- W empik go
Dzielnica Cudów. Nasz PRL, lata 80 - ebook
Dzielnica Cudów. Nasz PRL, lata 80 - ebook
Norbert Grzegorz Kościesza - autor niezależny, twórca takich publikacji, jak Psy Prewencji i Folwark komendanta, które jako bestsellery długo gościły na topkach księgarń i były entuzjastycznie przyjęte przez czytelników literatury faktu, dziś przedstawia swą nową książkę.
Publikacja „Dzielnica cudów”, której autorem jest Norbert Grzegorz Kościesza, odsłania przed czytelnikiem to, co dotąd znane było tylko tym, którzy żyli w latach 80, w czasach późnego PRL-u.
Prezentowana książka, przenosi i zabiera czytelnika w pełną niespodzianek podróż do tytułowej dzielnicy, świata pełnego kontrastów. Niebezpieczeństw, a zarazem dziecięcej beztroski, do świata mającego wywołać wiele emocji, tych wesołych i tych smutnych. Książka ma sprawić, że czytelnik będzie się śmiał, płakał lub wspominał miniony czas, jego młodości.
Autor przedstawia, jak funkcjonowała kiedyś młodzież, jak się bawiła, uczyła i co robiła. Opisuje wszystko prostym i zrozumiałym językiem, który jest przyswajalny tak dla osób, które pamiętają lata 80, jak i czytelników z młodszego pokolenia. Opisuje w zabawny sposób wybrane z życia dzielnicy historie, opowiadające o minionej epoce, która odeszła i została prawie zapomniana. W interesujący, niebanalny sposób autor ujawnia obraz życia pełnego barw, uwzględniając jego blaski i cienie.
Jeśli czujesz, że chcesz spojrzeć wstecz, zobaczyć dzielnicę, których za PRL-u były setki w Polsce, ta publikacja jest właśnie dla ciebie.
A jeśli jesteś zbyt młody, by pamiętać tamte minione lata, sprawdź z jakimi przeciwnościami mierzyli się twoi rodzice i dziadkowie, i zobacz co sprawiało im radość.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-953782-1-8 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie w PRL-u upływało nam beztrosko, byliśmy dziećmi i młodzieżą lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. W erze bez „kompiutrów” i „laptoli” tabletów oraz innych takich dziwnych urządzeń. Prawie nikt nie miał na dzielnicy telefonu stacjonarnego, a smartfon to była wizja staruszka Lema, faceta od fantastyki. Nowoczesna technika istniała w filmach z panem Kleksem, zwłaszcza w części o Wielkim Elektroniku. Oglądaliśmy: Czterech pancernych, Kapitana Klossa, Trzech Muszkieterów, Janosika i jeszcze kilka innych seriali oraz filmów. Nie można też przeoczyć filmu Gang Olsena. Zarówno na mnie, jak i na wielu innych, wywarł olbrzymi wpływ i nie chodziło o to, że chcieliśmy być jak jego przygłupi bohaterowie – Egon Olsen, Benny Frandsen, Kjeld Jensen i jego żona Yvonne Jensen – kto ich dziś pamięta? Ale dzięki temu filmowi, moi koledzy, razem z innymi małolatami, stworzyli gang z Dzielnicy Cudów, na której wszystko było możliwe. Nie był to jednak gang Olsena, a Stefana i w odróżnieniu od filmowych bohaterów, rozrabianie wychodziło im całkiem nieźle.
Zacznijmy jednak od początku. W czasach, gdy dzieci bawiły się na podwórku, na dworze lub na polu, gdy ojciec nie żałował pasa, jak się coś zbroiło i matka nie dała kolacji, jak spóźniliśmy się do domu albo po prostu zabrakło, bo rodzeństwo zjadło. Gdy pod każdym sklepem stał jakiś drobny pijaczek, który znał wszystkich w okolicy, a cała okolica znała jego. Nikomu nie wadził ani rodzicom z małymi dziećmi, ani nawet milicji. Za to zawsze w szczerbatym uśmiechu, rozczochranymi włosami i kilkudniowym zarostem, a zimą to nawet z gilem wiszącym do pasa, jak u Eskimosa. Witał się z każdym, sepleniąc przy tym.
– Dzi-enn-dobly, kulffa, a-lee zzi-zi-mno co, so-so-siedzie?
I prosił, trzęsąc się cały jak galareta ze świńskich nóżek, o złotówkę lub dwie. Bo brakowało mu do browarka albo do wina marki Château de la Tur, czyli zwykłego siarczanego sikacza za parę złociszy, który miał zazwyczaj czerwoną etykietę z głową byka.
Gdy nasi rodzice pracowali na różne zmiany i dzieci zostawały same bez opiekunek, a najstarszy z rodzeństwa miał „przyjemność” zastąpić ich w obowiązkach. Gdy co niedziela trzeba było pójść do kościoła, by sąsiad wiedział, że obok nie mieszkają komuniści, jakby ktokolwiek z nas wiedział wtedy, kim oni są, a przecież mieliśmy po kilka, kilkanaście lat, a polityka nas nie interesowała. Gdy ksiądz w kościele puszczał religijne filmy na wielkim rozwieszonym przed ołtarzem płótnie, bo nikt z nas nie miał video, a era DVD, VOD, HBO i Netflixa była czarną magią i miała nastąpić znacznie później.
Tak dla wyjaśnienia.
Ksiądz puszczał filmy w kościele, bo często, zamiast iść na msze dla dzieci, uciekaliśmy całymi gromadami do kina Capitol. Tam za czerwonego piątaka, który miał być przeznaczony na tacę, kupowaliśmy bilety na Teleranek, bajki Disneya lub Bolka i Lolka. W telewizji leciały tylko wieczorynki na TVP1 i tylko o dziewiętnastej, a programy były dwa, chyba że ktoś mieszkał przy granicy, to łapał jeszcze kolejne dwa kanały – czeskie. W niedzielę były filmy „W starym kinie” i westerny w sobotę.
Gdy Ameryka i Niemcy byli wrogami, a kacapy to byli nasi najlepsi przyjaciele. Chcąc zostać jednym z czterech pancernych, trzeba było zaadoptować na czołg kontener na śmieci, który miał sześć włazów i był znacznie większy od filmowego „Rudego”, ale za to w jego wnętrzu unosił się taki sam, ciężki zaduch, że o „pancernym” zapachu nie wspomnę. Gdy Szarikiem zostawał złapany naprędce podwórkowy przybłęda, którego przywiązywaliśmy do naszego kontenera, o przepraszam, wróć, do naszego czołgu.
Gdy w zimie bawiłem się z kolegami na dużym i małym Budzyniu, zjeżdżając na sankach. Kiedy do domu wracaliśmy z mokrymi dupskami, zmarznięci i ze śniegiem w kieszeniach. Gdy na rzece rozbijaliśmy krę i któryś wrypał się do wody, a na rozgrzewkę w domu dostawał manto, na drugi dzień szedł do szkoły i nikt nie był chory.
Gdy przez cały rok bawiliśmy się w pobliskich krzakach, chodziliśmy na szaber, łowiliśmy pstrągi w strumieniu za górkami, biliśmy się, aż z nosów lała się krew, a dziewczyny wrzucaliśmy do naszej rzeki i strzelaliśmy do siebie z procy.
Tak mijały nasze beztroskie dni.Dzielnica
Ale, aby poznać lepiej Dzielnicę Cudów, muszę też troszkę wam ją przybliżyć.
Otóż na dzielnicy możliwe było wypicie wina pędzonego na tytoniu i dykcie, które sprzedawał Czarnul z kamienicy nr 25. Można było dostać niespodziewanego strzała w pysk, w którejś z bram naszych domów. Możliwe było zrobienie ogniska nad rzeką Klikawą, która płynęła przez naszą dzielnicę od strony gór w stronę czeskiej granicy, wzdłuż międzynarodowej trasy E12, którą zwano wtedy Słowiańskim szlakiem, a dziś jest zwykłą krajową ósemką. Kiedyś rzeka nieuregulowana, z czego jako dzieciaki bardzo się cieszyliśmy, kąpaliśmy się tam i wyprawialiśmy harce, łowiliśmy pstrągi i budowaliśmy tamy, a z procy strzelaliśmy do wszędobylskich szczurów. Nie potrzebny był nam basen, który był daleko. Za daleko, bo trzeba było drałować na piechotę na drugi koniec miasta, za daleko też na tak zwany Meksyk, czyli inną, podobną do naszej dzielnicę, ale za to z basenem i jeszcze dalej do innego miasteczka. Do miasteczka, w którym urodziła się Violetta Villas, a którą moja prababcia nazywała Pupelasią, a to z powodu tego, że gdy Czesława – takie prawdziwe imię miała Villas – szła paść krowy, to zawsze była wymalowana, wypacykowana, a krowy jej na wypasie ginęły. Ot, Czesia śpiewała gdzieś na łąkach, a biedne bydlątka szły w las. Ludzie zaś, jak to ludzie, stukali się wtedy w czoło, że coś z nią nie halo i kiwali z politowaniem głowami. Dziś jednak muzeum otworzyli dla krajanki, z której wtedy większość się śmiała.
Fakt, jednak dla nas istotny jest taki, że w tym miasteczku, a raczej wsi, czyli w Lewinie Kłodzkim, mieli poniemiecki basen, w którym kiedyś kąpały się małe szkopy z Hitlerjugend.
Na naszą „plażę” przy ulicy Głównej tam, gdzie piekarnia, przychodziło sporo rodzin, dzieciaki z Tkackiej i Gagarina (nie wiem, czy wciąż ta nazwa funkcjonuje?). Tętniło życie nad rzeką, aż w końcu jakiś „mundry” urzędnik postanowił wyregulować jej bieg, wyciąć drzewa i zbudować mur wzdłuż brzegów.
Na dzielnicy był także dworzec PKS, a raczej zatoczka, gdzie zajeżdżały autobusy. Ozdabiały ją dwa potężne kasztany, które pięknie kwitły w maju. Tętniły owadzim i ptasim życiem i każdy nam ich zazdrościł, gdyż na jesień dawały kolczastą amunicję do podwórkowych bitew. Był również dworzec PKP, gdzie przez cały dzień i noc działały aż dwie kasy biletowe. Z PKP najbardziej pamiętam poczekalnię, która tętniła nocnym życiem oraz zaszczane kible, których samo wspomnienie zapachu do dziś przyprawia mnie o mdłości. Kibelki były w rodzaju dwa stopnie na nogi i dziura w ziemi – jak to się mówi – na narciarza lub na Małysza.
Na PKP też mieliśmy zabawę, obrzucaliśmy pasażerów pociągu surowymi jajami, a w zamian można było dostać jajem, ale na twardo. W Dzielnicy Cudów było wszystko, co potrzebne nam, małolatom i naszym rodzicom. Był tu bar piwny, którego nazwy nie pamiętam, a był na dawnego Świerczewskiego, gdzie teraz mieszkają starzy Balona. Rzeźnia, gdzie już o dziesiątej można było kupić jedynie kości ze szpikiem, na których gotowano zupę. Był kiosk RUCH-u i piekarnia, z której co rano budził nas zapach świeżego pieczywa. Pachniało świeżutkim chlebkiem tak, że aż kiszki marsza grały, a bułki można było dostać za przyniesienie kilku fajek piekarzowi lub za podrzucenie browarka z meliny albo zwyczajnie stukając w szybkę. Piekarze, widząc nasze dziecięce spojrzenia, w stylu kota w butach ze Shreka, dawali po kilka bułek każdemu z nas.
Ponadto na dzielnicy działały: poczta, sklep spożywczy „U Marysi”, gdzie z samego rana było słychać głośny brzęk szklanych butelek z mlekiem, śmietaną i kefirem. A także warzywniak pod kamienicą nr 29. Na dzielnicy była też apteka, PEWEX i dwie oficjalne cudowne meliny.
W zwykłe dni bywało głośno i gwarno, już wczesnym rankiem można było usłyszeć stukot butów na brukowanej ulicy, ludzi idących do pracy w największym zakładzie w mieście. Czasami był to odgłos wojskowych opinaczy, żołnierzy WOP-u, zwłaszcza w stanie wojennym, którzy pilnowali dworca PKP i PKS.
Nie byliśmy grzecznymi dzieciakami, a zabytkowe kamienice na mojej ulicy, drżały od naszych krzyków i mocnego tupotu małych stóp. Zwiedzaliśmy stare piwnice i strychy, znajdowaliśmy poniemieckie monety, gazety i inne gadżety. Niektóre mam do dziś, a może miałem...
Biegaliśmy po PKP, wzdłuż peronów i po torach, za co ścigali nas funkcjonariusze SOK-u. Wtedy maszyniści parowozów chowali nas przed nimi, do parowych lokomotyw i pokazywali, jak one działają. Czasami udało się taką ciufcią przejechać, gdy przetaczano ją do kolejnej trasy. A gdy nie było sokistów, chodziliśmy przez tory do działającego jeszcze wówczas zakładu, po rodziców. Naprzeciwko fabryki stało zawsze kilka straganów, taki mały targ na ulicy Fabrycznej pod niewielką wiatą. Przeważnie udawało się wyprosić od ojca lub matki parę złotych na jakiegoś kolorowego lizaka albo na kapiszony. Później wracaliśmy wielkimi, rodzinnymi grupami do domów, przechodząc wzdłuż ulicy Tkackiej, obok kwadratowych bloczków wielorodzinnych i jednego wielkiego „dreszczowca”, czasami wpadaliśmy jeszcze na oranżadę przy rondzie, do baru Słoneczko. Część męska, czyli nasi ojcowie, raczyli się tam piwem, wódką i tanim winem. Wszędzie panował gwar, śmiechy i wszechobecny dym tytoniowy. Niektórzy kilka razy do roku chodzili niedaleko Słoneczka, do fryzjera „Kancika”. Fryzura modna w tamtym okresie dla chłopców to „jeż” lub „zapałka”, połowa dzielnicy cudów wyglądała jak bracia. Byli i tacy, którym włosy strzygli rodzice, ci wyróżniali się spośród wszystkich. Byli obcięci od miski, gara lub głębokiego talerza na zupę. Polegało to na tym, że przeważnie stary któregoś z nas przepuścił kasę w Słonku lub innym barze, a w domu brał nożyczki do ręki, przykładał michę do głowy i ciął w ramach oszczędności nasze włosy dookoła głowy. A jak stary michy nie przyłożył, to włosy były ścięte krzywo. Fryzura taka miała swoją nazwę, mówiło się, że ojciec opitolił takiego delikwenta „na zaczarowany ołówek”. Takich zaczarowanych ołówków w ząbek czesanych, chodziło po naszym mieście i dzielnicy wielu.
Sporo z nas było także „absolwentami” przedszkola i zerówki, które działały w tamtej okolicy. Więc i tam dokazywaliśmy na placach zabaw, a gdy się znudziło, biegaliśmy po ogródkach działkowych, skąd nas przeganiano jak plagę szarańczy i biegliśmy dalej na górki, za którymi płynął bystry, rwący strumyk. Ten strumień często wylewał na wiosnę na przylegające łąki. Więc budowaliśmy tratwy i próbowaliśmy pływać na nich, niejednokrotnie wpadając po pas do wody. Budowaliśmy tam też szałasy i pułapki na wymyślonych wrogów, a często też na pijaczków, którzy zawędrowali na nasze tereny. Czasami za dużym Budzyniem odbywały się turnieje rycerskie, robiliśmy repliki z długich gałęzi, a rumaki miał nasz kolega.
Pepe, bo tak wołaliśmy na tego kumpla z ulicy Bocznej, a raczej jego tato, miał małe stadko owiec i hodował też świnie. Te zwierzaki były naszymi rumakami, a jak komuś udało się ujeździć baranka, to był już rycerzem lub kowbojem, jak się patrzy. Gorzej, jak ktoś jeździł na warchlaku, to ubaw był po pachy. Kwik świń i „beeczeenie” baranów oznajmiało, że na dzielnicy dzieciaki bawią się w wojowników.
Najlepszą paczkę stanowiło trzech kolegów, którzy mieszkali w małym trójkącie stanowiącym centrum dzielnicy. Jego bokami, a raczej granicami, były między innymi dawna trasa E 12 wraz z rzeką Klikawą, tory kolejowe idące od końcowych nasypów, znajdujących się przy ogrodzie naszego kolegi Stefana i w końcu część drogi Bocznej, która krzyżując się z ulicą Tkacką, przechodziła w górkę, którą nazywaliśmy „dużym Budzyniem”.
Wewnątrz trójkąta mieliśmy także kilka poniemieckich kamienic, sporo sąsiadujących ze sobą podwórek, które w czasie deszczu zmieniały się w błotne sadzawki, a w zimie w zamarznięte tafle z wystającymi kamolami. Gdy było gorąco, to tumany czarnego piachu i kurzu ulatywały do góry. Podwórka otoczone były kamienicami, bądź potężnym murem z PKP albo komórkami, w których ludzie trzymali różne szpargały, czasami węgiel, meble, a czasem ktoś przerabiał je na kibelki, bo w mieszkaniu i na korytarzu nie miał na to miejsca. Z jednym z nich jest związana historia, która zapewne znajdzie się w tej zacnej publikacji. Był także nowoczesny blok, który ktoś następny „mundry”, jak ten od regulacji rzeki, wpieprzył pomiędzy stare budownictwo. Duży plac przed PKP oraz plac za budynkiem przy torach, który służył do wyładunku węgla i innych dóbr przywiezionych z dalekiego centrum kraju lub ze śląskich kopalń. Oczywiście, nie mógłbym także nie wspomnieć o „krzakach”. Krzaki to był zdziczały ogród poniemiecki, w którym od zawsze bawiliśmy się i zbieraliśmy owoce, dziś już niestety wycięty w pień.
To wszystko stanowiło nasz mały świat, naszą Dzielnicę Cudów. A przedstawicielami Dzielnicy Cudów byli Stefan, Jerzy i Anastazy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------