, nu­dzi­ły go nie­zmier­nie. Jed­na była sa­want­ką i geo­lo­giem, dru­ga jeź­dzi­ła kon­no i pa­li­ła cy­ga­ra, trze­cia była żar­li­wą wy­znaw­czy­nią li­be­ral­ne­go kie­run­ku w Ko­ście­le an­gli­kań­skim i ży­wi­ła naj­bar­dziej nie­pra­wo­wier­ne po­glą­dy w spra­wach re­li­gii. Tak przy­najm­niej twier­dzi­ła czwar­ta cór­ka hra­bie­go, któ­ra była od­da­na frak­cji or­to­dok­syj­nej Ko­ścio­ła an­gli­kań­skie­go, ko­mo­dę w swo­im po­ko­ju prze­ro­bi­ła na oł­tarz i po­ści­ła co pią­tek przez cały rok. Bar­dzo trud­no było na­mó­wić Fo­ke­ra, aby zło­żył im wi­zy­tę w re­zy­den­cji w Drum­ming­ton. Przy­się­gał, że wo­lał­by cho­dzić w kie­ra­cie niż dłu­żej tam za­ba­wić. Miesz­kań­cy tego domu też za nim nie prze­pa­da­li.

Lord Erith, spad­ko­bier­ca lor­da Ro­she­rvil­le'a, uwa­żał swe­go ku­zy­na za czło­wie­ka ni­skie­go po­cho­dze­nia, osob­ni­ka ma­nier i oby­cza­jów ża­ło­śnie wul­gar­nych. Fo­ker zaś z rów­ną ra­cją na­zy­wał Eri­tha za­ro­zu­mia­łym bał­wa­nem, nudą usy­pia­ją­cą Izbę Gmin, in­dy­wi­du­um, któ­re wsty­dem na­pa­wa prze­wod­ni­czą­ce­go tej Izby, i naj­bar­dziej smut­nym spo­śród fi­lan­tro­pów na po­kaz.

Je­rzy Ro­bert hra­bia Gra­ve­send i Ro­she­rvil­le nie mógł za­po­mnieć, że pew­ne­go wie­czo­ru, gdy ra­czył za­grać w bi­lard ze swym sio­strzeń­cem, ów mło­dy dżen­tel­men ubódł ja­śnie hra­bie­go ki­jem bi­lar­do­wym pod że­bro i po­wie­dział: „Da­li­bóg, mój sta­ry, wi­dzia­łem w ży­ciu nie­jed­no złe pchnię­cie, ale cze­goś tak okrop­ne­go jak to, co te­raz zro­bi­łeś, jesz­czem nie wi­dział.” Wuj do­koń­czył par­tii z aniel­ską sło­dy­czą, gdyż Har­ry był jego go­ściem i sio­strzeń­cem, ale w nocy sta­ry ary­sto­kra­ta omal nie do­stał ata­ku apo­plek­sji, a po­tem nie wy­cho­dził z po­ko­ju, póki obie­cu­ją­cy mło­dzie­niec nie wy­je­chał z Drum­ming­ton, aby wró­cić do Oxbrid­ge, gdzie wła­śnie do­bie­ga­ła kre­su jego edu­ka­cja. Strasz­ny był to cios dla czci­god­ne­go hra­bi. Nig­dy o tym nie wspo­mi­na­no w ro­dzi­nie, lecz hra­bia Je­rzy Ro­bert uni­kał Fo­ke­ra, ile­kroć ten przy­by­wał do nich z wi­zy­tą w Lon­dy­nie lub na wsi, i je­dy­ną rze­czą, na jaką hra­bia mógł się zdo­być wo­bec mło­de­go świę­to­krad­cy, było lo­do­wa­te po­wi­ta­nie: „Jak się masz?” Hra­bia jed­nak nie wy­rzu­cił Har­ry'ego z domu, po­nie­waż nie chciał zła­mać ser­ca swej sio­strze, Agniesz­ce, nie po­zwo­lił też so­bie na ze­rwa­nie sto­sun­ków z Fo­ke­rem oj­cem. Do­ko­ny­wał z nim bo­wiem szcze­gól­nych trans­ak­cji, po­le­ga­ją­cych na wrę­cza­niu mu w za­mian za cze­ki ban­ko­we wła­snych au­to­gra­fów, w któ­rych zna­ko­mi­ty pod­pis ja­śnie hra­bie­go po­prze­dza­ło słów­ko „za­pła­cę”.

Oprócz czte­rech có­rek (roz­ma­ite ich za­le­ty wy­li­czy­li­śmy przed chwi­lą) nie­bo ze­sła­ło lor­do­wi Gra­ve­sen­do­wi jesz­cze pią­tą cór­kę, lady Annę Mil­ton, któ­rej od naj­młod­szych lat prze­zna­czo­ne było szcze­gól­ne wy­róż­nie­nie. Otóż mię­dzy ro­dzi­ca­mi lady Anny i jej ciot­ką zo­sta­ło usta­lo­ne, że kie­dy Har­ry Fo­ker osią­gnie od­po­wied­ni wiek, sta­ną obo­je na ślub­nym ko­bier­cu.

Lady Anna oswo­iła się z tą my­ślą, kie­dy jesz­cze no­si­ła far­tusz­ki i kie­dy Har­ry, naj­bar­dziej nie­chluj­ny spo­śród wszyst­kich chłop­ców, przy­jeż­dżał z kon­wik­tu z pod­bi­ty­mi ocza­mi do Drum­ming­ton lub Lo­gwo­od, wiej­skiej re­zy­den­cji jego ojca, gdzie lady Anna czę­sto ba­wi­ła u ciot­ki.

Obo­je pod­da­li się woli star­szych bez sło­wa pro­te­stu. Lady Anna nie za­mie­rza­ła opo­no­wać prze­ciw na­ka­zo­wi ojca tak samo, jak on­giś Es­te­ra nie wa­ży­ła się kwe­stio­no­wać roz­ka­zów Aha­swe­ra. Przy­szły dzie­dzic fir­my Fo­ke­ra też był po­słusz­ny ojcu, sta­ry dżen­tel­men bo­wiem tak mu po­wie­dział: „Słu­chaj, Har­ry, twój wu­jek i ja po­sta­no­wi­li­śmy, że po­ślu­bisz lady Annę, gdy obo­je do­ro­śnie­cie. Lady Anna nie bę­dzie mia­ła pie­nię­dzy, ale w jej ży­łach pły­nie ary­sto­kra­tycz­na krew i dziew­czy­na jest ład­na, a ja was urzą­dzę. Gdy­byś od­mó­wił, bę­dziesz miał tyl­ko do­ży­wo­cie mat­ki i dwie­ście fun­tów ren­ty za mego ży­cia.”

Har­ry wie­dział, że ro­dzic mało mówi, ale jak już coś po­wie, to sło­wa do­trzy­ma, na­tych­miast więc po­go­dził się z oj­cow­skim na­ka­zem.

– Do­brze, papo – od­parł – je­śli Anna się zga­dza, po­wiem to samo co ona. To nie­brzyd­ka dziew­czy­na.

– W jej ży­łach pły­nie naj­lep­sza krew an­giel­ska, mój chłop­cze. Krew two­jej mat­ki i two­ja wła­sna – do­dał pi­wo­war. – Nie znaj­dziesz nic lep­sze­go, chłop­cze.

– Do­brze, ta­tu­siu, zro­bię, jak bę­dziesz chciał – po­wie­dział Har­ry. – Gdy będę ci po­trzeb­ny, za­dzwoń na mnie. Spra­wa nie jest jed­nak pil­na, i mam na­dzie­ję, że zo­sta­wisz nam do­syć cza­su. Chciał­bym się nie­co za­ba­wić, nim się oże­nię.

– Baw się, Har­ry – od­parł po­czci­wy papa. – Nikt ci nie bro­ni. I to było nie­mal wszyst­ko, co po­wie­dzia­no na ten te­mat, Har­ry więc od­dał się za­ba­wom, ja­kie były mu naj­bar­dziej miłe. W swym ga­bi­ne­cie za­wie­sił nie­wiel­ki por­tret ku­zyn­ki po­śród fran­cu­skich szty­chów przed­sta­wia­ją­cych po­pu­lar­ne ak­tor­ki i tan­cer­ki, po­śród ry­cin koni wy­ści­go­wych i mo­de­li po­wo­zów, sło­wem, dzieł sztu­ki, z któ­rych skła­da­ła się jego ga­le­ria i któ­re naj­bar­dziej przy­pa­da­ły mu do gu­stu. Por­tre­cik był nie­po­zor­ny i przed­sta­wiał skrom­ną okrą­głą bu­zię oto­czo­ną pu­kla­mi. Trze­ba po­wie­dzieć, że por­tre­cik nie spra­wiał wiel­kie­go wra­że­nia obok wi­ze­run­ku pan­ny Pe­ti­tot tań­czą­cej na tę­czy i uśmiech­nię­tej pan­ny Re­do­wa, w czer­wo­nych bu­tach i fu­ra­żer­ce.

Lady Anna Mil­ton z tej ra­cji, że była za­rę­czo­na, nie by­wa­ła w świe­cie tak czę­sto jak jej sio­stry. Czę­sto zo­sta­wa­ła w domu przy Gaunt Squ­are w Lon­dy­nie, kie­dy mama wy­cho­dzi­ła wraz z jej sio­stra­mi. Pan­ny roz­ma­wia­ły i tań­czy­ły z ca­łym tłu­mem męż­czyzn, któ­rzy zja­wia­li się i od­cho­dzi­li. Prze­róż­ne plot­ki krą­ży­ły o tych pan­nach. O An­nie moż­na było po­wie­dzieć tyl­ko jed­no: była za­rę­czo­na z Har­ry Fo­ke­rem i nie po­win­na my­śleć o ni­kim in­nym. Sło­wem, nie­zbyt cie­ka­wa hi­sto­ria.

A więc, gdy Fo­ker obu­dził się na­stęp­ne­go ran­ka po przy­ję­ciu u lady Cla­ve­ring, spo­glą­da­ła na nie­go zja­wa Blan­che z urze­ka­ją­cym uśmie­chem ja­sno­sza­rych oczu. Sły­szał jesz­cze pio­sen­kę, któ­rą śpie­wa­ła wczo­raj: „Wo­kół tego miej­sca czę­sto błą­kam się, błą­kam się czę­sto.” Bied­ny Fo­ker za­czął ża­ło­śnie nu­cić tę pio­sen­kę sie­dząc na łóż­ku z no­ga­mi na­kry­ty­mi koł­drą ze szkar­łat­ne­go je­dwa­biu.

Na­prze­ciw nie­go wi­siał fran­cu­ski sztych przed­sta­wia­ją­cy tu­rec­ką damę, któ­rą mąż, czci­god­ny Ot­to­man, przy­dy­bał w to­wa­rzy­stwie ko­chan­ka, Gre­ka. Dru­gą ścia­nę zdo­bił inny fran­cu­ski sztych: pan z pa­nią kon­no ca­łu­ją się w wy­cią­gnię­tym ga­lo­pie. Cała schlud­na sy­pial­nia Har­ry'ego ob­wie­szo­na była tego po­kro­ju szty­cha­mi, wśród któ­rych wi­dać było por­tre­ty nimf ope­ro­wych w prze­źro­czy­stych szat­kach oraz pysz­ne ilu­stra­cje do słyn­nych ro­man­sów. Było tam, zda­je się, parę ar­cy­dzieł an­giel­skich, jak na przy­kład: pan­na Pinck­ney z Ope­ry Kró­lew­skiej w swej ulu­bio­nej roli pa­zia w ob­ci­słych spoden­kach lub pan­na Ro­uge­mont jako We­nus. War­tość dzieł sztu­ki zwięk­sza­ły pod­pi­sy tych dam: Ma­rii Pinck­ney i Fry­de­ry­ki Ro­uge­mont, któ­rych zdob­ne fak­sy­mi­le wy­ry­to pod por­tre­ta­mi.

Ta­ki­mi to ob­ra­za­mi roz­ko­szo­wał się za­cny Har­ry Fo­ker. Nie był zresz­tą gor­szy od in­nych. Był do­brym i we­so­łym próż­nia­kiem, dan­dy­sem od­da­ją­cym się przy­jem­no­ściom sto­łecz­ne­go ży­cia. Je­śli zaś jego po­kój może nie­co zbyt ob­fi­cie zdo­bi­ły ar­cy­dzie­ła sztu­ki fran­cu­skiej, je­śli pro­sto­dusz­ną lady Agniesz­kę, jego ma­mu­się, gdy przy­cho­dzi­ła zo­ba­czyć swe­go pu­pil­ka, któ­ry sie­dział spo­wi­ty w won­ny dym ty­to­niu „la­ta­kia”, gor­szył czę­sto wi­dok no­wych oka­zów sztu­ki wi­szą­cych na ścia­nach, trze­ba prze­cież pa­mię­tać, że Har­ry Fo­ker był bo­gat­szy od in­nych mło­dzień­ców i ła­twiej mu było uczy­nić za­dość swym gu­stom.

List pan­ny Pinck­ney, na­gry­zmo­lo­ny na ozdob­nym pa­pie­rze pi­smem rów­nie nie­fo­rem­nym jak nie­orto­gra­ficz­nym, a za­czy­na­ją­cy się od słów: „Mój Ko­cha­ny Ho­kuś Po­kuś Fo­kuś!”, le­żał na noc­nym sto­li­ku obok łóż­ka po­śród klu­czy, su­we­re­nów, pu­de­łek z cy­ga­ra­mi i ga­łąz­ki wer­be­ny otrzy­ma­nej od pan­ny Amo­ry. Pan­na Pinck­ney przy­po­mi­na­ła mu w swym li­ście, że nad­szedł dzień, w któ­rym po­wi­nien „po­sta­wić” przy­obie­ca­ną ko­la­cję w go­spo­dzie „Pod Sło­niem koło Zam­ku” w Rich­mond. Bi­let do loży na zbli­ża­ją­cy się be­ne­fis pan­ny Ro­uge­mont i pacz­ka kart wstę­pu na „wie­czór Bena Opo­ja, Chłop­ca z North Lan­ca­shi­re, któ­ry od­bę­dzie się u Mar­ti­na Faun­ce'a, w go­spo­dzie «Pod Trój­gra­nia­stym Ka­pe­lu­szem» przy Sa­int Mar­tin's Lane, gdzie Sam No­chal, Dick Że­la­zna Ręka i Tru­posz, czam­pion hrab­stwa Wor­ce­ster, wło­żą rę­ka­wi­ce, a wszy­scy mi­ło­śni­cy tego do­bre­go, sta­re­go an­giel­skie­go spor­tu pro­sze­ni są o przy­by­cie”, le­ża­ły rów­nież na noc­nym sto­li­ku pana Fo­ke­ra, w chwi­li gdy się obu­dził, wraz z in­ny­mi pa­miąt­ka­mi świad­czą­cy­mi, czym się zaj­mo­wał i jak się ba­wił.

Ach, jak­że mar­ne wy­da­wa­ły mu się dziś te roz­ryw­ki! Cóż go ob­cho­dził Sam No­chal albo czam­pion hrab­stwa Wor­ce­ster! Cóż war­te były fran­cu­skie szty­chy, pa­trzą­ce nań z wszyst­kich stron! Te wszyst­kie zna­ko­mi­to­ści spod ciem­nej gwiaz­dy. Taka Pinck­ney, któ­ra nie zna or­to­gra­fii i na­zy­wa go Ho­kuś Fo­kuś – dia­bli nada­li bez­czel­ną babę! Myśl o tym, że umó­wił się na ko­la­cję w go­spo­dzie „Pod Sło­niem koło Zam­ku” w Rich­mond z tą sta­rą babą (któ­ra mia­ła co naj­mniej trzy­dzie­ści sie­dem lat), na­peł­nia­ła jego du­szę smut­kiem i nie­sma­kiem, choć jesz­cze wczo­raj wie­le się spo­dzie­wał po tym spo­tka­niu.

Kie­dy czu­ła ma­tecz­ka uj­rza­ła syna owe­go ran­ka, za­uwa­ży­ła, że chło­piec ma bla­de po­licz­ki i w ogó­le jest bar­dzo smut­ny.

– Cze­mu nie prze­sta­niesz grać w bi­lard u tego nie­do­bre­go Sprat­ta? – za­py­ta­ła lady Agniesz­ka. – Bi­lard za­bi­je cię, moje ko­cha­nie, je­stem tego pew­na.

– To nie bi­lard – od­parł Har­ry z po­nu­rą miną.

– No, to ta strasz­na „Ofi­cy­na”. Wiesz, Har­ry, że nie­raz już mia­łam ocho­tę na­pi­sać do wła­ści­ciel­ki tej re­stau­ra­cji i pro­sić ją, żeby była taka do­bra i do­le­wa­ła tyl­ko odro­bi­nę wina do tego „ne­gu­sa”, i pil­no­wa­ła, że­byś owi­nął się sza­lem, za­nim sią­dziesz do swe­go po­wo­zi­ku.

– Na­pisz do niej, pani mat­ko. Pani Cutts go­to­wa by każ­de­mu nie­ba przy­chy­lić – od­rzekł Har­ry. – Ale tym ra­zem nie cho­dzi wca­le o „Ofi­cy­nę” – do­dał z po­sęp­nym wes­tchnie­niem.

Po­nie­waż lady Agniesz­ka ni­cze­go nie od­ma­wia­ła sy­no­wi i z naj­więk­szą czu­ło­ścią ule­ga­ła jego za­chcian­kom, Har­ry od­pła­cał jej za to bez­gra­nicz­nym za­ufa­niem i nig­dy na­wet do gło­wy mu nie przy­szło, by nie po­wie­dzieć mat­ce, gdzie bywa. Wprost prze­ciw­nie, przy­no­sił jej naj­lep­sze aneg­do­ty z klu­bów i sal bi­lar­do­wych, któ­rych po­czci­wa dama na­der chęt­nie słu­cha­ła, nie­wie­le zresz­tą ro­zu­mie­jąc.

– Mój syn cho­dzi do Sprat­ta – mó­wi­ła naj­bliż­szym przy­ja­ciół­kom. – Cała mło­dzież cho­dzi tam po balu. To obo­wią­zu­je, moja dro­ga. Gra się tam w bi­lard, po­dob­nie jak gry­wa­no w ma­kao i kost­ki za cza­sów pana Foxa. Tak, mój ta­tuś czę­sto mi opo­wia­dał, że dzień w dzień do dzie­wią­tej rano sie­dział u Bro­oke­sa z pa­nem Fo­xem, któ­re­go wi­dzia­łam w Drum­ming­ton w za­mszo­wej ka­mi­zel­ce i spoden­kach z czar­nej sa­ty­ny, kie­dy by­łam małą dziew­czyn­ką. Mój brat, Erith, nie grał wca­le za mło­du i nie ba­wił się po no­cach, bo nie miał do tego zdro­wia. Ale, wi­dzi pani, trze­ba, aby mój syn ro­bił to, co wszy­scy. Tak, czę­sto też cho­dzi do lo­ka­lu, któ­ry na­zy­wa się „Ofi­cy­na”. By­wa­ją tam wszy­scy in­te­lek­tu­ali­ści i au­to­rzy, wie pani, ci lu­dzie, któ­rych nie spo­ty­ka się w to­wa­rzy­stwie. Wiel­ki to jed­nak za­szczyt i wiel­ka przy­jem­ność dla Har­ry'ego, że spę­dza czas w ich to­wa­rzy­stwie i przy­słu­chu­je się dys­ku­sjom na róż­ne ak­tu­al­ne te­ma­ty. Ta­tuś czę­sto ma – wiał, że win­ni­śmy po­pie­rać li­te­ra­tu­rę. Pra­gnął na­wet za­pro­sić świę­tej pa­mię­ci dok­to­ra John­so­na do Drum­ming­ton, ale nie­ste­ty dok­tor John­son umarł. Tak, by­wał jed­nak u nas pan She­ri­dan i strasz­nie dużo wy­pi­jał wina. Wszy­scy wów­czas bar­dzo dużo pili. Mój ta­tuś pła­cił han­dla­rzo­wi win dzie­sięć razy więk­sze ra­chun­ki, niż pła­ci dzi­siaj Erith, któ­ry nie ma piw­ni­cy i spro­wa­dza wina z fir­my „Fort­num i Ma­son”, w mia­rę po­trze­by.

– Wczo­raj by­li­śmy na do­sko­na­łym obie­dzie, mamo – wy­pa­lił chy­try Har­ry. – Dają tam znacz­nie lep­szą zupę niż u nas. Mo­uf­flet za dużo sy­pie do wszyst­kie­go es­tra­go­nu. Su­pre­me z dro­biu był wy­śmie­ni­ty. Tak samo le­gu­mi­ny były lep­sze niż le­gu­mi­ny Mo­uf­fle­ta. Czy ja­dłaś kie­dy, mamo, taką mel­bę albo taką ga­la­ret­kę na ma­ra­ski­no? Ba­jecz­na ga­la­ret­ka!

Lady Agniesz­ka zgo­dzi­ła się z sy­nem, zresz­tą, jak zwy­kle, Har­ry da­lej zręcz­nie ją za­ga­dy­wał.

– Bar­dzo ład­ny ten pa­ła­cyk Cla­ve­rin­gów. Na pew­no me­blu­jąc go nie ża­ło­wa­li pie­nię­dzy. A co za sre­bra, pani mat­ko!

Lady Agniesz­ka wciąż przy­ta­ki­wa­ła.

– Bar­dzo mili lu­dzie ci Cla­ve­rin­go­wie.

– Mh! – od­par­ła lady Agniesz­ka.

– Wiem, co chcesz przez to po­wie­dzieć. Lady Cla­ve­ring nie jest na­zbyt di­stin­gu­ée, ale to bar­dzo za­cna nie­wia­sta.

– O tak, bar­dzo – przy­twier­dzi­ła mama, któ­ra też była prze­zac­ną ko­bie­tą.

– A sir Fran­ci­szek w to­wa­rzy­stwie dam nie mówi wie­le, ale po obie­dzie jest wprost świet­ny. To czło­wiek nie­zwy­kle miły i wy­kształ­co­ny. Kie­dy ich za­pro­sisz na obiad? Pro­szę cię, mamo, wy­bierz ja­kiś bli­ski dzień.

Har­ry zaj­rzał do kar­ne­tu mat­ki i wy­brał dzień, za dwa ty­go­dnie (wy­da­ło mu się to wie­kiem). W dniu tym Cla­ve­rin­go­wie mie­li przyjść na obiad do domu przy Gro­sve­nor Stre­et.

Po­słusz­na lady Agniesz­ka wy­pi­sa­ła za­pro­sze­nie. Zwy­kła czy­nić to bez po­ro­zu­mie­nia z mę­żem, któ­ry miał swo­je to­wa­rzy­stwo i wła­sne oby­cza­je, a żo­nie po­zo­sta­wiał wol­ną rękę w przyj­mo­wa­niu jej oso­bi­stych przy­ja­ciół.

Har­ry spoj­rzał na bi­let. Nie był za­do­wo­lo­ny, gdyż po­mi­nię­to w za­pro­sze­niu pew­ną oso­bę.

– Nie za­pro­si­łaś pan­ny… Jak­że ona się na­zy­wa?… Pan­ny Eme­ry, cór­ki lady Cla­ve­ring.

– Ach! Ta mała osób­ka! – za­wo­ła­ła lady Agniesz­ka. – Nie, Har­ry, jej nie trze­ba za­pra­szać.

– Mu­si­my za­pro­sić pan­nę Amo­ry – po­wie­dział Fo­ker. – Chciał­bym… chciał­bym za­pro­sić Pen­den­ni­sa, a… a on bar­dzo ją lubi. Czy nie uwa­żasz, mamo, że pan­na Amo­ry pięk­nie śpie­wa?

– Wy­da­ła mi się odro­bi­nę za śmia­ła i wca­le nie słu­cha­łam jej śpie­wu. Od­nio­słam wra­że­nie, że śpie­wa­ła tyl­ko dla cie­bie i pana Pen­den­ni­sa. Ale za­pro­szę ją, je­śli tego so­bie ży­czysz, Har­ry.

W ten spo­sób na­zwi­sko pan­ny Amo­ry zo­sta­ło wpi­sa­ne obok na­zwi­ska jej mat­ki.

Po zwy­cię­skim prze­pro­wa­dze­niu tej dy­plo­ma­tycz­nej in­try­gi, Har­ry jak naj­ser­decz­niej uca­ło­wał czu­łą ro­dzi­ciel­kę. Na­stęp­nie wró­cił do sie­bie i po­ło­żył się na oto­ma­nie, aby ma­rzyć w ci­szy, wzdy­chać do dnia, któ­ry spro­wa­dzi pięk­ną pan­nę Amo­ry pod dach domu jego ojca, i ob­my­ślać ty­siąc sza­lo­nych spo­so­bów uj­rze­nia jej jesz­cze raz.

Z wiel­kiej po­dró­ży po kon­ty­nen­cie pan Fo­ker ju­nior przy­wiózł z sobą lo­ka­ja po­li­glo­tę, któ­ry za­jął miej­sce Sto­opi­da i zgo­dził się po­da­wać do sto­łu wy­stro­jo­ny w ko­szu­lę z gor­sem z ha­fto­wa­ne­go mu­śli­nu zło­cą­cą się od spi­nek i łań­cusz­ków. Czło­wiek ten nie po­cho­dził wła­ści­wie z żad­ne­go kra­ju i jed­na­ko­wo źle mó­wił wszyst­ki­mi ję­zy­ka­mi. Świad­czył on Har­ry'emu mnó­stwo naj­roz­ma­it­szych usług. Czy­tał całą ko­re­spon­den­cję na­iw­ne­go mło­dzień­ca, wie­dział, gdzie jego pan naj­chęt­niej bywa, znał ad­re­sy jego przy­ja­ciół i ce­le­bro­wał obia­dy wy­da­wa­ne przez mło­de­go dżen­tel­me­na.

Gdy więc Har­ry le­żąc na so­fie, po roz­mo­wie z mat­ką, w olśnie­wa­ją­cym szla­fro­ku i w po­nu­rym mil­cze­niu py­kał faj­kę, Ana­tol od razu za­uwa­żył, że coś po­psu­ło hu­mor i wzbu­rzy­ło jego pana, lecz nie oka­zał mu współ­czu­cia, gdyż by­ło­by to nie­tak­tem.

Har­ry za­czął wkła­dać po­ran­ne ubra­nie, przy czym ogrom­nie gry­ma­sił i z ni­cze­go nie był za­do­wo­lo­ny. Klnąc przy­mie­rzył i od­rzu­cił cały stos spodni w naj­roz­ma­it­sze pa­ski, krat­ki i w prze­róż­nych ko­lo­rach. Wszyst­kie buty oka­za­ły się skan­da­licz­nie nie do­czysz­czo­ne, wszyst­kie ko­szu­le zbyt rzu­ca­ły się w oczy. Har­ry dziś szcze­gól­nie ob­fi­cie uper­fu­mo­wał swą bie­li­znę i sie­bie oso­bi­ście. Słu­żą­cy nie­zmier­nie się zdzi­wił, gdy jego pan naj­pierw spiekł raka i wa­hał się przez chwi­lę, a po­tem po­wie­dział:

– Ana­to­lu, co to chcia­łem po­wie­dzieć? Kie­dy cię an­ga­żo­wa­łem, mó­wi­łeś mi, zda­je się, hm, że… że umiesz… hm, że umiesz tre­fić wło­sy?

– Fak­tycz­nie, umiem – od­parł słu­żą­cy.

– Szer­sze alor że­laz­ko i ą d u l e mi wło­sy ępe – po­wie­dział Fo­ker z obo­jęt­ną miną.

Słu­żą­cy za­sta­na­wia­jąc się, czy jego pan za­ko­chał się, czy też wy­bie­ra się na ma­ska­ra­dę, po­szedł szu­kać że­laz­ka. Naj­pierw zwró­cił się do sta­re­go ka­mer­dy­ne­ra, któ­ry usłu­gi­wał panu Fo­ke­ro­wi ojcu, ale prze­cież na jego ły­sej pał­ce że­laz­ko nie zna­la­zło­by na­wet set­ki wło­sów, a po­tem do damy, któ­ra spra­wo­wa­ła pie­czę nad lek­ki­mi kasz­ta­no­wa­ty­mi lo­ka­mi lady Agniesz­ki.

Zdo­byw­szy że­laz­ko pan Ana­tol tak sku­tecz­nie za­on­du­lo­wał wło­sy swe­mu mło­de­mu panu, że gło­wa Har­ry'ego zro­bi­ła się kę­dzie­rza­wa jak gło­wa Mu­rzy­na. Po­tem mło­dzie­niec ubrał się jak naj­sta­ran­niej i naj­wspa­nia­lej. Był go­tów do wyj­ścia.

– O któ­rej go­dzi­nie mam przy­słać po­wóz przed dom pan­ny Pinck­ney? – szep­tem za­py­tał lo­kaj wy­cho­dzą­ce­go pana.

– Niech ją dia­bli we­zmą!… Od­wo­łaj obiad… Nie mogę tam iść – po­wie­dział Fo­ker. – A zresz­tą nie, dia­bli by to wzię­li! Mu­szę iść. Poyntz, Ro­uge­mont i mnó­stwo in­nych zo­sta­ło za­pro­szo­nych. Przy­ślij po­wóz na Pel­ham Cor­ner o szó­stej, Ana­to­lu.

Po­wóz nie na­le­żał do wła­snych ekwi­pa­ży Fo­ke­ra. Wy­na­jął go na we­so­łą wy­pra­wę. Tego ran­ka jed­nak Fo­ker wziął wła­sny po­wóz. Dla­cze­go? Czy miły czy­tel­nik się nie do­my­śla? Otóż, Fo­ker udał się do Lamb Co­urt (Tem­pie) i po­je­chał tam przez Gro­sve­nor Pla­ce (któ­ry, jak wszy­scy wie­dzą, leży wła­śnie na dro­dze z Gro­sve­nor Stre­et do Tem­pie), i po dro­dze miał przy­jem­ność spoj­rzeć na ró­żo­we fi­ran­ki w oknie pan­ny Amo­ry. Do­ko­naw­szy tego wiel­kie­go dzie­ła, po­je­chał do Pena.

Co skło­ni­ło go do zło­że­nia wi­zy­ty ser­decz­ne­mu przy­ja­cie­lo­wi? Cze­mu do nie­go za­tę­sk­nił? Dla­cze­go tak ogrom­nie za­le­ża­ło mu dziś rano, żeby zo­ba­czyć Pena, sko­ro jego przy­ja­ciel zdrów był jak ryba, gdy się roz­sta­wa­li wczo­raj wie­czór? Pen miesz­kał w Lon­dy­nie od dwóch lat i przez cały ten czas Fo­ker od­wie­dził go za­le­d­wie kil­ka razy. Cze­mu więc tak pil­no mu było zo­ba­czyć dziś przy­ja­cie­la?

Cze­mu?… Je­śli tę stro­nę czy­ta­ją mło­de damy, po­wiem im tyl­ko tyle, że gdy spo­tka je po­dob­ne utra­pie­nie jak to, któ­re od z górą dwu­na­stu go­dzin gnę­bi­ło Har­ry'ego Fo­ke­ra, będą się żywo in­te­re­so­wa­ły pew­ny­mi oso­ba­mi, choć jesz­cze wczo­raj te oso­by sze­ściu pen­sów nie były dla nich war­te, a ci, z któ­ry­mi sym­pa­ty­zo­wa­ły, wy­da­dzą im się te­raz nie­cie­ka­wi i nie­mi­li. Two­ja wczo­raj­sza dro­ga Elu­nia i ko­cha­na Ma­ry­sień­ka, do któ­rych pi­sa­łaś li­sty i po­sy­ła­łaś ko­smy­ki wło­sów dłu­gie na ło­kieć, sta­ną ci się na­gle tak obo­jęt­ne jak naj­głup­sza gęś z gro­na twych zna­jo­mych. Rów­no­cze­śnie za­czniesz od­czu­wać nie­zwy­kle żywe za­in­te­re­so­wa­nie dla jego zna­jo­mych i go­rą­ce pra­gnie­nie, by się wkraść w ła­ski jego mamy, po­lu­bisz też jego ojca, sta­re­go po­czciw­ca. Je­śli o n bywa w pew­nym domu, zro­bisz wszyst­ko, aby i cie­bie tam za­pra­sza­no. Je­śli ma sio­strę mę­żat­kę, miło ci bę­dzie spę­dzać z nią dłu­gie po­ran­ki. Bę­dziesz za­mę­czać po­ko­jów­kę po­sy­ła­jąc dwa lub trzy razy dzien­nie pil­ne bi­le­ci­ki jego sio­strze. Bę­dziesz pła­ka­ła, je­śli mama po­wie, że zbyt czę­sto by­wasz w jego domu. Je­dy­nym człon­kiem jego ro­dzi­ny, któ­ry wyda ci się nie­mi­ły, jest pew­nie jego młod­szy brat. Przy­je­chał do do – mu na wa­ka­cje i upo­rczy­wie po­zo­sta­je w po­ko­ju, kie­dy przyj­dziesz do swej ko­cha­nej no­wej przy­ja­ciół­ki, jego młod­szej sio­stry.

Tak, moje pan­ny, zda­rzy się wam coś po­dob­ne­go, miej­my na­dzie­ję, że wam się zda­rzy. Bę­dzie­cie do­zna­wać go­rą­cych i zim­nych dresz­czy tej lu­bej go­rącz­ki. Je­śli wa­sze mat­ki ze­chcą się do tego przy­znać, oka­że się, że prze­cho­dzi­ły po­dob­ne hi­sto­rie przed wa­szym uro­dze­niem. Oczy­wi­ście, wasz dro­gi ta­tuś był przed­mio­tem tej na­mięt­no­ści, czyż mógł być kto inny? To, co wy te­raz cier­pi­cie, będą z ko­lei cier­pie­li wasi bra­cia… tyl­ko in­a­czej bę­dzie to wy­glą­da­ło. Więk­si ego­iści od was, bar­dziej nie­cier­pli­wi i upar­ci, rzu­cą się na spo­tka­nie swe­mu lo­so­wi, gdy po­ja­wi się pi­sa­na im uwo­dzi­ciel­ka. A je­śli to się nie zda­rzy ani im, ani też wam, nie­chaj Bóg się nad wami zli­tu­je! Po­wie­dział pe­wien gracz: ko­chać kost­ki i wy­gry­wać, naj­lep­sza to rzecz, ko­chać i prze­gry­wać, to już go­rzej, ale też pięk­nie.

Je­śli więc za­py­ta­cie, dla­cze­go panu Hen­ry­ko­wi Fo­ke­ro­wi tak pil­no było zo­ba­czyć się z Ar­tu­rem Pen­den­ni­sem, dla­cze­go na­gle na­brał ta­kiej es­ty­my dla przy­ja­cie­la, nie­trud­no nam bę­dzie wy­ja­śnić, że Pen istot­nie zy­skał ogrom­ną war­tość w oczach pana Fo­ke­ra, gdyż sam wpraw­dzie nie był różą, ale znaj­do­wał się bli­sko tego won­ne­go kwia­tu mi­ło­ści. Czyż nie skła­dał jej wi­zyt w Lon­dy­nie? Czy nie miesz­kał bli­sko niej na wsi? Czy nie wie­dział wszyst­kie­go o uwo­dzi­ciel­ce?

Cóż po­wie­dzia­ła­by lady Anna Mil­ton, ku­zyn­ka i na­rze­czo­na pana Fo­ke­ra, cóż by rze­kła – py­tam się – gdy­by wie­dzia­ła, co się dzie­je w ser­cu po­ciesz­ne­go ma­łe­go pana?

Nie­ste­ty! Gdy Fo­ker przy­był do Lamb Co­urt i po­zo­sta­wił po­wóz, aby po­dzi­wia­li go ofi­cja­li­ści, któ­rzy krę­ci­li się pod skle­pie­niem pa­sa­żu pro­wa­dzą­ce­go na Flag Co­urt, skąd wy­cho­dzi się na Up­per Tem­pie Lane –. za­stał w domu War­ring­to­na, Pena jed­nak nie było, bo po­szedł do dru­kar­ni przej­rzeć ko­rek­ty.

– Czy za­pa­li pan faj­kę i czy po­słać po­słu­gacz­kę po piwo do szyn­ku „Pod Ko­gu­tem”? – za­py­tał Fo­ke­ra War­ring­ton, mile zdzi­wio­ny wi­do­kiem wspa­nia­łe­go stro­ju mło­de­go ary­sto­kra­ty, uper­fu­mo­wa­ne­go i w lśnią­cych trze­wi­kach.

Fo­ker nie miał jed­nak naj­mniej­szej ocho­ty ani na piwo, ani na faj­kę. Przy­szedł w bar­dzo pil­nej spra­wie. Na­tych­miast więc po­biegł do re­dak­cji „Pall Mall Ga­zet­te”, zde­cy­do­wa­ny od­na­leźć Pena.

Ale Pena już tam nie było.

Fo­ker szu­kał go, aby wraz z nim zło­żyć wi­zy­tę lady Cla­ve­ring. Nie­po­cie­szo­ny wy­szedł z re­dak­cji, po czym go­dzi­nę lub dwie spę­dził w klu­bach nu­dząc się śmier­tel­nie.

Gdy na­de­szła pora wi­zy­to­wa, do­szedł do wnio­sku, że uprzej­mość wy­ma­ga po­je­chać na Gro­sve­nor Pla­ce i zo­sta­wić tam bi­let. Nie miał od­wa­gi po­ka­zać się lady Cla­ve­ring i za­do­wo­lił się wrę­cze­niem Je­ame­so­wi dwóch bi­le­tów wi­zy­to­wych, na któ­rych wy­tło­czo­ne było na­zwi­sko pana Hen­ry­ka Po­ke­ra. Wrę­czył je lo­ka­jo­wi z uczu­ciem bólu, któ­ry ode­brał mu mowę.

Je­ames chy­ląc upu­dro­wa­ną gło­wę ode­brał bi­le­ty.

La­kie­ro­wa­ne drzwi za­mknę­ły się przed Fo­ke­rem. Przed­miot jego mi­ło­ści był tak bli­sko, a prze­cież da­lej niż kie­dy­kol­wiek. Zda­wa­ło mu się, że sły­szy dźwię­ki pia­ni­na i śpiew sy­re­ny, do­bie­ga­ją­ce z sa­lo­nu spo­nad ge­ra­nium wień­czą­ce­go bal­kon. Chęt­nie by zo­stał i po­słu­chał, ale nie było to moż­li­we.

– Skocz do Tat­ter­sal­la – po­wie­dział do fo­ry­sia gło­sem zdła­wio­nym ze wzru­sze­nia. – I da­waj tu mo­je­go kuca – za­wo­łał za szyb­ko od­da­la­ją­cym się chłop­cem.

Los wresz­cie uśmiech­nął się do Fo­ke­ra, gdyż wspa­nia­ła ka­ro­ca lady Cla­ve­ring, któ­rą opi­sa­li­śmy w po­przed­nim roz­dzia­le (może nie tak, jak by na­le­ża­ło), za­je­cha­ła przed bra­mę domu w chwi­li, gdy Har­ry wska­ki­wał na cze­ka­ją­ce­go już nań kuca. Do­siadł­szy ogni­ste­go wierz­chow­ca skrył się za bra­mą Gre­en Park nie spusz­cza­jąc z oka po­wo­zu, aż w koń­cu zo­ba­czył, że wsia­da lady Cla­ve­ring, a wraz z nią… czyż owa aniel­ska po­stać mo­gła być kim in­nym niż cza­ro­dziej­ką? Przy­bra­na w gazę de­li­kat­ną jak pa­ję­czy­na, w ró­żo­wym ka­pe­lu­szu i z błę­kit­ną pa­ra­sol­ką – nie mo­gła być za­iste ni­kim in­nym, tyl­ko wła­śnie… pan­ną Amo­ry!

Po­wóz za­wiózł pięk­ne pa­nie do ma­da­me Ri­go­don, wła­ści­ciel­ki ma­ga­zy­nu z ka­pe­lu­sza­mi i ko­ron­ka­mi, po­tem do skle­pu pani Wol­sey z ber­liń­ską włócz­ką, a po­tem – do iluż jesz­cze in­nych skle­pów z ar­ty­ku­ła­mi dam­ski­mi! Wresz­cie oby­dwie pa­nie wstą­pi­ły na lody do Hun­te­ra, al­bo­wiem lady Cla­ve­ring lu­bi­ła za­dać szy­ku, nie tyl­ko więc wy­jeż­dża­ła do mia­sta naj­bar­dziej oka­za­łą ka­re­tą w ca­łym Lon­dy­nie, ale szło jesz­cze o to, by wszy­scy ją zo­ba­czy­li. Dla­te­go, w bia­łym ka­pe­lu­szu z żół­ty­mi pió­ra­mi, usia­dła w słoń­cu przed bra­mą cu­kier­ni Hun­te­ra i zja­dła nie­ma­łą por­cję ró­ża­nych lo­dów. Fo­ker na kucu i to­wa­rzy­szą­cy mu fo­ryś w czer­wo­nej li­be­rii dłu­go cza­to­wa­li w po­bli­żu, nim się jej do­cze­ka­li.

Obie pa­nie po­je­cha­ły wresz­cie w kie­run­ku par­ku, a Fo­ker po­mknął jak bły­ska­wi­ca przed nimi. W ja­kim celu? Po to, by pan­na Amo­ry i jej mat­ka ski­nę­ły mu przy­jaź­nie gło­wą, i po to, by pół tu­zi­na razy mi­nąć je w cza­sie spa­ce­ru, pa­trzyć na nie i strze­lać do nich okiem z dru­giej stro­ny rowu, z miej­sca, gdzie zbie­ra­ją się pa­no­wie na ko­niach w po­rze, o któ­rej w par­ku Ken­sig­ton gra or­kie­stra.

Na co się zda pa­trzyć na ko­bie­tę w ró­żo­wym ka­pe­lu­szu, gdy rów dzie­li nas od niej? Co nam może przy­nieść czy­jeś ski­nie­nie gło­wą, chciał­bym wie­dzieć. Aż dziw bie­rze, iż męż­czyź­ni za­do­wa­la­ją się po­dob­ny­mi przy­jem­no­ścia­mi. A je­śli na­wet nie daje im to za­do­wo­le­nia, fak­tem jest, że usil­nie za­bie­ga­ją o tego ro­dza­ju fa­wo­ry.

Har­ry, tak za­zwy­czaj roz­mow­ny, tego dnia nie za­mie­nił ani sło­wa ze swą cza­ro­dziej­ką. W mil­cze­niu pa­trzył na nią, gdy wra­ca­ła do po – wozu i od­jeż­dża­ła po­śród nie­co iro­nicz­nych ukło­nów mło­dzie­ży ze­bra­nej w par­ku.

Je­den z nich po­wie­dział, że wdo­wa z In­dii bar­dzo szyb­ko pusz­cza oj­cow­skie ru­pie, dru­gi, że po­win­na była dać się spa­lić żyw­cem po śmier­ci męża, a pie­nią­dze zo­sta­wić cór­ce. Trze­ci za­py­tał, kim jest Cla­ve­ring, na co sta­ry Tom Eales, któ­ry znał wszyst­kich i dzień w dzień zja­wiał się w par­ku na si­wym ko­niu, był ła­skaw od­po­wie­dzieć, że Cla­ve­ring odzie­dzi­czył do­bra ogrom­nie za­dłu­żo­ne i że krą­żą bar­dzo nie­przy­jem­ne słu­chy o po­stęp­kach Cla­ve­rin­ga w mło­dych la­tach, mówi się na przy­kład, że był współ­wła­ści­cie­lem domu gry, a w cza­sie po­by­tu w puł­ku nie­wąt­pli­wie oka­zał się tchó­rzem.

– Cla­ve­ring gra do dziś. Nie­mal co wie­czór bywa w spe­lun­kach – do­rzu­cił pan Eales.

– Wy­da­je mi się wiel­ce praw­do­po­dob­ne, że Cla­ve­ring gra, od cza­su gdy się oże­nił – po­wie­dział pe­wien żar­tow­niś.

– Cla­ve­ring wy­da­je dia­blo do­bre obia­dy – za­uwa­żył Fo­ker sta­jąc w obro­nie ho­no­ru swe­go wczo­raj­sze­go am­fi­trio­na.

– Śmiem twier­dzić, że… Cla­ve­ring nie za­pra­sza Eale­sa – pod­jął żar­tow­niś. – Po­wiedz, Eales, czy by­wasz na obia­dach u Cla­ve­rin­ga… i u be­gum?

– Ja? U nich? – za­wo­łał Eales, któ­ry by po­szedł na obiad do Bel­ze­bu­ba, gdy­by miał pew­ność, że sza­tan trzy­ma do­bre­go ku­cha­rza, a po­tem od­ma­lo­wał­by go­spo­da­rza w ko­lo­rach czar­niej­szych niż te, ja­ki­mi los go ob­da­rzył.

– Chy­ba po­szedł­byś tam, choć tak wy­ga­du­jesz na Cla­ve­rin­ga – cią­gnął żar­tow­niś. – Mó­wią, że wy­da­je on bar­dzo przy­jem­ne obia­dy. Cla­ve­ring za­sy­pia przy sto­le, be­gum wsta­wia się cher­ry bran­dy, a mło­dą dama śpie­wa bal­la­dy mło­dym dżen­tel­me­nom. Do­brze śpie­wa, praw­da, Fo?

– Pierw­sza kla­sa – po­wie­dział Fo. – Za­pew­niam cię, Poyntz, że pan­na Amo­ry śpie­wa jak… jak się to na­zy­wa?… wiesz, co mam na my­śli… jak mor­ska pan­na, ro­zu­miesz? Cho­ciaż to się na­zy­wa in­a­czej.

– Nig­dy nie sły­sza­łem, żeby mor­ska pan­na śpie­wa­ła – od­parł Poyntz, żar­tow­niś. – Kto z was sły­szał głos mor­skiej pan­ny? Eales, ty je­steś sta­ry prak­tyk, czyś sły­szał kie­dy śpiew mor­skiej pan­ny?

– Nie rób ze mnie idio­ty, Poyntz, idź do dia­bła! – po­wie­dział Fo­ker czer­wie­niąc się i nie­mal ze łza­mi w oczach. – Wiesz, co mam na my­śli, cho­dzi o te… jak­że się zo­wią?… u Ho­me­ra, no wiesz. Nig­dy nie uwa­ża­łem się za wiel­kie­go eru­dy­tę.

– Nikt też tego o to­bie nie po­wie­dział, mój dro­gi – od­parł Poyntz. Fo­ker dał ostro­gę ku­co­wi i krót­kim ga­lo­pem ru­szył wzdłuż Rot­ten

Row. Tar­ga­ły nim róż­ne uczu­cia i am­bi­cje, czuł się upo­ko­rzo­ny. Ża­ło­wał, że nie przy­kła­dał się w szko­le do na­uki. Bar­dzo by chciał te­raz po­gnę­bić tych wszyst­kich ka­wa­le­rów, któ­rzy krę­cą się koło wy­bran­ki jego ser­ca, mó­wią ob­cy­mi ję­zy­ka­mi, wpi­su­ją wier­sze i ma­lu­ją ob­raz­ki w jej al­bu­mie i… i w ogó­le.

„Kim je­stem w po­rów­na­niu z pan­ną Amo­ry? – my­ślał Fo­ker. – To oso­ba bar­dzo udu­cho­wio­na, po­tra­fi pi­sać wier­sze i kom­po­no­wać mu­zy­kę z taką samą ła­two­ścią, z jaką ja wy­pi­jam szklan­kę piwa. Dia­bli by wzię­li piwo! To je­dy­na rzecz, do któ­rej się na­da­ję. Je­stem ża­ło­snym nie­ukiem, mier­no­tą i na­da­ję się tyl­ko do piwa Fo­ker a. Zmar­no­wa­łem mło­de lata. Za­da­nia pi­sa­li za mnie ko­le­dzy, a te­raz zbie­ram owo­ce swe­go le­ni­stwa. O, Har­ry Fo­ker, ja­kimż by­łeś cym­ba­łem!”

W cza­sie tego smut­ne­go mo­no­lo­gu Fo­ker, wciąż ga­lo­pu­jąc, opu­ścił Rot­ten Row i wje­chał do par­ku, gdzie omal nie prze­wró­cił przez nie­uwa­gę sta­rej prze­stron­nej ko­la­sy ro­dzin­nej, z któ­rej w ostat­niej chwi­li dał się sły­szeć we­so­ły głos: Har­ry, Har­ry!

Fo­ker pod­niósł wzrok i uj­rzał w ka­ro­cy ciot­kę, lady Ro­she­rvil­le wraz z dwie­ma cór­ka­mi, z któ­rych jed­ną, tą, któ­ra go wo­ła­ła, była lady Anna, jego na­rze­czo­na.

Har­ry cof­nął ko­nia. Twarz miał bla­dą, ma­lo­wa­ło się na niej prze­ra­że­nie. Za­świ­ta­ła mu w gło­wie praw­da, o któ­rej za­po­mniał tego dnia. Jego los znaj­do­wał się tu­taj, w tej ka­ro­cy.

– Co się sta­ło, Har­ry? Cze­mu je­steś taki bla­dy? Za dużo pew­nie lum­po­wa­łeś i pa­li­łeś, nie­do­bry chłop­cze – po­wie­dzia­ła lady Anna.

– Dzień do­bry, cio­ciu, dzień do­bry, Anno – od­parł Fo­ker.

Był zmie­sza­ny. Bąk­nął parę słów, z któ­rych wy­ni­ka­ło, że mu się bar­dzo śpie­szy (spoj­rzał na par­ko­wy ze­gar; to­wa­rzy­stwo, któ­re za­pro­sił, już bli­sko go­dzi­nę cze­ka­ło na nie­go w po­wo­zie), i ski­nął pa­niom ręką na po­że­gna­nie.

Mały pan i jego ku­cyk szyb­ko znik­nę­li da­mom z oczu. Wiel­ka ko­la­sa po­je­cha­ła da­lej. Żad­na z osób, któ­re w niej sie­dzia­ły, nie in­te­re­so­wa­ła się tym, co robi pan Har­ry, hra­bi­na bo­wiem za­ję­ta była swym spa­nie­lem, lady Lucy po­grą­ży­ła się w lek­tu­rze ka­zań, a lady Annę po­chło­nę­ła nowa po­wieść, któ­rą sio­stry wła­śnie ku­pi­ły w księ­gar­ni.ROZ­DZIAŁ CZTER­DZIE­STY DRU­GI AL­ZA­CJA

Sto­jąc jak woź­ny lub mar­ny ad­wo­kat przed lon­dyń­ski­mi są­da­mi, She­pherd's Inn od daw­na wzno­si się w po­bli­żu Lin­coln's Inn Fields i Tem­pie. Czwo­ro­bocz­ny ten bu­dy­nek cho­wa się przed świa­tem gdzieś za czar­ny­mi szczy­ta­mi do­mów i za­kop­co­ny­mi ko­mi­na­mi Wych Stre­et, Ho­ly­well Stre­et i Chan­ce­ry Lane. Dojść do She­pherd's Inn moż­na przez in­te­re­su­ją­ce pa­sa­że i krę­te, za­dy­mio­ne za­uł­ki, o któ­rych słoń­ce za­po­mnia­ło. Sprze­daw­cy tan­det­nych ubrań, kar­mel­ków, mig­da­łów w cu­krze, te­atral­nych ry­cin dla mło­dzie­ży, han­dla­rze nędz­ny­mi gra­ta­mi i po­ście­lą, na któ­rej wi­dok moż­na na­ba­wić się bez­sen­no­ści, roz­kła­da­ją swój to­war w wą­skich przej­ściach i mrocz­nych wnę­kach. W bra­mach do­mów mnó­stwo dzwon­ków. Gro­ma­dy brud­nych dzie­ci tło­czą się przed do­ma­mi i wo­kół stra­ga­nów han­dla­rzy ra­ków i mał­ży na po­dwór­kach, o któ­rych mo­kry bruk stu­ka­ją gło­śno cho­da­ki, bry­zga­jąc nig­dy nie wy­sy­cha­ją­cym bło­tem. Przy­cho­dzą tu ulicz­ni pie­śnia­rze. Gar­dło­wym, ochry­płym gło­sem śpie­wa­ją zja­dli­we ku­ple­ty na rzą­dy whi­gów, bi­sku­pów, do­stoj­ni­ków Ko­ścio­ła i nie­miec­kich krew­nych pew­nej mi­ło­ści­wie pa­nu­ją­cej ro­dzi­ny. Punch usta­wia swój te­atr, pew­ny, że znaj­dzie tu wdzięcz­ną pu­blicz­ność, a cza­sem ktoś z miesz­kań­ców gnież­dżą­cych się w tych do­mach rzu­ci mu pół pen­sa. Ko­bie­ty krzy­czą na dzie­ci ła­żą­ce po rynsz­to­ku albo, co go­rzej, na męża, gdy chwiej­nym kro­kiem wra­ca z szyn­ku. Usta­wicz­ny gwar i ruch pa­nu­je na po­dwór­kach, przez któ­re trze­ba przejść, aby do­trzeć do ci­che­go, sta­ro­świec­kie­go czwo­ro­bo­ku She­pherd's Inn. W środ­ku tego czwo­ro­bo­ku na ma­łym ra­chi­tycz­nym traw­ni­ku wzno­si się sta­tua She­pher­da, osło­nię­ta że­la­zny­mi szta­che­ta­mi przed ata­ka­mi mal­ców. Aula, z wy­ma­lo­wa­nym na ścia­nie her­bem fun­da­to­ra, zaj­mu­je je­den blok gma­chu, a wy­so­kie, sta­ro­żyt­ne izby miesz­czą się w dwu dal­szych skrzy­dłach i nad skle­pie­niem pa­sa­żu, któ­ry zaj­mu­je czwar­ty bok kwa­dra­tu i pro­wa­dzi na Old­ca­stle Stre­et, a tym sa­mym łą­czy She­pherd's Inn z ru­chli­wym Lon­dy­nem.

W Inn może miesz­ka­li kie­dyś ad­wo­ka­ci. Ale daw­no już wpusz­czo­no w te re­jo­ny pro­fa­nów. Je­śli się nie mylę, nie mie­ści się tu­taj żad­na po­waż­niej­sza kan­ce­la­ria ad­wo­kac­ka. Biu­ra „Ko­pal­ni Mie­dzi w Po­lwhe­edle i Tre­dyd­dlum” zaj­mu­ją par­ter jed­ne­go z blo­ków, a na par­te­rze dru­gie­go miesz­czą się Re­jestr Wy­na­laz­ków Pa­ten­to­wa­nych oraz „Zjed­no­cze­nie Ta­len­tu i Ka­pi­ta­łu”. Je­dy­nym dżen­tel­me­nem, któ­re­go na­zwi­sko fi­gu­ru­je w She­pherd's Inn i na li­ście ad­wo­ka­tów, jest Cam­pion, pan z wą­sa­mi, przy­jeż­dża­ją­cy tu wła­snym ka­brio­le­tem dwa lub trzy razy na ty­dzień. Pan Cam­pion ma też biu­ro w West En­dzie, przy Cur­zon Stre­et, May Fair, gdzie jego mał­żon­ka przyj­mu­je uty­tu­ło­wa­ne to­wa­rzy­stwo, po­ży­cza­ją­ce pie­nię­dzy u pana me­ce­na­sa. Tam, na bi­le­tach wi­zy­to­wych z glan­so­wa­ne­go kar­to­nu, pan me­ce­nas na­zy­wa się So­mer­set Cam­pion, tu­taj fir­ma brzmi: Cam­pion i Ska. Taka sama bród­ka, jaka zdo­bi jego pod­bró­dek, wy­ra­sta spod dol­nej war­gi „i spół­ki”. Wspa­nia­ły wprost wi­dok przed­sta­wia uprząż na ko­niu pana me­ce­na­sa. Uprząż ta skrzy się her­ba­mi, kie­dy ka­brio­let za­jeż­dża przed bra­mę wio­dą­cą do biu­ra. Koń par­ska pia­ną, nie­cier­pli­wi się i bije ko­py­ta­mi żu­jąc błysz­czą­ce wę­dzi­dło. Lej­ce i bry­cze­sy stan­gre­ta są ośle­pia­ją­co bia­łe. Blask ekwi­pa­żu świe­ci w mrocz­nym za­uł­ku ni­czym słoń­ce.

Nasz przy­ja­ciel, ka­pi­tan Co­sti­gan, nie­raz do­brze obej­rzał ka­brio­let i ko­nia Cam­pio­na, kie­dy po po­łu­dniu, po­włó­cząc no­ga­mi, prze­cho­dził przez po­dwór­ko w ran­nych pan­to­flach, szla­fro­ku i sta­rym ka­pe­lu­szu wło­żo­nym na ba­kier. Je­śli jest ład­nie, ka­pi­tan po śnia­da­niu wy­grze­wa się tu­taj na sło­necz­ku, po­tem idzie z wi­zy­tą do stró­żów­ki, głasz­cze gło­wy dzia­twy i opo­wia­da pani Bol­ton o „ty­ja­trach” i „mo­jej cór­ce laj­dy Mi­ra­bel”. Pani Bol­ton też była kie­dyś ar­tyst­ką i w mło­dych la­tach tań­czy­ła w ope­rze jako trzy­na­sta spo­śród czter­dzie­stu uczen­nic mi­strza Ser­le'a.

Co­sti­gan miesz­ka na trze­cim pię­trze domu pod nu­me­rem czwar­tym w po­ko­jach kie­dyś zaj­mo­wa­nych przez pana Pod­mo­re'a, któ­re­go na­zwi­sko fi­gu­ru­je jesz­cze na drzwiach (na­wia­sem mó­wiąc, nie­mal na wszyst­kich drzwiach w She­pherd's Inn moż­na uj­rzeć na­zwi­ska nie tych, któ­rzy tam miesz­ka­ją). Kie­dy Char­ley Pod­mo­re, miły te­nor z kró­lew­skie­go te­atru „Dru­ry Lane” i sal kon­cer­to­wych „Ofi­cy­ny”, oże­nił się i prze­pro­wa­dził do Lam­beth, od­stą­pił miesz­ka­nie panu Bows i ka­pi­ta­no­wi Co­sti­ga­no­wi, któ­rzy zaj­mu­ją je te­raz po­spo­łu. W pięk­ne dni, gdy okna są otwar­te, mo­że­cie usły­szeć dźwię­ki for­te­pia­nu pana Bow­sa, gra­ją­ce­go dla wła­snej przy­jem­no­ści lub udzie­la­ją­ce­go na­uki adept­ce sztu­ki te­atral­nej, pan Bows bo­wiem ma uczen­ni­cę, a może na­wet dwie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: