Dzieła zebrane. Tom 2. Nagan - ebook
Dzieła zebrane. Tom 2. Nagan - ebook
W 120 rocznicę urodzin Stanisława Rembeka Państwowy Instytut Wydawniczy inauguruje pierwszą edycję Dzieł zebranych jednego z najwybitniejszych polskich prozaików pierwszej połowy XX wieku, przez peerelowską cenzurę skazanego na zapomnienie i literacki niebyt. A wszystko przez powieść W polu, w której po mistrzowsku opisał niszczycielski żywioł wojny polsko-bolszewickiej. Książka, choć po 1946 roku trafiła na indeks i została wznowiona dopiero w drugim obiegu, zapewniła mu trwałe miejsce w literaturze polskiej. Maria Dąbrowska twierdziła, że W polu pod wieloma względami przewyższa Na zachodzie bez zmian Ericha Marii Remarque’a…
W ramach dziewięciotomowej edycji Dzieł zebranych PIW przypomni nie tylko twórczość Rembeka poświęconą konfliktowi 1920–1921, ale też jego prozę o II wojnie światowej oraz powieści historyczne z niepublikowanym dotąd Wiankiem Malwiny. Teksty do druku opracował, eliminując wcześniejsze pomyłki edytorskie oraz ingerencje cenzorskie, profesor Maciej Urbanowski.
Spis treści
Nagan. Powieść
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Posłowie
Nota edytorska
Stanisław Rembek Kalendarium biograficzne
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-267-4 |
Rozmiar pliku: | 762 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prawie cała kompania czekała niecierpliwie na powrót swego dowódcy z urlopu. Nie dlatego, żeby porucznik Jarzyński był tak specjalnie przez podkomendnych lubiany, tylko że dopiero po jego przyjeździe mogła wyjechać nowa partia urlopowanych. Nikt nie wiedział, kto ma być tym ulubieńcem losu, gdyż wszyscy niemal mieli jednakowe do tego prawa i nadzieje. Czekano go więc w krzywym, czarnym okopie przyczółka mostowego na Berezynie; czekano przez skrzące się brylantowo od śniegu dni i przez rozpacznie długie, zielone od mrozu noce listopadowe; czekano ze zdradziecko łaskoczącą w kościach tęsknotą, snując tymczasem marzenia o wesołym życiu na tyłach, o tym, jak to „u nas” musi być teraz ładnie, gdy tu…
Ruda, powikłana sieć drutów kolczastych wychylająca się spod bufiastej pierzyny śniegu jak wyliniała szerść starej, utopionej suki wyłania się z przybrzeżnej piany jeziora… Jakieś strzępy wyblakłe i zaśnieżone, zawieszone na ciernistych kolcach na kształt ścierek suszących się na płocie – ślady odpartego ataku… Czapka wojskowa, stratowana i zapiaszczona… Porzucony karabin z żółtym niby kawałek kory sosnowej, zardzewiałym okuciem kolby… Parę pogniecionych puszek od konserw… Czarne wyrwy od granatów okolone pstrymi wiankami grudek wyrzuconej wybuchem ziemi… I mgły szare, perłowe, błękitne, a dalekie… dalekie…
Front!
Tu żyją i umierają ludzie. Każdy szczegół tutaj – to pomnik niezwykłego zdarzenia, o którym przecież ktoś pamiętać będzie?… Ten krajobraz nieraz już chwytały gasnące źrenice konających. Te porzucone przedmioty – to pamiątki zaciekłej walki. Te doły od granatów – to przypomnienie nieludzko długich i ponurych chwil oczekiwania śmierci pod obstrzałem artylerii. A te mgły… Ileż razy błąkały się w nich oszalałe żołnierskie tęsknoty!…
Wszyscy tęsknią na froncie. Tęsknią za pokojem, za bliskimi sobie… Kto nie ma nikogo na świecie – tęskni za śmiercią.
Podporucznik Konrad Pomianowski nie miał nikogo na świecie… Rodzice pomarli mu już dawno; dalsza rodzina zapomniała o nim, gdy od sześciu lat miotała nim po świecie dziejowa zawierucha, a na ostatku zerwała z nim narzeczona. Jemu też jednemu nie zależało na rychłym przybyciu dowódcy.
Stał teraz oparty o niezdarnie obitą sczerniałymi deskami ścianę okopu. Ręce w kieszeniach powiewnego płaszczyka oficerskiego; posiniała od zimna, szeroka, dawno niegolona twarz opuszczona w podniesiony i zapięty na guzik kołnierz; dolna warga wysunięta naprzód z demonstracyjną pogardą dla marności świata tego; nieruchome, szklane źrenice do połowy ukryte pod powiekami, jak u śpiącego, rzucające zielonkawe promienie gdzieś w nieznane głębie istnienia…
Krótki dzień późnej jesieni schodził nieznacznie z opalowego, a nisko wiszącego nieba. Śnieg jaśniał rumieńcami zachodzącego słońca, rzekłbyś: biały obrus ołtarza, na który padają blaski witraży. Front był cichy, tylko gdzieś z daleka szedł Berezyną miarowy klekot karabinu maszynowego, niby odgłosy gotującej się w pralni bielizny. W bolszewickich okopach spazmatycznie lamentowała harmonia. Na przyczółku żołnierze skupili się na dnie okopu u ognisk, grzejąc wyciągnięte nad nimi zlodowaciałe buciory, oczyszczając nad płomieniami koszule z robactwa, czyszcząc karabiny i doglądając piekących się kartofli. Z drugiego końca rowu dochodził przytłumiony śpiew chóralny o srogiej „pani Wojence”, za którą idą na śmierć „chłopcy malowani”.
Wszystko to wytwarzało ciężki nastrój, pełen melancholii; melancholii pustego mieszkania o zmroku, w którym siedzi w zadumie stary człowiek, wróciwszy z pogrzebu żony, i nadsłuchuje stłumionych odgłosów życia w przyległych mieszkaniach. Przed Pomianowskim cała, rozpostarta w tej chwili, widzialność rozsunęła się nagle niby kurtyna przed rozpoczęciem widowiska: ale za nią była tylko bezbrzeżna pustka nudy. Podporucznik stał przed nią sparaliżowany jej tchnieniem, tylko oczy i usta otwierały mu się powoli jak za zimnym dotknięciem Anioła Śmierci. Patrzał odrętwiały przed siebie, a na śniegu wiła się pod jego upartym obłędnie wzrokiem przezroczysta jak ciało ameby ruchliwa rozeta, niby kłębowisko tęczowych wężów. Jeden tylko punkt błyszczał przed nim niewzruszenie w przestworzu, trzymając jeszcze hipnotyczną siłą jego oszalałe oczy, jego wyrywającą się z klatki ciała świadomość, całą przepojoną starym jak świat i jak człowiek na nim bólem życia, jaźń jego – to opróżniona i pognieciona puszka blaszana od konserw, wyrzucona na przedpole. Gdyby nie ona…
Ale Pomianowski z zasady, wytworzonej doświadczeniem, nie lubił poddawać się smętnym nastrojom; zaraz też wyrwał się z zadumy i rozejrzał wokół dla oprzytomnienia.
Na prawo od niego czaił się w swoim gnieździe karabin maszynowy. Wczoraj dopiero dwa, wraz z oficerem i obsługą, zostały przydzielone do kompanii broniącej przyczółka. Wspomniany oficer siedział obok na skrzynce, zatopiwszy potężny nos w jakiejś książce. Był to mały, szczuplutki człowieczek o niesłychanie cienkich łydkach, niedbale i luźno zabandażowanych w postrzępione owijacze, i ze starannie wypielęgnowaną, malutką, jasną bródką. Jego opancerzone szkiełkami, wypukłe oczy krótkowidza nadawały mu poczciwy i sympatyczny wygląd, tak że Pomianowski zainteresował się nim, tym bardziej iż był to – jak uważał – jedyny „inteligentniejszy” i „bardziej wykształcony” człowiek w okopach, z którym warto by było porozmawiać i któremu można się było zwierzyć.
Pomianowski był demokratą z rozumu – nie z serca, dlatego nie pojmował, że cudzy ból może odczuć także człowiek niemający odpowiedniego świadectwa szkolnego; ludzi prostych uważał za stworzenia obce jemu, nie tylko pewnymi wiadomościami i pojęciami, lecz także uczuciem i sposobem odbierania wrażeń. Toteż często czuł się samotny pośród stu dwudziestu przywiązanych doń podkomendnych. Opuszczenie jest nieszczęściem ludzi ograniczających swoje zainteresowanie się człowiekiem do siebie samego lub tylko do pewnej sfery.
Dlatego to Pomianowski, czując potrzebę zwierzeń, przede wszystkim zwrócił uwagę na nowego towarzysza. Irytowało go tylko nieodpowiednie, jak na front, zajęcie kolegi, o którym wiedział jedynie, że nazywa się Sztajnbach. „Też sobie wynalazł miejsce i czas na lekturę” – myślał drwiąco. „Widocznie jakiś uczony albo poeta”.
To przypuszczenie nastroiło go nieco sceptycznie: uczeni bowiem i poeci, aczkolwiek potrafią zrozumieć cudzy stan psychiczny, nigdy prawie nie potrafią radzić albo pocieszać. Obserwacja przedmiotowa zabija uczucie dla badanego. Mimo to, dla zabicia ciężko wlokącego się czasu, zaczął rozmowę z zaczytanym oficerem:
– Macie coś ciekawego do czytania? Powieść jaką może? – zapytał go.
Sztajnbach zamknął szybko książkę, zakładając palcem miejsce, gdzie przerwał czytanie, i, nie podnosząc głowy, odrzekł krótko:
– Nie.
– A co to za książka?
– Nie zaciekawi pana zapewne – przyrodnicza.
– Byliście w cywilu studentem?
– Miałem zdawać doktorat w Krakowie, gdy nastąpił wybuch niepodległości i musiałem iść do wojska.
– Jak widzę, chcecie kończyć studia na froncie. Macie przynajmniej cel w życiu, a ja w ostatnich czasach – wiecie – zatraciłem zupełnie sens mojego istnienia.
Sztajnbach, który dotychczas siedział z głową opuszczoną, jak gdyby manifestując tym, że przerwę w swojej lekturze uważa za chwilową jedynie, teraz zwrócił ku Pomianowskiemu swój groźnych rozmiarów nos i spojrzał mu w oczy szklistym, wypukłym wzrokiem ukrytym za niewidzialnymi prawie szkiełkami binokli.
– Nie rozumiem, jak można zatracić sens swego istnienia – powiedział widocznie podrażniony.
– To już jest właśnie kwestia całego mojego poglądu na świat – odparł żywo Pomianowski. – Ja uważam, że świat w swoich dziejach jest terenem walki Ormuzda z Arymanem, czyli Zła z Dobrem. Walka ta dzieli się na pewne etapy kończące się zwycięstwem Dobra. To jest właśnie postęp. Takim etapem tej odwiecznej wojny o szczęście ludzkości będzie na przykład zwycięstwo chrześcijaństwa, zniesienie niewolnictwa, zrównanie stanów itp. Każdy naród, każde pokolenie i człowiek każdy ma do wykonania w swoim życiu pewien program, z którego zawsze zdaje sobie sprawę, choć może nie widzieć związku, jaki zachodzi między jego pracą a mechanizmem dziejów. Słowem, człowiek nie może – według mnie – zejść z tego świata, dopóki nie spełni tego, co do niego należy, dopóki, że tak powiem, nie zużyje się.
– Być może, że pan tak sobie świat wyobraża – powiedział spokojnie Sztajnbach – ale to nie dowód, żeby tak miało być w rzeczywistości. Co to jest zło czy dobro? Złem jest, jeśli bolszewicy do nas strzelają, a dobrem, jeśli my do nich? Chyba tak?
– Pozwólcie…
– Pozwól pan przede wszystkim. Co pan mówi o dziejach i o okresach dziejowych? Taki obraz dziejowy nie trwa, jak pan sobie wyobraża, kilkadziesiąt, ale setki tysięcy, a nawet miliony lat. Postęp nie my tworzymy, lecz natura. Utworzenie się systemu słonecznego, ukazanie się życia na Ziemi, powstanie energii psychicznej w mózgu człowieka – to są okresy historii, a nie to, jak się tam jeden król z drugim gdzie pobije! Człowiek jest tylko najwyższą kombinacją skupienia materii wytwarzającej specjalny rodzaj energii mózgowej – świadomość. Najwyższą dotychczas, bo nie wiadomo, czy nie powstaną jeszcze nowe skupienia, wytwarzające nowe, wyższe jeszcze rodzaje energii. Jak wobec tego można zatracić sens swojego istnienia?
– Ależ! – zakrzyknął zdumiony Pomianowski. – Każdy człowiek musi przecież mieć jakiś cel w życiu.
– Ma i owszem taki, jak każde zwierzę: podtrzymanie gatunku. Spłódź pan dzieciaka, to o resztę może się pan nie troszczyć.
– Przecie nie tylko jedna kwestia rozmnażania istnieje na świecie. A naród, państwo, kultura narodowa, ludzkość?… Czyż istnienie Polski nie ma również według was sensu?
– Czy ja mówiłem – spokojnie i beznamiętnie ciągnął Sztajnbach – że jest cośkolwiek na świecie, co by niepotrzebnie istniało? Wszystko ma swój cel, tylko nie taki, jaki by pan chciał przypisywać. Polska – tak jak każde inne państwo – powstaje, rozwija się, aby wydać owoce swojej kultury i z czasem zniknie, ustępując miejsca innym, podobnym tworom.
– I na cóż to państwo wydaje wobec tego „owoce swojej kultury”?
– A na co poczwarka wydaje motyla, stworzenie, które nie odżywia się wcale i żyje najwyżej kilka dni?
– No mniejsza z tym! – przerwał Pomianowski, któremu pilno było ujawnić swoje bóle, aby doczekać się pociechy czy współczucia. – W każdym bądź razie uznajecie sens istnienia państwa i wobec tego musicie uznawać również obowiązek pracy człowieka dla tego państwa. Otóż ja, kiedy doszedłem do używania rozumu, postawiłem sobie za cel w życiu zdobycie niepodległości Polski. Dla tego celu konspirowałem w tajnych stowarzyszeniach w gimnazjum, walczyłem w Legionach, potem, gdy powstała rok temu, biłem się o jej zjednoczenie i ugruntowanie w wojnie ukraińskiej, bolszewickiej… Aż wreszcie stanąłem na jej domniemanej granicy. A dalej co?… Co ja mam robić dalej?… Skończyłem już swoje zadanie. Ja jestem bojownikiem pewnej sprawy, ale nigdy nie byłem i nie miałem zamiaru być żołnierzem z zawodu, rzemieślnikiem do zabijania wrogów państwa. Teraz już jedne roczniki się zwalnia, na inne urządza się pobór; dawny wszechświatowego znaczenia konflikt Zła z Dobrem zamienia się w wojnę regularną, jakby w instytucję państwową jak koleje żelazne czy poczta. W dodatku niedługo zapewne zostanie zakończony równie regularnym i szablonowym pokojem. Co wtedy ze mną będzie? Na co ja będę wtedy potrzebny na świecie?
Sztajnbach uśmiechnął się.
– Możecie się jeszcze ożenić – powiedział.
Pomianowski zaczerwienił się.
– Nie chodzi mi o rady – odrzekł – tylko o odpowiedź na pytanie, jak długo człowiek ma żyć na świecie?
Sztajnbach wykrzywił twarz ironicznie.
– Dopóki funkcjonuje jego organizm – odparł.
– A samobójcy?
Zapytany pomyślał chwilę.
– Wszystko, co się dzieje w naturze – wycedził powoli – musi być oczywiście naturalne. Ponieważ zdarzają się samobójstwa, muszą i one mieć swoje uzasadnienie w porządku świata.
Pomianowskiego rozdrażniła ta odpowiedź niesłychanie.
– Powiedzcie mi jeszcze – zapytał zjadliwie – czy wam dobrze w życiu z taką filozofią?
– Czy mi dobrze? Jak kiedy… W każdym razie dążę do tego, żeby jak najwięcej w życiu użyć.
Pomianowski odwrócił się, aby ukryć drwiący uśmiech. Sztajnbach ze swoim łagodnym wyglądem i lękliwym głosem całkiem mu nie patrzał na epikurejczyka.
Rozmowa ta wzburzyła go do głębi. Dotychczas uważał, że jego pogląd na świat musi być w głównych zarysach wspólny wszystkim ludziom, bo w życiu swoim stykał się jedynie z ludźmi idei. Wiedział, że wielu nie wytworzyło sobie jeszcze żadnego, przypuszczał, że inni, mądrzejsi od niego, mają doskonalszy, ale po raz pierwszy spotkał człowieka z krańcowo odmiennym poglądem na życie. Zrodziło to w nim zwątpienie. W porządku świata, jaki sobie wyobrażał, nie było miejsca dla takich jednostek. A jednak one istnieją! Więc trzeba je gdzieś umieścić. Wymaga to rewizji całej filozofii własnej, a do tego nie miał siły. Rozmyślając nad tym, poszedł wzdłuż okopu, lustrując go.
– E! gasić tam ognie! – zaczął krzyczeć na grzejących się żołnierzy. – Wieczór się zbliża!
– Panie poruczniku, z okopów bolszewickich i tak nic nie widać na pewno – tłumaczył błagalnie jeden ze zmarzluchów. – Taki mały ogienek.
– Ja ci pokażę „nic nie widać”, jak bolszewicy zaczną sadzić granatami! Dopiero jak cię roztrzaśnie, to będzie widać.
– Co tam, panie poruczniku, i tak człowiek żyje tylko do swojej śmierci – odezwał się z żydowskim akcentem a z przymilnym uśmiechem jeden z żołnierzy.
Pomianowskiemu powiedzenie to trafiło w tok jego własnych rozumowań, toteż zastanowiło go.
– Któż to taki dowcipny? – zapytał, przystając. – A to ty, Wajntraub! Mądrześ wykombinował. A kiedyż to według ciebie się umiera?
Żydek zrobił minę, która miała oznajmić otaczającym, że mogą się spodziewać od niego dowcipu, i powiedział po namyśle:
– Jak się już nie ma na co żyć, panie poruczniku.
Pomianowskiemu oczy się zaiskrzyły.
– Masz rację, jak Boga kocham! – zawołał.
Twarz Wajntrauba wskutek tej pochwały przybrała wyraz upojenia radosnego z własnej mądrości, a inni żołnierze rozumiejąc, że oficer bawi się naiwnością towarzysza, śmiali się hałaśliwie. Mimo to podporucznik zapytał go jeszcze poważnie:
– A ty masz po co żyć?
– On ma narzeczoną w Płońsku! – wykrzyknął pośpiesznie za zapytanego jego kolega.
Pomianowski spoważniał niespodzianie. Nakazał żołnierzom zmniejszyć płomień i odszedł nachmurzony.
Zabolało go wywołane wzmianką o narzeczonej Wajntrauba przypomnienie Maryśki. Wszelkimi siłami starał się unikać tych wspomnień. Ciągle wmawiał w siebie, że ta kobieta jest dla niego już całkiem obojętna, że nawet nigdy nie myślał o niej poważnie, że, zresztą, skoro przestała odpisywać na jego listy, wszystko się między nimi skończyło bezpowrotnie, a jednak lada szczegół, lada powiedzenie budziły w nim jakiś tępy, niewypowiedziany, a beznadziejny ból. Tak żołnierza leżącego w szpitalu polowym budzi w nocy ból rany, o której już był we śnie błogim zapomniał.
Taki ból też obejmował powoli a nieubłaganie jego świadomość, jak woda nocnej ulewy napełniająca rów napawa swą lodowatą wilgocią ubranie śpiącego piechura. Wiedział, że nie potrafi z nim walczyć.Rozdział II
– A! pan porucznik już przyjechał! – dało się słyszeć nagle u wylotu transzei prowadzącej do kładki na rzece.
Rzeczywiście, był to porucznik Jarzyński. Szedł odświeżony, uśmiechnięty wzdłuż rowu, odpowiadając na pozdrowienia żołnierzy, klepiąc niektórych na powitanie po ramieniu, zagadując do innych, ale już z daleka bystro patrząc w stronę Pomianowskiego, który przepychał się ku niemu przez zawalony żołnierstwem okop.
– Jak się masz? Jakże ci się udał urlop? Co słychać w Warszawie? – pytał, ściskając mu rękę.
– Dobrze się mam – odrzekł przybyły. – A co u was słychać? Macie tu spokój?
– Diabła tam! Dzisiaj w południe była taka strzelanina, że ani nosa wytknąć. Te skurczybyki mają artylerię, a nasz pułkownik do niczego się nie bierze, gdyż ciągle oczekuje jakiejś, przyobiecanej podobno, baterii, która ma lada dzień przybyć. Żeby tak mnie dał do rozporządzenia choć jeden batalion, to już jutro bilibyśmy do bolszewików z ich armat.
Jarzyński patrzał z uśmiechem na zapał towarzysza.
– Wiem, że jesteś wariat – powiedział. – Pamiętasz, jakeś to wytracił te dwa plutony w Nowosiółkach?
– Pamiętam – odparł Pomianowski. – Ale mimo wszystko utrzymałem się na placówce. Ja muszę coś robić! Muszę mieć jakiś widoczny cel przed sobą, bo inaczej dziś bym jeszcze w łeb sobie palnął! No, ale opowiadaj o urlopie.
Jarzyński przyjął to pytanie jak gdyby z niechęcią. Może przykre dlań były teraz wspomnienia z innego, niby wyśnionego świata, z błyskotliwego życia na tyłach po powrocie do szarej i monotonnej rzeczywistości frontu.
– Cóż?… Na urlopie jak na urlopie – odezwał się w końcu. – Sam niedługo zobaczysz, bo dzisiaj jeszcze dostaniesz dokument podróży. Moja podwoda czeka koło lasu i zabierze cię do pułku.
– Jak to? – zdziwił się Pomianowski. – Więc ja mam jechać na urlop? Dokąd? Wiesz przecież, że nie mam nawet do kogo.
– To nic. I tak się na pewno dobrze zabawisz w Warszawie. Powiadam ci: dziewczynki – klasa! Tak długo tu się siedzi, nie widzi się żadnej eleganckiej kobiety, że potem pierwsza napotkana warszawianka wydaje się aniołem co najmniej… Nie poznasz naszej stolicy: ruch, życie, wesele, światło!… Jest już, co prawda, i tam zimno, ale przecie nie ma takich piekielnych mrozów jak tu – mówił Jarzyński z zapałem i kopał z wściekłością zmarzniętą deskę okopu, aż skrzypiała żałośliwie. – To jest listopad?! Co wobec tego będzie w styczniu?… Ale dziewczynki – wrócił do najbardziej interesującego tematu – mówię ci: co jedna, to – ładniejsza. Powodzenie zapewnione. Dużo jest teraz, co prawda, wojskowych i studentów, ale frontowiec zawsze się wyróżni: ma już ten specjalny zapaszek wojny. Toteż żadna niewiasta ci nie przejdzie, żeby nie zrobić oka… Zresztą mnie to już nie obchodziło, ale ty mógłbyś się dobrze zabawić.
– No – zaśmiał się Pomianowski – cóżeś tak sporządniał?
Jarzyński wstydliwie opuścił oczy.
– Ożeniłem się – rzekł cicho.
Twarz Pomianowskiego zmieniła się w jednej chwili.
– Tak?… Teraz?… podczas urlopu?… – pytał dziwnym głosem. – A z kim?
Jarzyński nie kwapił się z odpowiedzią: opuścił głowę w jakimś dziewiczym zawstydzeniu i tłumaczył się nieśmiało z kłopotliwym uśmieszkiem:
– Tyle lat się człowiek tłucze po różnych wertepach, użyje wszelakich rozkoszy wojenki, ubawi się ze śmiercią w ciuciubabkę, to w końcu zatęskni za tym ciepełkiem rodzinnym.
– A z kim? – powtórzył pytanie Pomianowski.
Jarzyński znowu nie odpowiedział, bo nagle dały się słyszeć, a raczej odczuć, cztery dalekie uderzenia podziemne i pod niebem zerwał się świergotliwy świst, który rósł coraz potężniej, aż skończył się sykiem gwałtownym niby rozpalonego żelaza w zimnej wodzie. Przed drutami cztery granaty pękły kolejno z przeraźliwym hukiem w czarno-białych jak skrzydła bocianie pióropuszach wyrzuconej ziemi i śniegu.
– Ostrzeliwują nas! – zawołał. – Gasić tam ognie!
Rzeczywiście zachód już zgasł i w mrokach świeciły teraz widoczne różowe kopuły światła od ognisk zapalonych w okopach. Podoficerowie zaczęli je gasić. Zaczął się ruch. Za pierwszą serią pocisków wyły pod niebem następne. Żołnierze kryli się do schronów lub, skuliwszy się na dnie rowu, zakrywali rękami bezbronne głowy, jakby je mogli w ten sposób przed granatami zasłonić.
Pomianowski ściskał kurczowo palcami ramię dowódcy kompanii.
– Słuchaj – mówił – nie powiedziałeś mi jeszcze, z kim się ożeniłeś. Znam ją?
Jarzyński zdawał się być zajęty jedynie granatami, które padały teraz gęsto w różnych kierunkach, zresztą przeważnie nie wybuchając, w końcu jednak szybko spojrzał w oczy pytającemu i odpowiedział:
– Znasz ją… z Maryśką…
– Ach tak? – zdziwił się Pomianowski i puścił ramię dowódcy.
Kiedyś, gdy był dzieckiem, zdarzało mu się, że robił matce „na złość” i nie chciał jeść obiadu. Potem w podobnych wypadkach uczuwał głód i rozdrażnienie takie, aż go w gardle bolało. Najbardziej drażniła go wtedy świadomość, że tylko sam sobie był winien. Teraz miał to samo uczucie.
Jarzyński, wyjeżdżając na urlop, pytał go, czy ma co powiedzieć Maryśce. Ale Pomianowski nie miał do przesłania ani słowa. Gdyby jeszcze Jarzyński nie otrzymywał od niej listów, czym nie omieszkał za każdym razem się pochwalić, można by było przypuszczać, że poczta źle funkcjonuje… Uważał zresztą od dawna ten stosunek za zerwany zupełnie, widocznie jednak istniała w nim podświadoma nadzieja, że da się on jeszcze naprawić, skoro go wiadomość o zamążpójściu Maryśki tak podrażniła. Chciał się uwolnić od tego uczucia. „Lepiej, że się tak stało”, myślał. „Uczucia krępują człowieka, przytwierdzają go niejako do pewnych osób i miejsc, czynią go niewolnikiem, a tak jestem zupełnie wolny i mogę robić, co mi się podoba”. Ale zaraz przychodziło mu na myśl, że nie bardzo ma co robić i zaczął przenikać go ból nieukojony, o którym, ilekroć się zjawia, myśli się, że przyszedł już po raz ostatni: ból osamotnienia i rozczarowania do świata – stary ból życia.
Otrząsnął się z niego febrycznie, przeciągając się, i ziewnął z wymuszoną obojętnością.
Teraz dopiero zauważył, że ostrzeliwanie przyczółka trwa w dalszym ciągu. Okop, niedawno pełen życia, w tej chwili był ponury i cichy, gdyż ludzie pokulili się na jego dnie, aby przeczekać nawałnicę. Tylko pociski w górze szczebiotały, gwizdały i wyły na różne tony.
Jarzyński siedział, przykucnąwszy, z głową opuszczoną. Zdawał się być pogrążony w zadumie, lecz Pomianowski wiedział, że właściwie toczy straszną walkę z instynktem samozachowawczym, który przy każdym świście zwiastującym nadlatujący granat szepcze mu, że to może jego śmierć już się zbliża, więc spojrzał tylko z góry na niego i powiedział spokojnie:
– No, bywaj zdrów!
Dowódca kompanii odwrócił oczy okrągłe, rozjaśnione blaskiem zaglądającej w nie śmierci.
– Co to? Dokąd chcesz iść? – pytał na pół przytomny.
– Przecież mówiłeś, że czeka na mnie podwoda.
– Tak, ale teraz chyba nie pójdziesz, bo cię jeszcze rozerwie… Patrz! Granat trafił w transzeję!
Rzeczywiście, z rowu prowadzącego do rzeki podniosło się czarne widmo wyrzuconej eksplozją ziemi.
Pomianowski skrzywił twarz do uśmiechu:
– Nic mi się nie stanie. Człowiek i tak musi przeżyć całe swoje życie. Jeśli je przeżyje, nic go nie uchroni przed śmiercią. Śmierć nie przerywa życia, jak to piszą w nekrologach, tylko je kończy. Bądź zdrów!
I nie podawszy nawet Jarzyńskiemu ręki, ruszył nachylony wzdłuż okopu. Wymijani żołnierze podnosili na niego szerokie z przerażenia oczy. On zagadywał do nich, uspokajając ich i żartując. W pewnej chwili ujrzał pożółkłe ze strachu oblicze Wajntrauba i zatrzymał się.
– Cóż, bardzo się boisz? – zapytał.
– Kto się nie boi śmierci, panie poruczniku? – odpowiedział zapytaniem Wajntraub.
– Nic ci nie będzie – uspokajał go Pomianowski. – Jeśli rzeczywiście masz narzeczoną, to się z nią jeszcze ożenisz. Co ma wisieć, nie utonie.
Wajntraub, mimo uspokojenia, patrzał jak nieprzytomny, aż w Pomianowskim wybuchła dla niego litość. Czuł do niego szczególną sympatię już od chwili, gdy się przekonał, że mają jedną prawie filozofię życia. Stał nad nim myśląc, w jaki sposób go uspokoić, ale w tej chwili poczuł, jak z dna duszy wypełza mu, dobrze znajomy, jego własny ból. Aby uciec odeń, pobiegł przejściem prowadzącym do rzeki.