- W empik go
Dzieje się! Jak rękodzieło wplata się w historię świata i nas samych - ebook
Dzieje się! Jak rękodzieło wplata się w historię świata i nas samych - ebook
Rękodzieło – coś więcej niż hobby!
Autorka wychodzi od osobistego doświadczenia i udowadnia, jaka moc płynie z rękodzieła i jak wspólne dzierganie może nas do siebie zbliżyć. Dzierganie jest dla niej również pretekstem do snucia wspomnień i anegdot oraz przekazywania wiedzy – tak, jak kiedyś robiła to jej babcia.
Loretta Napoleoni – analityczka, ekonomistka i uznana socjolożka, autorka przekładanych na kilka języków książek. Przedstawia hobby, jakim jest robienie na drutach, jako metaforę mechanizmów gospodarczych, ekonomicznych i politycznych.
Rozdziały:
1. Dlaczego robimy na drutach?
2. O wychodzeniu z dzianinowej klatki
3. Dzierganie i rewolucja
4. Feminizm a dzierganie – między miłością a nienawiścią
5. Joga dla umysłu
6. Dzierganie łączy nas ze sobą
7. Dzierganie w dobie nauk neurologicznych
8. Wydziergajmy sobie świat na nowo
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-497-9 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku lat dziewięćdziesiątych we włoskiej polityce wydarzyło się coś, co zmieniło moje życie. Ugrupowanie skrajnej lewicy znane jako Czerwone Brygady oficjalnie ogłosiło zakończenie walki zbrojnej, a jego członkowie zaczęli opowiadać niektórym osobom o swoich doświadczeniach politycznych. Jedną z tych osób byłam ja. Porzuciłam pracę ekonomistki w londyńskim City i na kilka lat poświęciłam się przeprowadzaniu wywiadów z osobami należącymi do tajnych organizacji zbrojnych. Kiedy zrozumiałam, że na zachowania tych grup wpływała nie tyle polityka, ile ekonomia, skupiłam się na źródłach ich finansowania. Potem nastąpił zamach na World Trade Center i moje badania, poznani ludzie oraz to, co zrozumiałam na temat mechanizmów finansowania tych grup, stały się cennym zasobem przydatnym w walce ze zbrojną działalnością wywrotową. Były to lata wielkich napięć i głębokich zmian społecznych. Na tle wojny z terroryzmem ujawniły się wyraźniej takie zjawiska jak wirtualna rzeczywistość i globalizacja. Świat przechodził radykalną transformację. Strach, samotność i izolacja okazały się demonami nowego tysiąclecia.
Napisałam kilka książek na temat niezwykłych i przerażających zmian, które zaszły na świecie w ciągu ostatnich dwóch dekad, a dziś, gdy ponownie je przeglądam, uświadamiam sobie wyraźnie, że ludzie wciąż z trudem radzą sobie z trwającą transformacją. Przywrócenie jej do równowagi wymaga uzdrowienia zadanych nam ran i ochrony przed tymi, które grożą nam w przyszłości. Wyzwanie, przed którym stoimy, jest tak niekonwencjonalne, że psychologia, polityka i ekonomia – tradycyjne narzędzia stosowane do leczenia społecznych bolączek – okazują się nieskuteczne. Ponieważ żeglujemy po niezbadanych wodach, musimy znaleźć alternatywne sposoby radzenia sobie z tą podróżą, eksperymentować z nowatorskimi metodami leczenia. Innymi słowy, musimy myśleć twórczo.
Także w życiu prywatnym odizolowanie fizyczne i komunikacja wirtualna utrudniają nam tradycyjne zachowania społeczne. Choć obrazy, teksty i głosy docierają do nas w czasie rzeczywistym przez ekrany smartfonów, tabletów i komputerów, są to jedynie wymiany między urządzeniami elektronicznymi i mikroprocesorami. W sterylnym i zimnym cyberświecie, który zamieszkujemy, coraz bardziej oddalamy się od siebie. Ludzie rzadziej się dotykają, wąchają, całują i przytulają. Jesteśmy od siebie fizycznie oderwani. Ja też. Mogę codziennie rozmawiać z moimi dziećmi na Skypie, ale ponieważ mieszkają na drugim końcu świata, uściskam je tylko raz na kilka miesięcy. I bardzo mi ich brakuje.
Ponieważ nie wiemy, jak się zachować w tej epoce przemian, nasze społeczeństwo staje się coraz bardziej dysfunkcyjne, a ludzie przejawiają coraz więcej maniakalnych zachowań. Doświadczyłam tego na własnej skórze, gdy dotknęła mnie osobista katastrofa: mój mąż doprowadził naszą rodzinę na skraj ruiny finansowej. Musiałam zacerować strzępy naszych finansów i wymyślić swoje życie na nowo. To nie było łatwe.
Uświadomiłam sobie, że przez dziesięciolecia byłam traktowana jak stara, ale mocna włóczka w rękach miernej i niedoświadczonej dziewiarki, która wciąż popełniała rażące błędy i zmieniała zdanie na temat wzoru do wykonania. Zostałam utkana, następnie spruta, potem odtworzona ponownie i tak w kółko. Byłam prana, wyżymana i pozostawiana do wyschnięcia, a następnie dziergana w tę i we w tę tak często, że straciłam już rachubę. Za każdym razem model życiowy, który musiałam odwzorować, był coraz bardziej wymagający i zdradliwy, a jednak udawało mi się uzyskiwać przyzwoite rezultaty, czasem niemal zrównując się z produktami z wełny dziewiczej. Ale żaden rezultat nie był wystarczająco zadowalający. Teraz jednak sytuacja jest inna: czuję, że to ostatnia próba. Osiągnęłam limit wytrzymałości swoich włókien i muszę odgadnąć, jaki jest odpowiedni wzór.
Świat, w którym żyjemy – dotyczy to również mojej sfery osobistej i zawodowej – jest voyeurystyczny, aspołeczny i wysoce stechnicyzowany. Samotny i pełen egzystencjalnych szczelin. To świat pęknięty i wystarczy mniej niż sekunda, by wpaść w jedną z jego rozpadlin, jak to się stało w moim przypadku. Czyżby to było źródło egzystencjalnego bólu, który nęka nas wszystkich?
Praca z drutami zaoferowała mi wyjście z otchłani, w którą wpadłam, i pomogła mi się z niej wydobyć. Uczenie mojej chrześnicy, jak się robi na drutach, sprawiło, że na nowo przeżyłam tamten moment, kiedy moja babcia po raz pierwszy włożyła mi je do rąk. Wełna, wzór, ekscytacja długim, cienkim metalowym prętem w małych dłoniach dziesięciolatki, moje palce na jej palcach: wszystko było takie jak wtedy. Powtarzałam starożytny rytuał inicjacyjny, ceremonię odporną na czas i technologię. I uświadomiłam sobie, że nie jestem sama, że jestem częścią wielkiego projektu, prawym oczkiem między dwoma wspaniałymi lewymi oczkami, moją babcią i moją chrześnicą, że wszystkie razem jesteśmy gładką dzianiną społecznej historii. Podobnie uważa ilustratorka tej książki. Przyjęła tę pracę, ponieważ dzierganie stworzyło szczególną więź między jej umierającą matką a noszoną przez nią w łonie córką. Przez wiele miesięcy dziergała wyprawkę dla dziecka przy łóżku matki, a ona tłumaczyła jej tajniki tej sztuki.
Kiedy szukałam materiałów do tej książki i kiedy ją pisałam, odtworzyłam od podstaw wątek mojego życia. Nie jest to jednak książka o mnie. To historia niezwykłej sztuki, źródła uzdrowienia, które jest nam niezbędne i przypomina, że potrzebujemy siebie nawzajem. Aby uwolnić się od egzystencjalnej choroby, trzeba nam tylko jednego: ponownego splatania nici naszego życia.WPROWADZENIE
Opowieści przy robieniu na drutach: miłość, polityka i ekonomia
Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam na drutach, była bladoniebieska opaska na głowę. Miałam jakieś sześć albo siedem lat, kiedy pod okiem babci zaczęłam się uczyć dziergania. Gdy zamknę oczy, wciąż widzę nas dwie skąpane w złotym blasku moich najpiękniejszych wspomnień. Siedzimy blisko siebie, jej łokieć znajduje się pod moim łokciem, a jej ciało przylega do mojego. Drżę – czuję, że to rytuał przejścia, ważny krok na drodze do stania się dorosłą kobietą, i nie mogę się już doczekać, kiedy się rozpocznie. Ale jestem też zdenerwowana: z całej siły ściskam włóczkę w palcach, jakbym się bała, że mi się wyślizgnie. Babcia patrzy na mnie, uśmiecha się i wyjmuje wełnę z mojej ręki. Następnie delikatnie umieszcza drut pod moim prawym przedramieniem, moją lewą rękę zamyka wokół drugiego drutu, z powrotem wkłada włóczkę między palce mojej prawej dłoni i zaczyna mnie prowadzić.
– Rozluźnij się – szepce – nie ciągnij wełny za dużo ani za mało, nie patrz na nią jak na wroga, pozwól jej tańczyć wokół drutów.
Tak się zaczął mój romans z dzierganiem.
Podczas robienia z babcią na drutach dowiedziałam się, jak odczytywać godzinę z zegara, uczyłam się wierszy na pamięć, a nawet odmawiałam różaniec. Prawe i lewe oczka stały się liczbami, wspaniałymi słowami, Zdrowaśkami i Ojczenaszami wplecionymi w magiczną dzianinę naszej miłości. Te oczka połączyły życie babci z moim, dzięki nim mogła przekazać mi swoją mądrość, a jej nauki na zawsze pozostały moimi przewodniczkami. Później, kiedy w wieku dwudziestu lat dołączyłam do ruchu feministycznego, dzieliłam się nimi z kobietami szukającymi pomocy w naszej organizacji. Witałam je na naszych spotkaniach, trzymając w rękach druty i włóczkę i pracując nad ubraniami dla siebie.
Moja babcia urodziła się w 1900 roku. Miała czternaście lat, gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, osiemnaście, gdy poznała dziadka, trzydzieści dziewięć w chwili rozpoczęcia drugiej wojny, pięćdziesiąt pięć, kiedy się urodziłam, a pięćdziesiąt dziewięć, gdy zmarł jej mąż. Dwukrotnie oglądała spustoszenia dokonane przez wojnę na naszym kontynencie, przeżyła faszyzm, przyłączyła się do ruchu oporu i była świadkiem narodzin włoskiej demokracji. Stanowiła żywą książkę historyczną, której czytanie nigdy mi się nie znudziło.
Jej opowieści były niezwykłe – zarazem przerażające, smutne i radosne – ale przede wszystkim prawdziwe. Dzieliła się nimi, gdy robiłyśmy razem na drutach. Z zapartym tchem słuchałam, jak świat ogarnęła wojenna zawierucha i jak jej bracia i przyszły mąż wyruszyli na front, by walczyć ze zdradzieckim wrogiem. W jej głosie dźwięczała duma, która łagodziła koszmar okopów, zimno, błoto i głód. Nigdy nie próbowała ukrywać przede mną grozy wojny ani jej nieludzkości, ale umieszczała je w kontekście nieprzewidywalności życia i polityki. Wojna jawiła się jako bardzo trudny rząd oczek: nie można było pominąć żadnego i należało stawić im wszystkim czoła z odwagą i determinacją. Jestem jej wdzięczna za ten realizm, ponieważ uświadomiła mi, że pokój nie jest czymś, co można przyjąć za oczywiste i dane na zawsze, a jeśli chce się go chronić, trzeba się angażować w życie społeczne.
I tak, nabierając oczka, zakochałam się w polityce.
W opowieściach babci wielkim bohaterem był zawsze dziadek. Walczył przeciwko Austriakom w Alpach i na płaskowyżu Kras, na jednym z najbardziej krwawych frontów pierwszej wojny światowej. W okopach poznał jednego z braci mojej babki i zaprzyjaźnili się tak blisko, że wspólnie korzystali z ciepłych ubrań, które dziergała dla swoich zmobilizowanych braci – ze skarpet, z czapek, szalików, a nawet z kalesonów i ze swetrów do noszenia pod mundurem w mroźne alpejskie zimy.
Brat mojej babci zginął w 1917 roku, a mój dziadek został ciężko ranny. Kiedy wreszcie doszedł do siebie, wojna się skończyła. Postanowił wówczas wybrać się do Rzymu, by odwiedzić rodzinę zmarłego przyjaciela i podziękować tajemniczej kobiecie, dzięki której było mu ciepło w okopach. Przyniósł skarpety w czerwone paski, które miał na sobie, kiedy trafił go odłamek austriackiego granatu – jedyne, co mu pozostało z przysłanych przez nią elementów garderoby. Przeprosił za plamy krwi, których nie był w stanie usunąć żadnym praniem. Ona znała go dzięki listom brata, ale nie wiedziała, że kiedy zakochiwała się w nim, dziergając mu ciepłe ubrania, on zakochał się w niej, nosząc je na sobie.
Robota na drutach to gest czułości, mawiała moja babcia, być może po to, by umniejszyć nieco w moich oczach niezwykłość jej historii miłosnej. Nie lubiła czuć się wyjątkowa ani się nie popisywała. Urodziła się na progu XX wieku, jej miejsce w społeczeństwie wymagało pewnej powściągliwości i zaakceptowała to bez dyskusji. Przy mnie jednak wydostawała się z klatki statusu społecznego kobiety i otwierała swój genialny umysł. Na skrzydłach naszych robótek wzlatywałyśmy wysoko ponad świat, do wyjątkowego miejsca, o którym nikt nie wiedział. Wyobrażałam je sobie jako przytulne igloo z dzianiny na biegunie północnym. I tam, w bezkresnej pustce lodowego morza, byłyśmy wolne, było nam ciepło i mogłyśmy wymyślać świat na nowo.
– Opowiadałam ci już prawdziwą historię Śpiącej Królewny? – zapytała mnie pewnego dnia, gdy dziergałyśmy kocyk dla dziecka jej kuzynki.
Spojrzałam na nią szeroko otwartymi z zaciekawienia oczami i przecząco potrząsnęłam głową.
– Jak na pewno pamiętasz – zaczęła – przy narodzinach królewny na jej matki chrzestne wybrano siedem wróżek. Król i królowa nie wiedzieli, że żyje jeszcze jedna, bardzo stara wróżka. Mieszkała od niepamiętnych czasów w wysokiej wieży, z której nigdy nie wychodziła, dlatego wszyscy myśleli, że nie żyje. Ale było inaczej. Na chrzcinach, ku konsternacji wszystkich, pojawiła się również stara wróżka. Była bardzo zła, że nie zaproszono jej na uroczystość, i zamiast przynieść prezent, rzuciła na dziecko klątwę: w wieku szesnastu lat, przepowiedziała, dziewczynka ukłuje się w palec wrzecionem do przędzenia wełny i umrze. Szczęście w nieszczęściu, że swojego daru nie złożyła jeszcze siódma wróżka – i choć nie mogła już klątwy odwrócić, złagodziła ją: dziecko nie umrze, ale zaśnie na sto lat, a po ich upływie obudzi ją pocałunek księcia.
Obie przerwałyśmy robótkę: ja z niepokojem czekałam na ciąg dalszy, a babcia była tak zajęta opowiadaniem jednej z najpopularniejszych bajek, że nasze dłonie nie mogły już kierować tańcem włóczki wokół drutów.
– I co było dalej? – zapytałam.
– Dalej było tak – kontynuowała babcia, wznawiając pracę – że aby uratować córkę od straszliwej klątwy, król nakazał ludziom zniszczyć wszystkie wrzeciona i kołowrotki w królestwie. Spalono je w ogromnym ognisku. To był poważny błąd. Do tej pory królestwo słynęło z produkcji najdelikatniejszej wełny, jedwabiu i pięknych dzianin. Ludzie przyjeżdżali z całego świata, aby je kupować. Interesy szły tak dobrze, że prawie cała ludność królestwa utrzymywała się z jedwabiu i wełny. Spalenie kołowrotków zniszczyło przemysł włókienniczy, a to miało straszliwe konsekwencje dla gospodarki królestwa. Pasterze nie mieli komu sprzedać wełny, więc zaprzestali hodowli owiec; nikt nie dokarmiał gąsienic jedwabnika, więc zginęły; prządki pozbawione wrzecion i kołowrotków straciły pracę. Wraz z upływem lat w kraju zapanowało rozgoryczenie, a mieszkańcy zaczęli złorzeczyć królowi, który zakazał przędzenia. Znikło poczucie bezpieczeństwa i zaufanie, wielu ludzi zaczęło kraść innym to, co im jeszcze pozostało. Królestwo, które w chwili narodzin królewny było szczęśliwe i dostatnie, stało się pełnym pretensji, nieszczęśliwym i chłodnym miejscem, gdy dziewczyna kończyła szesnaście lat. Rodzice zaś trzymali córkę na zamku, aby uchronić ją przed zapowiedzianym nieszczęściem. Królewna nawet nie wiedziała, że stała się przyczyną smutku całego kraju, bo król i królowa zabronili mówić o klątwie. W dniu swoich szesnastych urodzin, błądząc po zamku, dziewczyna trafiła do odległego pomieszczenia, gdzie zastała staruszkę przędącą wełnę. Zafascynowała ją metamorfoza białych kłaczków przemieniających się w nić i zapragnęła sama spróbować tej sztuki. Gdy jednak chwyciła wrzeciono, ukłuła się nim. Kiedy pierwsza kropla jej krwi spadła na nić, królewna zapadła w głęboki sen. Zrozpaczeni rodzice zanieśli córkę do pokoju, położyli ją na łóżku, przykryli najcenniejszym wełnianym kocem, włożyli jej na głowę różową czapkę z kocimi uszami, żeby nie zmarzła, pocałowali ją na pożegnanie i z ciężkim sercem opuścili królestwo. Kiedy się zbudzi, już ich tam nie będzie. Tylko co z nią się wtedy stanie, skoro królestwo było zimnym i zniszczonym miejscem, zamieszkałym przez zdesperowanych i nieprzyjaznych sobie ludzi, pola były jałowe, bo rolnicy przestali je uprawiać, lasy gęste, bo nikt już nie ścinał drzew, a wkrótce zniknie nawet resztka dobra w ludziach?
Słuchałam babci bez przerywania.
– Wróżka chrzestna, która złagodziła klątwę, nie chciała zostawiać śpiącej królewny w takim miejscu na całe sto lat, rzuciła więc nowe zaklęcie. Uśpiła wszystkich, zamroziła królestwo i sprawiła, że leśne drzewa wyrosły tak wysoko i gęsto, że ukryły nawet zamek, po czym zostawiła królewnę i wszystkich mieszkańców. Prawie sto lat minęło i nikt nie zapuszczał się w te okolice, ale pewnego dnia młody książę, oczarowany zasłyszaną legendą o zaginionym królestwie, które niegdyś produkowało najwspanialsze na świecie wełny i jedwabie, postanowił wyruszyć na jego poszukiwanie. Przez lata podróżował po całym świecie, aż spotkał starca, który zaprowadził go do celu i opowiedział legendę o śpiącej królewnie. Kiedy książę dotarł do zamku, poszukał komnaty, w której spała królewna. Zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i pocałunkiem zdjął zaklęcie. Wkrótce potem się pobrali i razem tchnęli nowe życie w handel wełną i jedwabiem w królestwie, czyniąc je ponownie najlepszym producentem przędzy na świecie. A różowa czapeczka z kocimi uszami odniosła taki sukces, że postanowili wykorzystać ją jako znak towarowy dla swoich produktów. I ludzie znów zaczęli żyć dostatnio i szczęśliwie – zakończyła z uśmiechem moja babcia.
Tak oto podczas dziergania zafascynowałam się ekonomią.
„Oczko prawe i oczko lewe, oczko prawe i oczko lewe” były również moim życiowym treningiem. Za każdym razem, gdy popełniałam błąd, babcia kazała mi się zastanowić, czy mogę go naprawić bez prucia, czy też nie pozostaje mi nic innego, jak zastosować drastyczne środki. „Błędami trzeba się zająć i je naprawiać – mówiła – bo w miarę postępu dziergania staną się coraz bardziej widoczne. Nie znikną, przeciwnie, będą się wyróżniać na tle doskonałości reszty, a żeby je naprawić, trzeba będzie spruć wiele oczek i rzędów”.
Żałuję, że nie skorzystałam z jej rad, kiedy zauważyłam pierwsze oznaki irracjonalnych zachowań mojego męża, małe dzwonki alarmowe wskazujące na jego problemy psychiczne. Nie dało się ich wyeliminować poprzez ponowne wykonanie brakujących szwów; aby wszystko naprawić, musiałabym cofnąć całą pracę. Wiedziałam o tym, ale postanowiłam to zignorować i dziergałam dalej w nadziei, że dziura zniknie, aż stała się tak widoczna i brzydka, że przyćmiła piękno mojej pracy.
Dobre dziewiarki mają odwagę spruć swoją pracę, by usunąć poważny błąd, wiedzą, że można wszystko naprawić, jeśli ma się w ręku druty i włóczkę, a w sercu odwagę, by wrócić i zacząć od nowa. Kto dobrze robi na drutach, ten jest mądry.
Nie jestem dobrą dziewiarką, co najwyżej poprawną, staram się jednak być coraz lepsza, choć często mi się to nie udaje. Ale nie poddaję się łatwo. Po ostatecznym spruciu oczek mojego małżeństwa wiem, że jeśli nadal będę dziergać, pamiętając o naukach mojej babci – i wszystkich kobiet, które za jej pośrednictwem przekazywały swoją mądrość, robiąc na drutach – wzór mojego życia w dłuższej perspektywie się poprawi.
Wiem też, że nawet w trudnościach nie jestem sama. Magiczna nić łączy nas wszystkich w czasie i przestrzeni, trzeba ją tylko chwycić i zacząć splatać.