- W empik go
Dzieje Tewji Mleczarza - ebook
Dzieje Tewji Mleczarza - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 331 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Liścik Tewji Mleczarza do autora
Ku czci mego drogiego, ukochanego przyjaciela reb Szołema Alejchema! Oby was Bóg obdarzył zdrowiem i dostatkiem wraz z waszą żoną i dziatkami i obyście zaznali wiele radości i zadowolenia wszędzie, dokądkolwiek się udacie i gdziekolwiek się tylko obracać będziecie, omejn seło!
Kotojnti – czyli niegodny jestem, winienem zwrócić się do was słowami praojca Jakuba, które ten powiedział w rozdziale Wajiszłach, gdy udał się na spotkanie brata swego Ezawa, nie przymierzając… A może to nie taki znów bardzo udany przykład, to proszę was, Panie Szołem Alejchem, ażebyście mi tego za złe nie wzięli, albowiem ja jestem sobie zwyczajnym stworzeniem, wy natomiast na pewno więcej ode mnie umiecie – co tu dużo gadać! We wsi, pożal się Boże, człowiek dziczeje. Kto ma tu czas zajrzeć do jakiejś świętej księgi czy przeczytać kiedyś rozdział Chumasz z komentarzem Rasziego albo może co innego? Jeszcze szczęście, że z nadejściem lata zjeżdżają do Bojarki na letnisko bogacze z Jehupca, więc można się wtedy spotkać ze światłym człowiekiem i usłyszeć jakieś mądre słowo. Możecie mi wierzyć, że ilekroć wspominam owe dni, kiedyście to siedzieli obok mnie w lesie i słuchali mojej głupiej gadaniny, raduje mnie to tak, jakbym zarobił Bóg wie ile! Nie wiem, czym pozyskałem sobie tyle upodobania w waszych oczach, że do tak niepozornego człeka jak ja nie tylko liściki piszecie, ale nawet wstawiliście moje imię do księgi, zrobili ze mnie całe szołesz sudes, jak gdybym to ja był Bóg wie kto. No, to czy ja istotnie nie powinienem rzec do was
kotojnti – czyli niegodzien jestem… Prawdą jest, że jestem waszym przyjacielem, i niech mnie Bóg obdarzy choćby setną częścią tego, czego ja wam życzę! Widzieliście pewno dobrze, jak to ja wam służyłem jeszcze za onych dobrych czasów, kiedyście siedzieli w tej dużej daczy – pamiętacie? Dałem wam wtedy krówkę za pięćdziesiątkę, która była warta nawet jako mecyja dla złodzieja pięćdziesiąt pięć. Że co? Że na trzeci dzień zdechła? Przecież nie ja jestem temu winien, tak samo, jak nie mogłem nic poradzić na to, że ta druga krowa, którą wam potem nastręczyłem, także zdechła… Bardzo dobrze wiecie, ile zdrowia mnie to kosztowało; chodziłem wtedy jak bez głowy! Czy ja wiem? Zdawałoby się, że dla was byłbym gotów oddać wszystko, co najpiękniejsze i najlepsze, tak mi Panie Boże dopomóż i wam również! Oby ziściło się na przyszły rok to, co w świętych księgach piszą: „I wznów nasze dni jak przedtem…”
A mnie niechaj Bóg pomoże w moich zarobkach; niechaj ześle zdrowie mnie oraz mej szkapinie – nie przymierzając – i niechaj sprawi, aby moje krówki doiły się obficie, iżbym nadal mógł jak najlepiej służyć moim serem i masłem tak wam, jak i wszystkim bogaczom z Jehupca, daj Boże, by szczęście sprzyjało im we wszystkich interesach i aby Stwórca zesłał im wiele dobrego, radości i zadowolenia! A wam, za waszą fatygę, za to, że się dla mnie staracie, za ten zaszczyt, który spotkał mnie dzięki waszej księdze, powiadam raz jeszcze: Kotojnti! Za co należy mi się aż taki „lisi kołpak” i dlaczego to ludzie całego świata mieli się nagle dowiedzieć o tym, że po tamtej stronie Bojarki, niedaleko Anatewki, żyje Żyd, którego zowią Tewje Mleczarz? Ale wy pewno wiecie, co robicie, i ja was rozumu uczyć nie potrzebuję; a jak należy pisać, też chyba wiecie sami. A co dalej, z tą resztą znaczy się, to już polegam na waszym szlachetnym charakterze i jestem pewny, że wy tam w Jehupcu zrobicie dla mnie wszystko w taki sposób, ażebym dzięki tej księdze zyskał jakąś pomoc w moich zarobkach, bo dalibóg, że nawet bardzo potrzebujący jestem. Mam zamiar pomyśleć z wolą bożą o wydaniu za mąż córki; a jak Wszechmocny – jak wy to powiadacie – podaruje jeszcze trochę życia, to może nawet wydam dwie naraz… Tymczasem bądźcie mi zdrowi i miejcie zawsze szczęśliwy żywot, czego wam z całego serca życzy wasz najlepszy przyjaciel
Tewje
Tak, o najgłówniejszym zapomniałem. Gdy już skończycie tę książkę i zechcecie mi przesłać trochę pieniędzy, bądźcie tak dobrzy i poślijcie je do Anatewki, na imię tamtejszego rzezaka. Dwa razy obchodzę tam w zimie rocznicę śmierci rodziców. Raz jesienną porą przed Pokrowem, a drugi raz około nowy-godu, tak że wtedy – znaczy się – jestem miasteczkowym Żydem. A poza tym to takie zwyczajne sobie liściki możecie przesyłać prosto do Bojarki na moje imię, które brzmi tak oto: Pieriedat' gospodinu Tewelu Mołocznoho, jewriej.
Napisane w roku 1905.WIELKA WYGRANA
Niezwykłe wydarzenie, dzięki któremu Tewje Mleczarz, biedny Żyd obarczony mnóstwem dzieci, naraz uszczęśliwiony został w dziwacznie cudowny sposób, zasługuje na to, by opisać je w księdze. Opowiedział o tym wydarzeniu Tewje, ja zaś przekazuję jego historię słowo w słowo.
Mejkimi meofor dał
Measzpojs jorim ewjojn.
Który podnosi z ziemi biednego,
A z kurzu wywyższa ubogiego…
Psalm CXIII, VII.
Jeśli komu sądzona jest wielka wygrana, trafia ona prosto do domu, tak jak wy to mawiacie: „grającemu na instrumencie getyckim” – czyli jeśli komu zacznie się dziać dobrze, leci mu ze wszystkich stron. Nie ma w tym ani specjalnego rozumu, ani umiejętności. A jeśli dzieje się, broń Boże, na odwrót – wtedy możecie nawet pęknąć wyrzekając, a pomoże to wam jak umarłemu bańki. Jak wy to zwykle mawiacie: „Na nic się nie zda rozum i nie ma żadnej rady przeciw”… złemu koniowi. Człowiek tyra, haruje, choć się tu wyciągnij, o wrogach Syjonu niechaj to będzie powiedziane, i zdychaj!
A nagle nie wiadomo skąd, jak to w księgach świętych piszą: „Ulga i ocalenie sprzyjać będą Żydom”… nie muszę wam tego chyba tłumaczyć, ale znaczenie tych słów jest takowe: Żyd, „jak długo dusza kołacze się w jego piersiach” – czyli tętni w nim chociażby jedna żyłka – nie powinien tracić ufności w Panu. Doświadczyłem tego i sam przekonałem się o tym, w jaki sposób Najwyższy pokierował mną i moim teraźniejszym zarobkowaniem. No bo skąd ja ni stąd, ni zowąd do sprzedawania masła i sera, skoro babka mojej babki nigdy nie handlowała nabiałem? Doprawdy warto, żebyście wysłuchali tej historii od początku do końca. Usiądę sobie na chwilkę, o tutaj, obok was na trawie, i niechaj konik sobie tymczasem nie – co pożuje, jak wy to mawiacie: „dusza wszelkiego, co żyje” – czyli zwierzę też jest tworem boskim.
Słowem, było to w czasie Szawuot, czyli około Zielonych Świąt. Żeby wam nie skłamać, mogło to nawet być jaki tydzień, dwa przed świętami, a może, ha? A może nawet parę tygodni po Szawuot. Nie zapomnijcie, że od tego czasu minęło już powolutku, ażeby wam to dokładnie powiedzieć, ni mniej, ni więcej niż cały rok i jeszcze jedna środa, czyli akurat lat dziewięć albo dziesięć, a może jeszcze z nawiązką. Byłem wtedy, jak mnie oto widzicie, wcale nie ten Tewje co teraz; to znaczy, że byłem nawet ten sam Tewje, a jednak nie ten sam. Jak wy to zwykliście mawiać: „Ta sama Jenta, tylko w innym czepku”. A co to znaczy? To znaczy, że byłem – oby was Bóg tym nie doświadczył – nędzarzem, jakiego świat nie widział. Chociaż jeśli zechcemy to samo rozważyć z odwrotnej strony, to i dziś jeszcze daleko mi do miana bogacza. To, czego mnie brakuje, ażeby dorównać Brodzkiemu, możemy sobie obaj życzyć zarobić w przeciągu całego lata aż po święto Sukot, ale w porównaniu z tym, jak wiodło mi się kiedyś, to już dzsiaj – znaczy się – jestem zamożnym Żydem. Posiadam własnego konika i furmankę, parę krówek – bez uroku – i prócz tych jeszcze jedną, która się lada dzień ocieli. Jest – oby nie zgrzeszyć – ser, masło i świeża śmietana codziennie, z własnej pracy. Albowiem wszyscy harujemy i nikt nie próżnuje. Moja żona, aby żyła jak najdłużej, doi krowy; dzieci dźwigają bańki, zbijają masło, a ja sam, jak widzicie, wyjeżdżam co dzień rano na targ, zaglądam do każdej daczy w Bojarce, widuję się z tym, z owym, z najbardziej poważnymi gospodarzami Jehupca. Człowiek pogawędzi trochę z takim jegomościem i poczuje, że też jest kimś na tym bożym świecie, a nie – jak wy to mawiacie – kulejącym krawcem. A zwłaszcza gdy nadchodzi sobota – wtedy to ja doprawdy jestem istnym królem. Zaglądam do księgi świętej, odmawiam rozdział Chumasz, trochę Targum, Tehilim, Perek, to, tamto, owo, bo ja wiem?… Patrzycie na mnie, panie Szołem Alejchem, i myślicie sobie pewnie: „E, ten oto Tewje to przecież doprawdy Żyd, co to kotoryj nie jest zgoła żaden kiep!"…
Słowem, o czym to ja zacząłem opowiadać? Tak, otóż byłem wtedy, znaczy się, z boską pomocą, nie lada biedakiem i umierałem z głodu wraz z żoną i dziećmi trzy razy dziennie prócz wieczerzy – oby się to żadnemu Żydowi nie przytrafiło. Harowałem jak wół, ciągnąłem – niech to wam wstydu nie przyniesie – pełen wóz kloców z lasu na stację za dwa złocisze dziennie, a w dodatku nie co dzień. I z tego miałem utrzymać taki dom żarłoków – oby zdrowi byli – mając jeszcze, nie przymierzając, konika na wyżywieniu, który nie chce rozumieć tego, co Raszi wyjaśnia, i żąda co dzień świeżego obroku, bez żadnych wykrętów. Coż czyni Pan Bóg? Jest przecież – jak to wy mówicie – „karmiący i żywiący wszystkich” – czyli rządzi tym światem mądrze i rozumnie; widząc, że ja się tak męczę, by zdobyć ten kęs chleba, powiada do mnie tak: „Ty pewno myślisz, Tewje, że jest już »po zakończeniu wszystkiego« – czyli nastał koniec świata? Niebo się na ciebie zwaliło? Fe! Jesteś wielkim głupcem! Zobaczysz, że skoro tylko taka będzie wola boska, przeznaczenie odwróci się w mig na liewo krugom i blask zajaśnieje we wszystkich zakątkach". Dzieje się to właśnie tak, jak my to mówimy w Unetana Tokef „Kto wywyższony zostanie, a kto pognębiony” – czyli kto będzie jeździł bryczką, a kto maszerował na piechtę. Najgłówniejsze to ufność – bitochen. Każdy Żyd powinien ufać; nie wolno mu tracić ufności w Panu. Tylko że co? Że tymczasem człowiek się męczy? Otóż to właśnie! Przecież dlatego jesteśmy Żydami na tym świecie i jak to wy mówicie: „Ty nas wybrałeś spośród wszystkich narodów” – czyli toż nie darmo cały świat nam zazdrości… Względem czego ja to mówię? Względem tego, jak to Pan Bóg niemal cudami i objawieniami pokierował moim losem. Możecie posłuchać.
I nastał dzień, w którym jechałem sobie letnią porą o zmroku, przez las. Wracałem do domu już bez kloców, głowa – nachylona ku ziemi, na sercu ponuro i ciężko. Biedna szkapina ledwo plącze nogami, choć ty ją posiekaj. „Wlecz się – powiadam – nieszczęśniku, do grobu wraz ze mną. Wiedz i ty, co znaczy post w długi letni dzień, skoro masz zaszczyt służyć u Tewji w postaci konia!” Dookoła panuje cisza. Każdy świst bata rozbrzmiewa odgłosem po lesie. Słońce zapada, dzień wygasa. Cienie drzew ciągną się – długie jak żydowski gołes. Ściemnia się, na duszy robi się smętnie. Różne myśli i rozważania włażą do głowy, rozmaite postacie ludzi dawno zmarłych zjawiają mi się przed oczami. Wtem przypominam sobie o domu – och i jej! W izbie szaro i ciemno, dzieciaki – oby zdrowe były – gołe i bose, wypatrują – biedactwa – ojca niedorajdy, a nuż przywiezie świeży bochen chleba, a może nawet kawał bułki. A ona, moja stara, zrzędzi pewno, jak to zwykle kobieta: „Trzeba mi było dzieci mu rodzić i jeszcze siedmioro w dodatku! Choć weź, oby mnie Pan Bóg nie ukarał za te słowa, i wrzuć je żywcem do rzeki”. Dobrze to wysłuchiwać wciąż takiej gadaniny? Przecież jest się tylko człowiekiem, jak wy to mawiacie: „zwyczajnym boser wedogim" i żołądka słowami napełnić nie można. Skoro weźmie się do ust kawał śledzia, zachciewa się potem herbaty, a do herbaty trzeba cukru, cukier zaś – powiadacie – jest u Brodzkiego. „Już bez tego kęsa chleba – mawia moja żona, oby długo żyła – kiszka jakoś się obejdzie. Nie szkodzi. Ale bez szklanki herbaty z rana – powiada – jestem po prostu trupem; dziecko – skarży się żona – wyciąga ze mnie wszystkie soki!” No, a tymczasem jest się przecież Żydem na tym świecie; Mincha nie jest wprawdzie, jak to wy mawiacie, kozą i nie ucieknie, ale zawsze pomodlić się trzeba. Możecie sobie wyobrazić, co to za piękna modlitwa być może, jeśli właśnie wtedy, gdy trzeba stanąć do Szmone Esrej, konik, jakby za namową szatana, wyczynia niestworzone harce. Trzeba biegać za furą, zaciągać lejce śpiewając jednocześnie: „Boże Abrahama, Boże
Izaaka i Boże Jakuba". Ładnie to ja odmówiłem Szmone Esrej, ha? A tutaj, jak na złość, człek rna ochotę pomodlić się szczerze, z całego serca, może jakoś na duszy lżej' będzie…
Słowem, gonię za wozem i odmawiam modlitwę na głos, ze śpiewem, jak – nie przymierzając – w bóżnicy przed amboną; „karmiący wszystkich żyjących w swej łasce” – czyli Ten, który karmi wszystkie swoje stworzenia i „spełnia swe przyrzeczenia wobec drzemiących w prochu” – czyli nawet wobec tych, co to leżą głęboko w ziemi i pieką obwarzanki. Oj, myślę sobie, tośmy to pogrążeni głęboko w ziemi! Oj, to się też człowiek namitręży! Nie tak, jak tamci, na przykład ci bogacze z Jehupca (o nich to ja mówię), co to przez całe lato siedzą na letnisku w Bojarce, jedzą i piją i opływają we wszystkie dostatki. Oj, Panie Wszechświata, za cóż mi się to należy? Zdaje się, że jestem takim samym Żydem, jak wszyscy inni. Gwałtu! Boże jedyny! „Spojrzyj na naszą mękę” – patrz, mówię, i zastanów się nad tym, jak to my harujemy, i ujmij krzywdy nieszczęsnych biedaków, albowiem kto się za nimi wstawi prócz Ciebie? „Ulecz nas, iżbyśmy uzdrowieni byli” – czyli ześlij nam lek, albowiem chorób i wrzodów nam nie brak… „Błogosław nas” – czyli pobłogosław nas pomyślnym rokiem; spraw, ażeby był urodzaj na wszystkie rodzaje zbóż: na żyto, pszenicę i jęczmień… chociaż, rozważywszy to samo z drugiej strony, to co mnie, nieszczęśnikowi, przyjdzie z tego? Dajmy na to, na przykład, co mojej szkapinie po tym, czy owies jest drogi, czy tani?…
Ale, fe! Panu Bogu nie zadaje się żadnych pytań, a zwłaszcza nie robi tego Żyd, który powinien wszystko przyjąć z miłością mówiąc przy tym: „i to ku dobremu” – czyli pewno taka jest wola boża. „A donosiciele” – czyli a owi „stykraci”, co to twierdzą, że nie ma Boga na świecie, ładnie to oni będą wyglądali, kiedy przyjdą tam! Odchorują to z procentem, albowiem On jest Bogiem „pokonującym wrogów” – czyli jest dobrym płatnikiem i z Nim żartów stroić się nie godzi. Należy z Nim postępować po dobremu, prosić Go, wołać doń: „Wysłuchaj głosu naszego” – czyli usłysz nasze wołanie, „zlituj się nad nami” – czyli miej litość nad moją żoną i dziećmi, ponieważ głodne są! „Racz” – czyli oby taka była wola Twoja, by ukochany Twój lud Izraela – powiadam – teraz jak i ongiś w świątyni, podczas gdy kapłani i lewici…
Wtem – stój! Konik zatrzymał się nagle. W pośpiechu dokończyłem modlitwy, podniosłem oczy i cóż ujrzałem? Dwa cudacznie dziwne stwory niezwykle odziane lub przebrane zbliżają się z przeciwka. „Bandyci!” – przeszło mi przez myśl, ale zmiarkowałem się w porę. Fe, Tewje, jesteś niemądry! Jakże to tak! Jeździsz przez ten las już tyle lat, w dzień i w nocy, i akurat teraz przyszło ci nagle do głowy: „bandyci!” – Wio! – zawołałem i nabrawszy odwagi zdzieliłem konika kilka razy po zadzie, jak gdyby tu nie o mnie chodziło.
– Reb Id! Słuchajcie no, reb Korew! – odzywa się jeden z tych stworów głosem niewieścim i macha do mnie chusteczką. – Zatrzymajcie no się na chwilkę! Poczekajcie minutkę! Nie uciekajcie! Nikt wam, broń Boże, niczego złego nie zrobi!
„Aha! Zły!” – pomyślałem, ale natychmiast rzekłem do samego siebie: „Ty bydlę w postaci konia! Skąd raptem ni stąd, ni zowąd duchy i diabły?” Zatrzymałem konia i zacząłem przyglądać się uważniej tym dwom postaciom. Niewiasty. Jedna starsza w jedwabnej chusteczce na głowie, druga młodsza w peruce. Obie czerwone jak ćwik i bardzo zziajane.
– Dobry wieczór, skocł kumt – powiadam do nich bardzo donośnie i niby to w dobrym nastroju. – Czego sobie życzycie? Jeśli macie zamiar coś kupić, to u mnie nie znajdziecie niczego z wyjątkiem bólów wnętrzności – niechaj to moich wrogów dotknie – lub bólów serdecznych na czczy żołądek, albo zawrotów głowy, suchych utrapień i wilgotnych zmartwień, sypiących się nieszczęść…
– Sza! Sza! – zawołały kobiety. – Patrzcie no, jak ten rozpuścił swój język! Jeśli kto zaczepi Żyda bodaj słowem, już nie jest pewien życia! Nie chcemy niczego kupować, chciałyśmy was tylko zapytać, czy wiecie może, jak tu znaleźć drogę do Bojarki?
– Do Bojarki? – mówię niby ze śmiechem. – To tak samo, jak byście mnie zapytały, czy ja wiem, że wołają mnie Tewje?
– Ach tak! Wołają was Tewje? Dobry wieczór wam, reb Tewje. Nie rozumiemy – mówią one – co w tym śmiesznego? Jesteśmy nietutejsze, z Jehupca jesteśmy, i mieszkamy tu w Bojarce na daczy. Wyszłyśmy na chwilkę na spacer i kołujemy już po tym lesie od samiutkiego rana! Błądzimy i błądzimy, i w żaden sposób nie możemy trafić na właściwą drogę… Tymczasem – powiadają – usłyszałyśmy, że ktoś śpiewa w lesie. Z początku sądziłyśmy, że to może – broń Boże – bandyta; ale jakżeśmy was z bliska zobaczyły – powiadają – i poznały, żeście, dzięki Bogu, Żyd, zrobiło nam się nieco lżej na duszy. Teraz zrozumieliście?
– Cha, cha, cha – wcale ładny bandyta! – powiadam. – Słyszałyście może – mówię – bajkę o żydowskim bandycie, co to napadł na przechodnia i poprosił go o szczyptę tabaki? Jeśli chcecie – powiadam – mogę wam opowiedzieć o tym.
– Pozostawcie – one mi na to – tę bajkę na kiedy indziej! Wskażcie nam lepiej drogę do Bojarki!
– Do Bojarki? – mówię. – Jakże to tak? Przecież to jest właśnie droga prowadząca do Bojarki. Gdybyście nawet – powiadam – nie chciały, to musicie idąc tą drogą trafić prosto do Bojarki.
– Czemu więc nic nie mówicie? – powiadają do mnie kobiety.
– A cóż mam robić? – odpowiadam. – Krzyczeć?
– Skoro tak – mówią one – to pewno wiecie także, jak daleko stąd do Bojarki?
– Do Bojarki – powiadam – stąd niedaleko. Kilka wiorst zaledwie. To znaczy – mówię – jakieś pięć, sześć albo siedem wiorst, a może nawet całych osiem.
– Osiem wiorst? – zawołały obie naraz, załamały ręce i omal się nie rozpłakały. – Jak to tak, co też wy mówicie? Czy wy wiecie, coście powiedzieli? Bagatelka! Powiedzieć sobie: osiem wiorst?!
– No – rzekłem – cóż ja mogę na to poradzić? Gdyby to ode mnie zależało, tobym trochę skrócił tę drogę. Człowiek – mówię – winien wszystkiego na tym świecie doświadczyć. W podróży zdarza się niekiedy, że trzeba – powiadam – wlec się w błoto pod górę, i to w dodatku w piątek, gdy deszcz chlupie prosto w twarz, ręce grabieją, serce mdleje, a wtem – trrrach! i oś pęka…
– Przecież wy mówicie jak pomylony – rzekły obie kobiety. – Dalibóg, że jesteście chyba niespełna rozumu! Opowiadacie jakieś banialuki, niestworzone rzeczy, bajki z tysiąca i jednej nocy… My już sił nie mamy powłóczyć nogami; przez cały dzień, prócz filiżanki kawy i bułeczki maślanej, niczego nie miałyśmy w ustach, a wy tu zaczynacie opowiadać swoje dzikie historie!
– Skoro tak – ja im na to – to co innego. Uczucie głodu jest mi dobrze znane i, jak to powiadają, nikt w tany nie pójdzie zamiast zasiąść do posiłku! Jest nawet bardzo prawdopodobne i mogło się zdarzyć, że ja kawy i maślanej bułeczki nie widziałem na oczy ładne parę lat… – I gdy tak oto mówię, staje mi nagle przed oczami filiżanka gorącej kawy z mlekiem ze świeżą bułką maślaną i jeszcze wiele innych smakowitych rzeczy… „Ach, ty niedołęgo! – myślę sobie. – Nie inaczej, tylko na kawie i maślanym pieczywie wychowany zostałeś, co? A kawał chleba ze śledziem nie łaska? Choryś może? Ale on, jejcer horo, bodajby sczezł, jak na przekór podsuwa mi myśl o kawie, jak na złość myśl o bułkach! Czuję zapach kawy, czuję smak maślanych bułeczek, świeżych, smacznych, ożywiających duszę!
– Wiecie wy co, reb Tewje? – mówią do mnie obie niewiasty. – A może byśmy tak, jak oto stoimy, wlazły na waszą furmankę, a wy byście się pofatygowali i zawieźli nas, za pozwoleniem, z powrotem do domu, do Bojarki znaczy? Co wy na to?
– To jest takie porównanie – powiadam – jak „czerep stłuczony”. Ja wracam z Bojarki, a wy chcecie jechać do Bojarki! Jakże tu przejdzie kot przez wodę?
– No to co? – odpowiadają kobiety. – Nie wiecie, co się robi w takim wypadku? Żyd-lamden zawsze sobie jakoś poradzi. Zawraca furmankę i jedzie z powrotem. Nie bójcie się, reb Tewje – powiadają – bądźcie pewni, że jeśli z wolą boską Wiekuisty sprawi, iż wrócimy do domu w pokoju, wtedy życzymy sobie odchorować to, co wy do tego interesu dołożycie.
Jakoś mówią one do mnie targum łoszn! – myślę sobie – jakoś skrycie, nie tak jak zwykli ludzie! – I przychodzą mi na myśl umarli, czarownice, duchy, niestworzone rzeczy. Szojte ben pikhołc! – myślę sobie. Czemu tkwisz jak kołek w miejscu? Wleź na furę, pokaż koniowi bata i zmykaj, pókiś cały! Ale jakby za sprawą szatana wyrwało mi się niechcący z ust:
– Właźcie na furę!
Ledwo usłyszały te słowa (nie trzeba było długo prosić), wlazły do wozu, ja za nimi na kozły, wykierowałem dyszel nazad, zaciąłem szkapinę, raz, dwa, trzy i paszoł! Ale gdzie tam! Ale skąd! Ani się zaczyna! Nie chce ruszyć z miejsca, choć ty go poćwiartuj! „No – myślę – już teraz rozumiem, co to są za niewiasty… Diabli nadali, ażebym zatrzymał się pośród drogi i wszczął pogawędkę z kobietami?”… Czy wy to aby pojmujecie? Z jednej strony las, zmrok zapada, smętek człowieka ogarnia, zbliża się ciemna noc – a tu te dwa stworzenia – niby to niewiasty… Wyobraźnia „pracuje” całą parą. Przypominam sobie bajkę o woźnicy, który sam jeden jechał przez las i zauważył worek owsa na drodze. Widząc owies nie lenił się, zeskoczył z wozu, włożył worek na plecy, omal się przy tym nie podźwignął, ledwo wtaszczył go na furę i „poszedł w swój świat” – czyli pojechał dalej. Odjechał niecałą wiorstę, obejrzał się na worek – ani worka, ani owsa. Jakaś koza leży na furze, koza z bródką; chciał ją dotknąć – a ona wystawiła język długości arszyna, wybuchła dziwnie dzikim śmiechem i znikła.
– Dlaczego nie ruszacie? – pytają kobiety.
– Dlaczego nie ruszam? – powiadam. – Przecież widzicie, dlaczego. Szkapina nie chce modlić się, nie jest w humorze.
– Dajcie jej batogiem – powiadają. – Przecież macie bat.
– Dziękuję wam – powiadam – za radę. Dobrze, że mi o tym przypomniałyście. Całe nieszczęście tkwi w tym – mówię – że mój młodzieniec nie lęka się zbyt tych rzeczy. Już tak przywykł do bata, jak ja do biedy – powiadam do nich niby żartem, a trzęsę się jednocześnie jakby w ataku febry.
Słowem, co wam tu przewlekać dłużej – całe swe zgorzkniałe serce wylałem na biednego konia. Tak długo się to ciągnęło, póki Pan Bóg nie pomógł, że ruszył z miejsca i „wyjechali z Refidim” – czyli ruszyliśmy przez las prosto naszą drogą. Gdy tak oto jechałem, przeleciała mi przez głowę inna zgoła myśl: „Oj, Tewje, ale z ciebie bydlak! Jak to piszą w świętych księgach: »Skoro zacząłeś padać« – czyli nędzarzem byłeś i biedakiem pozostaniesz. Skoro Pan Bóg zesłał ci taką gratkę, która może się przytrafić raz na sto lat, jakże mogłeś nie umówić się z góry co do ceny, żebyś przynajmniej wiedział,-»jak drogo ci się to obejdzie« – czyli co za to będziesz miał? Jeśli rozważymy to pod względem sprawiedliwości, a nawet prawości, czy pod względem ludzkiego postępowania, czy też prawa rabinackiego, czy według zakonu, a nawet nie wiadomo według czego, nie byłoby to wcale krzywdzące, gdybym coś na tym zarobił, a może nawet coś niecoś uszczknął, jeśli już taki traf raz mi się zdarzył? Zatrzymaj, głupcze, konia i powiedz im wyraźnie, berocheł bitcho hanakete: czyli jeśli otrzymam od was tyle i tyle – dobrze; o ile zaś nie, poprosimy was łaskawie zejść z furmanki!" Ale natychmiast pomyślałem sobie: „Jesteś doprawdy niebywałym głupcem, Tewje! Czy ty nie wiesz, że skóry niedźwiedziej nie należy sprzedawać w lesie? Jak to chłop powiada: Szcze ne spojmaw, a wże skube… czyli jeszcze nie złapał, a już skubie…"
– Czemu nie jedziecie nieco szybciej? – pytają kobiety poszturchując mnie z tyłu.
– A czegóż wam się tak śpieszy? – odpowiadam. – Z pośpiechu nigdy nic dobrego nie wychodzi – mówię i spoglądam z boku na moje pasażerki. Zdawać by się mogło, że to kobiety, jak wszystkie inne; jedna w jedwabnej chustce, druga w peruce, siedzą obok siebie, patrzą na siebie i szepcą coś między sobą.
– Jeszcze daleko? – pytają mnie.
– Na pewno nie bliżej – powiadam – niż stąd do Bojarki. Za chwilę – mówię – będzie góra, potem zjedziemy w dół, następnie pojedziemy znowu w górę, a dopiero potem – prawię – będzie ta właściwa droga w górę, a już stamtąd dopiero szlak prowadzi prosto, prościuteńko do Bojarki…
– Jakiś utrapieniec! – rzekła jedna do drugiej.
– Kupa nieszczęścia! – odpowiada tamta.
– A to ci dopiero dodatek do naszych zmartwień! – mówi pierwsza.
– A mnie się wydaje, że to całkiem zwyczajnie wariat! – odpowiada ta druga.
„Naturalnie – myślę sobie – że jestem wariatem, jeśli pozwoliłem się wodzić przez was za nos!”
– Gdzież wy się na przykład, dajmy na to, moje miłe niewiasty, każecie zrzucić? – odzywam się do nich.
– Co to znaczy „zrzucić”? Co to za zrzucanie znowu?
– To się tylko tak mówi w naszym furmańskim języku. Po naszemu znaczy to: dokąd każecie się zawieźć, gdy – powiadam – przybędziemy do Bojarki z woli boskiej i z pomocą Wszechmocnego w zdrowiu i całości, jeśli Pan Bóg nie poskąpi żywota? Jak się to mówi: lepiej dwa razy zapytać, niż raz zbłądzić.
– Ach, o to wam chodzi? Zawieziecie nas, z łaski swojej – mówią one – do zielonej daczy tuż przy rzeczce, po tamtej stronie lasu. Wiecie, gdzie to jest?
– A dlaczegoż bym nie miał wiedzieć? – odrzekłem. – Znam Bojarkę jak własny dom. Obym posiadał tyle tysięcy, ile kloców tam zawlokłem. Dopiero zeszłego roku w lecie dostarczyłem dwie miary drzewa do zielonej daczy. Mieszkał tam wówczas wielki bogacz z Jehupca, milionszczyk, który pewno posiada swoje sto, a może nawet całe dwieście tysięcy rubli.
– On tam teraz także mieszka – odzywają się kobiety, chichoczą, przeglądają się i szepczą ze sobą.
– Sza – powiadam – „skoro bóle i męki ciąży istotnie są tak okropne”, to przecież może się i czasem zdarzyć, że wy macie z nim jakąś styczność, czy też coś wspólnego, i może zechciałybyście czasem przemówić tam za mnie jakieś słówko względem pomocy dla mnie, zarobku, jakiejś pracy czy czegoś innego w tym rodzaju? Znam – rzekłem – jednego młodzieńca, któremu na imię Isroel, a pochodzi z naszych stron i był po prostu niczym; otóż udało mu się jakoś dobić się do tego bogacza, nie wiadomo jak, skąd i gdzie – słowem, dziś jest cały ja tobi dam, zarabia może dwadzieścia rubli tygodniowo, a może nawet czterdzieści, czy ja wiem? Ludzie mają szczęście! Czy, powiedzmy, czego brakuje, dla przykładu, zięciowi naszego rzezaka? Co by z niego wyszło, gdyby się nie udał do Jehupca? Prawda, że w przeciągu pierwszych kilku lat porządnie nałykał się biedy, omal nie umarł z głodu, ale za to teraz? Oby mnie się tak powodziło, bez szkody dla niego! Już przysyła pieniądze do domu. Chce nawet zabrać do siebie żonę i dzieci. Cóż, kiedy nie pozwalają mu tam mieszkać. To wy się pewno zapytacie: jakżeż on tam mieszka? Otóż męczy się i już… Sza – powiadam do nich – jeśli człowiek żyje, to wszystkiego się w końcu doczeka; oto rzeczka, a oto dacza – powiadam i zajeżdżam z fasonem, niczym gospodarz prosto dyszlem w ganek.
Ledwo nas zobaczono, wybuchła radość, uciecha, krzyk, hałas: – Oj, babcia! Mama! Ciotka! Zguba się znalazła! Mazł tow!… Gwałtu, gdzieżeście były? Cały dzień chodziliśmy jak bez głowy…. Myśleliśmy – wszy – stko się może zdarzyć – może czasem wilki, bandyci, broń Boże! Co się stało?
– To nawet wcale ładna historia. Nic takiego: zabłądziłyśmy w lesie, zaszłyśmy hen daleko, aż z dziesięć wiorst stąd. Nagle zjawił się jakiś Żyd…
– Jaki Żyd?
– Żyd niedołęga z furmanką… Ledwo żeśmy go uprosiły, ażeby nas zawiódł do domu… Coś podobnego… Jak jakiś potworny sen… Same, bez ochrony… To ci zdarzenie… To ci przygoda… Należy odmówić modły za ocalenie…
Słowem, wyniesiono lampy na ganek, nakryto stoły i zaczęto znosić gorące samowary, tace z zastawą do herbaty, z cukrem, z konfiturami, z dobrymi omletami, ze świeżym pieczywem maślanym; znoszono najrozmaitsze pachnące potrawy, najdroższe specjały; tłuste rosoliki, pieczyste, dużo gęsiny, najdroższe wina i nalewki. Ja stałem sobie z daleka i przyglądałem się, jak to – bez uroku – jada się i pije u bogaczy z Jehupca, oby im czyjeś złe spojrzenie nie zaszkodziło. „Wszystko w zastaw oddać – a bogaczem być!” Zdawałoby się… Zresztą, czy ja wiem? Co tu się wszystko poniewiera na ziemi, co tu się wszystko wyrzuca, starczyłoby dla moich dzieci na cały tydzień, aż do samej soboty. Gwałtu, Panie Wszechmocny, szczerze umiłowany! Jesteś przecież Panem pełnym miłosierdzia, jesteś potężnym Bogiem, dobrym Bogiem, Bogiem pełnym łaski i sprawiedliwości, jakżeż Ty możesz obdarzyć jednego wszystkim, a drugiemu nie dać niczego? Jednemu bułeczki maślane, a drugiemu plagi egipskie? A znowu chcąc rozważyć to samo z odwrotnej strony – pomyślałem: „E, tam! Głupiś, Tewje! Dalibóg! Chcesz Jemu doradzać, jak należy rządzić światem?” Pewno, że jeśli On każe tak, powinno być tak. Najlepszy dowód macie, że gdyby miało być inaczej, byłoby z pewnością inaczej. Tylko że co? Dlaczego właśnie nie miałoby być inaczej? Otóż odpowiem wam: „Niewolnikami byliśmy” – czyli właśnie dlatego jesteśmy Żydami na tym świecie. Żyd powiniem żyć z wiarą i ufnością; winien wierzyć po pierwsze, że jest Bóg na niebie, i pokładać nadzieję w Tym, który żyje wiecznie, wierzyć, że wszystko się na pewno, z bożej woli, odmieni ku lepszemu…
– Sza, a gdzie jest ten Żyd? – słyszę czyjś głos. – Już pojechał sobie ten safanduła?
– Broń Boże! – odzywam się. – Jakżeż mógłbym pojechać ot tak sobie, bez pożegnania. Szołem atejchem – powiadam – dobry wieczór wam, błogosławieni niechaj będą ucztujący; jedzcie z Bogiem i niech wam będzie na zdrowie!
– Podejdźcie bliżej – mówią mi – czemu stoicie tam po ciemku? Niech was przynajmniej oglądniemy; chcemy zobaczyć, jak wyglądacie. Może napijecie się trochę wódki?
– Trochę wódki? Och – mówię – któż by się zrzekł kieliszka? Jak tam powiedziane jest w Piśmie Świętym: „które na życie, a które na śmierć” – co Raszi wyjaśnia tak: – Pan Bóg jest Bogiem – a wódka wódką. Lechaim! – powiadam i opróżniam kielich. – Daj wam Boże – powiadam – ażebyście zawsze byli bogaci i zaznali wiele radości, wiele zadowolenia i ażeby Żydzi – mówię – zawsze Żydami pozostali; aby im Pan Bóg zesłał zdrowia i siły, by mogli znieść wszelkie troski i zmartwienia.
– Jak was zowią? – zapytał mnie sam bogacz, dostojny Żyd w jarmułce. – Skąd Żyd pochodzi? Gdzie mieszka? Czym się zajmujecie? Jesteście żonaci? Macie może dzieci? Ile ich macie?
– Dzieci – odrzekłem – mam, aby nie zgrzeszyć. Jeśli każde dziecko jest warte, jak mi moja Gołde usiłuje wmówić, milion – to jestem bogatszy od najpotężniejszego magnata w Jehupcu. Tylko jeden jedyny niedostatek, że bieda to nie dostatek, że to, co krzywe, nie jest proste, i że jak tam w Piśmie Świętym piszą: „czyniący różnicę pomiędzy dniem świątecznym a powszednim” – czyli kto ma pełną kiesę, nie lęka się biesa. Pieniądze właściwie posiadają Brodzcy – ja zaś mam córki. A jeśli ktoś ma córy, powiadacie, to do żartów nieskory. No ale nic, Pan Bóg jest ojcem wzystkich ludzi. Już On potrafi wszystkim rządzić, czyli On siedzi sobie w niebie, a my męczymy się tutaj na ziemi. Harujemy, dźwigamy kloce bo czy mamy inną radę? Jak tam powiedziane jest w Gemarze: „W miejscu, gdzie nie ma człowieka”, śledź też jest rybą i nie wolno narzekać. Całe nieszczęście tkwi w jedzeniu. Jak mawiała moja babka, ołów haszołem: „Gdyby gęba się nie otwierała, toby głowa w złoto się przybrała”. Nie miejcie mi za złe – powiadam – lecz nie ma nic prostszego od krętej drabiny i nic bardziej krętego od najprostszego przysłowia, zwłaszcza gdy człowiek na czczo odmawia błogosławieństwo: Szehakoł nihje bidworoj.
– Niech kto poda temu Żydowi coś do zjedzenia! – zawołał bogacz. I natychmiast zjawiło się na stole wszystko, czego dusza zapragnie: ryba i mięso, pieczyste i ćwiartki kury, i żołądki oraz wątróbki bez liku i miary.
– Zjecie coś? – pytają mnie. – Jeśli tak, to idźcie umyć ręce.
– Chorego pytają, zdrowemu bez pytania podają; ale cóż – powiadam – dziękuję wam. Nieco wódki – mówię – i owszem, ale zasiąść tu – prawię – i urządzić sobie prawdziwą ucztę, podczas gdy tam, w domu, moja żona i dziatki, oby zdrowe były… jeśli wasza dobra wola…
Słowem, domyślili się pewno, o co chodzi, i dalejże pakować do wozu każdy z osobna: kto bułkę, kto ryby, kto pieczyste, ćwiartki kury, herbatę i cukier, kto garnek smalcu, a kto słoje z konfiturami.
– To – powiadają – zabierzecie do domu. Będzie to poczęstunek dla waszej żony i dzieci. A teraz powiedzcie, ile też każecie sobie zapłacić za to, coście dla nas zrobili, za fatygę?
– Też mi – powiadam – ważna rzecz. A po cóż bym ja miał mówić? Na ile będzie wasza dobra wola – mówię – i ile będziecie uważali za słuszne, tyle mi zapłacicie. Jakoś się porozumiemy, jak wy to mówicie. O jednego dukata mniej, o jednego więcej. Już szkrab gorszym szkrabem nie będzie…
– Nie – oni mi na to – chcemy słyszeć od was, reb Tewje, chcemy, ażebyście powiedzieli, ile wam się należy. Nie bójcie się, nikt was – broń Boże – za to nie zetnie.
„Co tu począć? – myślę sobie. – Źle! Zażądać rubla byłby grzech, bo a nuż mógłbym dostać dwa. Powiedzieć dwa – obawiam się, że mogą mnie wziąć za wariata. Bo za co należy mi się tu aż dwa ruble?”
– Trojaka!!! – wyrwało mi się niechcący, a ich wszystkich ogarnął taki śmiech, że się omal pod ziemię nie zapadłem.
– Nie gniewajcie się – rzekłem – jeśli wypsnęło mi się nieodpowiednie słowo. Koń o czterech nogach się potknie, a co dopiero człowiek o jednym języku… – jeszcze bardziej się śmiali; trzymano się po prostu za boki.
– Starczy tego chichotania! – odezwał się bogacz, wyjął z zanadrza duży pugilares i wyciągnął zeń – ile wam się, na przykład, zdaje? Zgadnijcie, ile? Całą dziesiątkę! Czerwoną jak ogień, żebym tak istotnie był zdrów razem z wami, i powiada do mnie tak:
– To dostajecie ode mnie, a wy, dzieci, dajcie ze swojej kieszeni, ile uważacie za stosowne.
Słowem, co wam tu dużo opowiadać – zaczęły się sypać na stół piątki i trójki, i pojedyncze ruble – aż ręce i nogi pode mną zadrżały; myślałem, że zemdleję z wrażenia.
– No, czego stoicie? – odzywa się bogacz. – Zbierzcie te parę rubli ze stołu i jedźcie z Bogiem do waszej żony i dzieci.
– Oby was Bóg w dwójnasób wynagrodził, obyście posiadali dziesięćkrotnie, stokrotnie… Obyście mieli wszelkiego dobra oraz zaznali wiele pociechy i zadowolenia w życiu! – I zgarnąłem obiema rękami pieniądze. Kto tam liczył? Kto był w stanie? Wpychałem je do wszystkich kieszeni.
– Dobrej nocy wam – rzekłem – dobrego roku, bądźcie zdrowi i obyście doczekali wiele radości, wy i wasze dzieci, i dzieci waszych dzieci, i cała wasza rodzina – powiadam i idę do mojej furmanki.
Wtedy odzywa się do mnie gospodyni, ta, która miała jedwabną chusteczkę na głowie:
– Poczekajcie na chwilkę, reb Tewje. Ode mnie dostaniecie specjalny podarunek. Jutro, z Bożą pomocą, przyjedziecie do nas, a ja wam dam krowę, która kiedyś była bardzo dobra, dawała aż dwadzieścia cztery szklanki mleka, a teraz – na skutek złego uroku – przestała dawać mleko; to znaczy, że można ją doić, ale mleka nie daje…
– Obyście żyli jak najdłużej – powiadam – nie martwcie się o to. U mnie będzie się ją doić i będzie dawała mleko. Moja stara jest, bez uroku, taka gospodarna, że z niczego kraje makaron, z pocierania koniuszkami palców gotuje zacierkę, cudem przyrządza posiłki sobotnie, a szturchańcami zamiast wieczerzy układa dzieci do snu… Nie miejcie mi za złe – mówię – jeśli rzekłem jakieś zbędne słówko. Dobrej nocy, dobrego roku, bądźcie zdrowi – powiadam zmierzając w stronę wózka.
Patrzę, a tu frumanka jest, a konika mego ani śladu. Och i jej! Bieda! Nieszczęście! Co za utrapienie! Rozglądam się, patrzę na wszystkie strony, a „chłopaka nie ma” – czyli szkapina znikła. „No, Tewje – myślę sobie – to ci dopiero historia, a to dopiero wpadłeś!” I przychodzi mi na myśl bajka, którą czytałem ongiś w jakiejś książce o tym, jak to czarcie plemię schwytało gdzieś na obczyźnie pobożnego Żyda, chasyda, zwabiło do podmiejskiego pałacu, tam go nakarmiono i napojono, potem nagle źli się ulotnili pozostawiając go sam na sam z jakąś niewiastą. Niewiasta przeistoczyła się po chwili w drapieżne zwierzę, zwierzę zamieniło się w kota, a kot zamienił się w wilkołaka… „Uważaj no, Tewje – rzekłem sobie – czy cię tu aby nie wystrychnęli na dudka?”
– Co wy tam mruczycie i czego się wiercicie tak długo? – zapytano mnie.
– Czego ja się wiercę? – odpowiadam. – Och i jej! –
mówię. – Po co ja w ogóle żyję na tym świecie? Mam szkodę; moja szkapina…
– Szkapina – oni mi na to – jest w stajni. Pofatygujcie się do stajni.
Przychodzę do stajni, patrzę: a jakże! Jak jestem Żydem! Mój kawaler stoi sobie ładnie pięknie między końmi bogaczy, mocno zajęty żuciem. Zajada owies, aż się kurzy.
– Słuchaj no – powiadam doń – mój mędrcu! Czas wracać do domu; nie wolno się naraz dorwać do żarcia. Powiadają, że zbędny kęs może czasem zaszkodzić…
Słowem, ledwo go ubłagałem, zaprzągłem – za przeproszeniem – i pojechałem do domu ożywiony, wesoły, śpiewając Melech Eljon, niezgorsza podchmielony. Mój konik także się odmienił; jakby się oblókł w nową skórę! Nie czekał już na smagnięcia, gnał że aż miło. Do domu przyszedłem dość późno, rozbudziłem żonę i w radosnym nastroju rzekłem do niej:
– Wesołych świąt ci życzę, mazł tow ci, Gołde!
– Co za mazł tow nagle? – odrzekła żona. – Czemuś taki wesoły, mój drogi żywicielu? Wracasz z wesela czy z obrządku obrzezania, moje ty źródło złotodajne?
– Z wesela i obrządku obrzezania zarazem! Poczekaj, moja małżonko, a ujrzysz zaraz skarb – powiadam. – Ale najpierw rozbudź dzieci, niech i one skosztują smakołyków bogaczy z Jehupca…
– Czyś ty zwariował, czy oszalał, czyś niespełna rozumu, czy po prostu bzika dostałeś? Przecież mówisz – o wrogach Syjonu niechaj to będzie powiedziane – jak pomylony! – mówi żona klnąc, pomstując i odczytując rozdziały Tochacha, jak to zwykle kobieta.
– Baba – powiadam – zawsze zostaje babą; nie darmo rzekł król Salomon, że pośród tysiąca kobiet ani jednej możliwej nie znalazł. Całe szczęście, dalibóg, że nie ma dziś mody na kilka żon – powiadam wychodząc do furmanki; po chwili wnoszę do domu wszystkie smakołyki, które mi zapakowano, i stawiam je na stole. Moja gromadka ujrzawszy bułki i zwęszywszy mięso napadła na stół jak stado głodnych wilków. Poczęły chwytać; ręce drżały, zęby żuły i było akurat tak, jak w świętych księgach napisane jest: „I jedli” – co Raszi objaśnia: zmiatali jak ta szarańca. Łzy mi w oczach stanęły.
– No powiedzże już wreszcie – odezwała się moja połowica – gdzież to była uczta dla biedaków czy jakieś inne przyjęcie i czegożeś przyjechał taki dufny?
– Miej cierpliwość – odrzekłem – Gołde, a dowiesz się wszystkiego. Rozdmuchaj – powiadam – samowar, potem zasiądziemy wszyscy do stołu – mówię – napijemy się herbaty, jak się to u ludzi wiedzie, bo człowiek – powiadam – tylko raz na świecie żyje, a nie dwa razy – mówię – zwłaszcza, że posiadamy już w tej chwili własną krowę, która daje dwadzieścia cztery szklanki mleka dziennie. Jutro – prawię – przyprowadzę ją. No, Gołde – powiadam i wyciągam cały plik sygnacji – ciekawe, czy ty potrafisz zgadnąć, ile pieniędzy posiadamy?
Spojrzałem na moją żonę – słania się, zbladła jak trup i słowa nie może wydobyć.
– Bóg z tobą, Gołde, serce – powiadam – czegoś się tak zlękła? Boisz się, czym tego przypadkiem nie ukradł albo nie zrabował komuś? Fe – mówię – wstydź się! Już tyle czasu jesteś żoną Tewji, a podejrzewasz go o coś takiego? Głuptasku – powiadam – to są koszerne pieniądze, które uczciwie zarobiłem własną pracą i rozumem. Uratowałem – mówię – dwie istoty z wielkiego niebezpieczeństwa – powiadam – i gdyby nie ja, Bóg wie, co by się z nimi stało!…
Słowem, opowiedziałem jej o całym zdarzeniu od alef do tof, jak to Pan Bóg pokierował mną; oboje zaczęliśmy liczyć pieniądze, liczyliśmy raz i drugi raz – i okazało się, że było tam dokładnie dwa razy chaj, czyli dwa razy po osiemnaście i jeszcze jedno na dodatek, co razem czyni, znaczy się, trzydzieści siedem rubli!… Żona aż się rozpłakała.
– Czemu płaczesz, głupia kobieto?
– Jakże nie mam płakać – ona mi na to – skoro łzy same się leją? Kiedy serce jest przepełnione, oczy zachodzą łzami. Oby mi istotnie tak Pan Bóg dopomógł – mówi żona – jak prawdą jest, że serce mi mówiło, iż wrócisz do domu z dobrą wieścią. Już nie pamiętam – powiada – tej nocy, kiedy babka Cejtł, oby przebywała od nas jak najdalej, ukazała mi się we śnie. A dziś leżę i drzemię, gdy nagle ujrzałam we śnie cały skopek mleka, pełny, pełniusieńki. Babka Cejtł trzyma ów skopek zakrywając go fartuchem, ażeby – broń Boże – ktoś uroku nań nie rzucił, a dzieci wołają: „Mamo, moni”.