Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzielny chłopiec: powieść dla młodzieży - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzielny chłopiec: powieść dla młodzieży - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 270 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. MAR­CIN I JÓ­ZIK.

Mar­cin Ki­low­ski był po­słu­ga­czem ko­le­jo­wym. No­sił na ple­cach cięż­kie ku­fry i ko­sze, po­ma­gał po­dróż­nym przy wsia­da­niu do wa­go­nu i przy wy­sia­da­niu, za­no­sił do wa­go­nu tor­by i za­wi­niąt­ka po­dróż­ne. La­tem i zimą dłu­gie go­dzi­ny prze­by­wał na sta­cji ko­lei w War­sza­wie, ubra­ny w blu­zę płó­cien­ną sza­fi­ro­wą, gdy było go­rą­co, w sza­rą su­kien­ną, gdy było zim­no. Do domu za­glą­dał od cza­su do cza­su dla wy­po­czyn­ku. Zja­dał wte­dy pręd­ko po­si­łek przy­go­to­wa­ny i z cięż­kiem wes­tchnie­niem rzu­cał się na po­sła­nie.

– Aa, prze­cie, żem na­resz­cie do­padł wła­sne­go łóż­ka! – mó­wił wte­dy czę­sto, prze­cią­ga­jąc zmę­czo­ne człon­ki. – Spra­cu­je się czło­wiek i na twar­dej ła­wie cza­sem się prze­drze­mie, to mu po­tem łóż­ko aż pach­nie. Jó­zik! zbudź mnie o trzy kwa­dran­se na pią­tą, że­bym na czas do­le­ciał na oso­bo­wy! Weź tam z kie­sze­ni pie­nią­dze, prze­licz i scho­waj!

Jó­zik, syn Mar­ci­na, miał lat dzie­więć i pro­wa­dził ojcu całe go­spo­dar­stwo. Mat­ki nie miał od­daw­na; bab­ka, któ­ra go wy­cho­wa­ła, umar­ła na ty­fus; a on ku­po­wał mię­so, chleb, mle­ko, wę­gle, no­sił wodę, pa­lił w pie­cy­ku i go­to­wał, słał po­ściel ojcu, za­mia­tał iz­deb­kę. Mała to była iz­deb­ka, w su­te­re­nie, ale było w niej cie­pło i czy­sto, tro­chę jed­nak wil­got­no.

Tyl­ko pra­nie to się ja­koś Jó­zi­ko­wi wca­le nie uda­wa­ło. Pró­bo­wał kil­ka razy, ale ko­szu­le nie chcia­ły po jego pra­niu być bia­łe, a na sza­fi­ro­wej/blu­zie Mar­ci­na, gdy ją Jó­zik wy­prał, po­ro­bi­ły się żół­te smu­gi. Przy­pa­try­wał się, jak pra­ła Pio­tro­wa są­siad­ka, ale ja­koś pra­nie mu nie szło, tak że raz, gdy Pio­tro­wa spo­strze­gła, jak Mar­cin wziął na sie­bie w nie­dzie­lę ko­szu­lę za­nad­to sza­rą, po­wie­dzia­ła:

– Mar­ci­no­wi żona po­trzeb­na głów­nie we­dle opie­run­ku, bo chło­piec ugo­to­wać po­tra­fi, a tak­że gu­zik przy­szy­je i izbę za­mie­cie jak naj­le­piej, ale pra­nie to mu się iuż ni­jak nie wie­dzie.

– Ten wę­giel, co nim na ko­lei palą, strasz­nie wszyst­ko smo­li – mó­wił Jó­zik – ani się do­prać.

– Już­ci sa­dza za­wsze sa­dzą, – ode­zwał się Mar­cin – ale wiesz, Jó­zik, trza bę­dzie o pra­niu z Pio­tro­wa po­mó­wić. Niech ona nas opie­ra. Ty już tego nie zmo­żesz.

Go­to­wał Jó­zik bar­dzo do­brze. Już i barszcz i ka­pu­śniak umiał tak utra­fić, że Mar­cin aż się ob­li­zy­wał, i ka­szę, któ­rą kil­ka razy przy­pa­lił, nim mu się uda­ła, te­raz do­sko­na­le go­to­wał na syp­ko ze skwar­ka­mi, tak jak ją Mar­cin lu­bił.

– Jak do­ro­śniesz, to się zgo­dzisz za ku­cha­rza choć­by do kró­la – mó­wił Mar­cin – do tego cza­su to i klu­ski na­uczysz się go­to­wać, bo że­byś jesz­cze klu­ski umiał twar­do za­gnia­tać, toby nie trza nic lep­sze­go.

Wio­dło się nie­źle Mar­ci­no­wi. Gdy mat­ka jego nie­boszcz­ki żony tak­że umar­ła, my­ślał o że­niacz­ce przez czas ja­kiś i na­wet są­siad­ka ra­dzi­ła mu oże­nić się z wdo­wą, co mia­ła dużo po­ście­li i sto ru­bli. Po­sy­łał też do niej raz w zwia­dy, gdy mu Jó­zik na obiad dał ka­szę zu­peł­nie przy­pa­lo­ną i mię­so nie­do­go­to­wa­ne; ale na dru­gi dzień i krup­nik był do­sko­na­ły i ka­pu­sta taka, że się od­jeść nie było moż­na, więc się Mar­ci­no­wi zro­bi­ło żal dziec­ka. A nuż­by ma­co­cha była zła? A nuż­by, broń Boże, dziec­ko biła? Więc dał po­kój że­niacz­ce.

Pio­tro­wa ko­niecz­nie chcia­ła go wy­swa­tać, ale on wszyst­kie jej na­mo­wy pusz­czał mimo ucha.

– Żeby tak na do­brą tra­fić, to nie mó­wię – od­po­wia­dał – ale kto tam wie, jaka się czło­wie­ko­wi do­sta­nie. Te­raz mi przy­najm­niej nikt nad gło­wą nie ter­ko­cze i nikt mi dziec­ka nie po­nie­wie­ra. Bóg wie, jak­by tam było.

– Strasz­nie­ście zmą­drze­li, Mar­ci­nie, – ma­wia­ła Pio­tro­wa – to dziw, że­ście się wy­cho­wa­li! Cóż to, syna my­śli­cie na ku­char­kę kie­ro­wać? Nie le­piej­by­ście go od­da­li do ja­kie­go ter­mi­nu? Cóż mu z tego przyj­dzie, że bę­dzie umiał obiad byle jak uwa­rzyć?

– O, tak ci ugo­tu­je, że nie po­trze­ba lep­sze­go.

– Bo wam się już ję­zyk po­psuł od złe­go ja­dła, to nie czu­je­cie, co do­bre, a co złe. Mie­li­by­ście choć ko­szu­lę bia­łą na nie­dzie­lę.

Ale Mar­cin miał już taką na­tu­rę, że im go kto wię­cej na­ma­wiał, tem on sta­wał się tward­szy. Może był­by się i oże­nił, żeby nie cią­głe na­mo­wy Pio­tro­wej.

– Chy­ba ona coś w tem ma? – my­ślał, ki­wa­jąc gło­wą, i co­raz bar­dziej miał się na bacz­no­ści.

Mar­cin za­ra­biał nie­rów­no. Cza­sem przy­no­sił dwa ru­ble na dzień, cza­sem i ca­łe­go ru­bla z kie­sze­ni nie wy­trząsł. I był­by z nie­go za­moż­ny czło­wiek, gdy­by nie ta nie­szczę­śli­wa wód­ka. Lu­bił za­glą­dać do kie­lisz­ka i za­kra­piać się do po­dusz­ki. Nig­dy mu się wpraw­dzie nie zda­rza­ło być nie­trzeź­wym na sta­cji, ale star­szy do­zor­ca raz już na nie­go fuk­nął:

– Dwu­na­sty! Coś od cie­bie wód­kę czuć! Mar­cin no­sił na ręku prze­pa­skę z bla­chą, na któ­rej był nr 12, na czap­ce miał też mniej­szą blasz­kę z tym sa­mym nu­me­rem.

– Pa­mię­taj – do­dał star­szy – że za pierw­szem upi­ciem się pój­dziesz precz!

Więc Mar­cin strzegł się z ca­łych sił. Jed­nak Jó­zik mu­siał nie­raz cho­dzić po wód­kę, a raz, gdy ojca o ozna­czo­nej go­dzi­nie zbu­dził, Mar­cin za­czął tak beł­ko­tać, że Jó­zik już go nie otrzeź­wił, tyl­ko po­biegł na sta­cję oznaj­mić, że oj­ciec cho­ry. Dru­gi raz mu­siał mu gło­wę zle­wać wodą, a po­tem od­pro­wa­dził go na sta­cję, bo Mar­cin się tro­chę za­ta­czał.

– Co mnie ty bę­dziesz pil­no­wał, ty dzie­cia­ku ja­kiś! – mó­wił Mar­cin czu­pur­nie.

– Oj, ta­tu­siu, bo wy się jesz­cze gdzie prze­wró­ci­cie.

– Ci­cho­byś byt! Ojca nie na­uczaj, bo oj­ciec to oj­ciec! Ro­zu­miesz? Cóż ty my­ślisz, że ja pi­ja­ny? Ja choć i wód­ki parę kie­lisz­ków prze­łknę, to ci cho­dzę pro­sto, jak wa­gon po szy­nie.

Mó­wiąc to za­to­czył się. Ale go ja­koś świe­że po­wie­trze ob­ję­ło, i gdy przy­szedł na sta­cję, miał tyl­ko oczy jak­by mgłą przy­sło­nię­te; szedł pro­sto na ga­nek i za­raz z pierw­sze­go za­jeż­dża­ją­ce­go przed dwo­rzec po­wo­zu wy­jął rze­czy, wy­sa­dził po­dróż­nych i ogrom­ny ku­fer sam po­niósł na ple­cach.

Jó­zik by­wał cza­sem na sta­cji. Ogrom­nie lu­bił pa­trzeć, jak się tam aż ro­iło od lu­dzi, jak le­ciał po­ciąg z lo­ko­mo­ty­wą na przo­dzie, z kitą dymu, któ­rą cią­gnął za sobą jak war­kocz, a w nocy świe­cił czer­wo­ne­mi la­tar­nia­mi, niby wilk śle­pia­mi. Jó­zik był prze­ko­na­ny, że nig­dzie czło­wiek le­piej się nie za­ba­wi, niż na sta­cji. Raz za­py­tał ojca:

– Ta­tu­siu, ta sala, co w niej sto­ją sto­ły i lu­dzie cze­ka­ją, to chy­ba naj­więk­sza na świe­cie?

– Są na świe­cie więk­sze – od­po­wie­dział Mar­cin – ale trza ich da­le­ko szu­kać.

– Jak do­ro­snę, to i ja będę po­słu­ga­czem na sta­cji.

– A ja­bym chciał, że­byś był szew­cem. Przy­najm­niej się co noc wy­śpisz, nie­dzie­le i świę­ta świę­tu­jesz, a ro­bo­ty ci nie zbrak­nie, bo jak świat świa­tem, lu­dzie za­wsze dar­li buty i za­wsze je drzeć będą. Nie­ma to jak być szew­cem! My­ślisz, że ja­bym na sta­cji dźwi­gał pa­kun­ki, gdy­by nie to, że mi siecz­kar­nia pa­lec ob­cię­ła, ja­kem był mło­dym chłop­cem? Oho, oni­by mnie na sta­cji uj­rze­li! sie­dział­bym so­bie z dra­twą i szy­dłem, jak u Pana Boga za pie­cem. Pa­mię­taj, co ci mó­wię, że szewc­two to naj­lep­sze rze­mio­sło.

W du­chu zaś Mar­cin do­da­wał jesz­cze:

– Że­bym był szew­cem, to­bym nig­dy o wód­ce nie po­my­ślał, bo nie po­trze­bo­wał­bym po no­cach pra­co­wać i pro­wa­dził­bym so­bie ży­cie spo­koj­ne i po­rząd­ne. Ale kie­dy się czło­wiek nig­dy nie wy­wcza­su­je jak się na­le­ży, to po­tem coś aż cią­gnie do kie­lisz­ka i ro­bak tak dłu­go wier­ci, aż go musi za­kro­pić. To jesz­cze szczę­ście, że choć mi w gło­wie szme­rze, to tego po mnie nikt nie po­zna, tak wszyst­ko każ­de­mu roz­kal­ku­lu­ję, jak­bym był na­czczo. Ale chło­pa­ka od­dam do szew­ca, żeby mu po­tem wód­ka tak nie pach­nia­ła, jak mnie.2. WA­LEK.

Jó­zik przy ro­bo­cie miał mało cza­su na fi­gle, na bie­ga­nie z chło­pa­ka­mi, ale cza­sem lu­bił po­grać w pił­kę z sy­nem Pio­tro­wej, Wal­kiem, któ­ry był w rów­nym z nim wie­ku.

Wa­lek był to ło­buz, ja­kich mało. Po ca­łych dniach nic nie ro­bił, a gdy go Pio­tro­wa wo­ła­ła, żeby jej kar­to­fle oskro­bał, to się cho­wał i mat­ka go zna­leźć nie mo­gła.

– A to ska­ra­nie boże z tym chło­pa­kiem! – ma­wia­ła. – Mar­ci­nów Jó­zik o dwa mie­sią­ce star­szy od tego zbe­reź­ni­ka, a już z nie­go cała go­spo­dy­ni. Nasz Wa­lek ta­kie la­da­co! Jeno mu zbyt­ki i próż­no­wa­nie w gło­wie.

Wa­lek czę­sto przy­cho­dził do Jó­zi­ka i za­wsze chciał­by go na­mó­wić na jaką swa­wo­lę. Pa­lił pa­pie­ro­sy i uda­wał, że mu bar­dzo sma­ku­ją.

– Skąd­że ty masz pie­nią­dze na pa­pie­ro­sy? – za­py­tał go raz Jó­zik.

– Aha! I ty­byś tak samo mógł so­bie za­ro­bić.

– A jak­że ty za­ra­biasz?

– Ja cię za­raz na­uczę. Weź­miesz na sie­bie naj­gor­szą czap­czy­nę, naj­gor­sze odzie­nie i pój­dziesz na Nowy Świat albo na Mar­szał­kow­ską. Jak zo­ba­czysz jaką po­rząd­nie ubra­ną pa­nią, to za nią idź i ża­ło­snym gło­sem wo­łaj: "Li­to­ści­wa oso­bo, już trzy dni nic nie ja­dłem! Mat­ka spa­ra­li­żo­wa­na, oj­ciec po­je­chał do Ame­ry­ki… Choć na ka­wa­łek chle­ba! Li­to­ści­wa oso­bo! Pan Bóg sto­krot­nie wy­na­gro­dzi".

Mó­wiąc to, Wa­lek sku­lił się, zro­bił się ma­leń­ki, twarz wy­krzy­wił i za­czął chli­pać, jak­by pła­kał.

– Wi­dzisz, jak ja się na­uczy­łem do­brze pła­kać! W zi­mie to trza jesz­cze dy­go­tać od zim­na, jak­by cię fe­bra trzę­sła.

– Wstydź się, Wa­lek! – za­wo­łał Jó­zik. – Jak­że ty mo­żesz tak kła­mać? Pan Bóg cię ska­rze za ta­kie oszu­kań­stwo.

– O, abo to ja pierw­szy taki? Dużo jej ubę­dzie, tej bo­ga­tej pani, jak mi da parę gro­szy! A ja ku­pię so­bie za to pa­pie­ro­sów, ku­pię so­bie cu­kier­ków. Na­wet na pił­kę so­bie uzbie­ra­łem. Cza­sem po­wia­dam, że mię cy­ga­ni ukra­dli i ja od nich ucie­kłem; cza­sem, że ojca para w fa­bry­ce po­pa­rzy­ła… Raz jed­na pani chcia­ła ze mną pójść do niby spa­ra­li­żo­wa­nej mat­ki, tom ją wy­pro­wa­dził aż na Lesz­no, a po­tem czmych­ną­łem w bocz­ną uli­cę i tyle mnie wi­dzia­ła. Okrut­niem się uba­wił! Opo­wie­dzia­łem jej, że je­stem naj­star­szy, a oprócz mnie jesz­cze pię­cio­ro dzie­ci, i za­raz po­wie­dzia­łem, ja­kie mają imio­na chłop­cy, a ja­kie dziew­czy­ny, alem się omy­lił i za­miast pię­ciu imion po­wie­dzia­łem trzy imio­na chłop­ców i trzy imio­na dziew­czyn. To zno­wu cza­sem uda­ję, że mnie dusi okrop­ny ka­szel, aż mi oczy na wierzch wy­ła­żą, wte­dy opo­wia­dam, że wszy­scy sze­ścio­ro mamy ko­klusz.

– To z cie­bie nic do­bre­go! A mat­ka nic o tem nie wie?

– Mat­ce zno­wu opo­wia­dam inne hi­sto­ryj­ki. A tom sta­rusz­ka ubo­gie­go od­pro­wa­dził do domu, bo ze­mdlał na uli­cy; a tom był w ko­ście­le…

– Ja­bym tak kła­mać nie po­tra­fił. A i nie chciał­bym. Prze­cie to grzech.

– To też ty się nig­dy ni­cze­go nie do­ro­bisz. Na­pra­cu­jesz się i cóż z tego masz? Na­wet ci oj­ciec na pa­pie­ro­sy ani na cu­kier­ki nie da. Ro­bisz na ojca, a on ci za to pła­ci? Ja to się choć na­próż­nu­ję, na­bie­gam co wle­zie, na­gram się w pił­kę, na­śli­zgam się po za­mar­z­łych rynsz­to­kach.

– A ja pra­cu­ję i do­brze mi. I może Pan Bóg tak mi da, że nig­dy ręki po wspar­cie wy­cią­gać nie będę. Chy­ba­bym się wte­dy pod zie­mię scho­wał ze wsty­du!3. PANI WAR­BIC­KA I JEJ PIES.

Dla Mar­ci­na nie było ani nie­dzie­li ani świę­ta. W Wiel­ka­noc i Boże Na­ro­dze­nie tak samo dźwi­gał pa­kun­ki, jak w dzień po­wsze­dni, tak samo mu­siał iść na sta­cję. Rzad­ko też kie­dy wi­dy­wał pa­nią War­bic­ką, kto­rą znal od­daw­na i u któ­rej słu­żył na wsi wte­dy, kie­dy mu to siecz­kar­nia pa­lec ucie­ła.

Pani War­bic­ka miesz­ka­ła w War­sza­wie od lat kil­ku­na­stu. Ze­sta­rza­ła się bar­dzo i ja­koś co­raz więk­sza była u niej bie­da. Wieś, co ją nie­gdyś mia­ła, za­bra­li wie­rzy­cie­le, bo ko­bie­ci­na nie umia­ła go­spo­da­ro­wać i słu­żą­cy ią okra­da­li; po­tem prze­no­si­ła się w War­sza­wie do co­raz gor­sze­go miesz­ka­nia. Póki mo­gła, ha­fto­wa­ła zna­ki na bie­liź­nie, bo to umia­ła do­brze ro­bić, ale wzrok jej się po­psuł, krzyż ją bo­lał od sie­dze­nia nad kro­sna­mi, wkoń­cu już nic za­ra­biać nie mo­gła. Sprze­da­wa­ła po­tro­chu co lep­sze gra­ty i na­resz­cie miesz­ka­ła na stry­chu w jed­nym po­ko­ju i go­to­wa­ła so­bie je­dze­nie na ma­szyn­ce naf­to­wej. Idąc po scho­dach na swój strych, stę­ka­ła co­raz bar­dziej, na każ­dem pię­trze bie­dacz­ka za­trzy­my­wa­ła się i sa­pa­ła, aż li­tość było słu­chać. Daw­niej mia­ła dużo zna­jo­mych, ale te­raz nie od­wie­dza­ła ni­ko­go, nikt też u niej nie by­wał prócz Mar­ci­na parę razy do roku i Jó­zi­ka, któ­ry do niej za­la­ty­wał, bo go ogrom­nie lu­bi­ła. Jak tyl­ko Jó­zik się zja­wił i sta­rusz­kę grzecz­nie w rękę po­ca­ło­wał, za­raz za­czy­na­ła się o wszyst­ko roz­py­ty­wać, po­tem za­pa­la­ła ogień pod ku­chen­ką naf­to­wa, i czę­sto­wa­ła chłop­ca her­ba­tą. Cza­sem po­sy­ła­ła go po buł­ki lub cu­kier i ser­del­ki. Po­tem go bło­go­sła­wi­ła jak do­bro­czyń­cę.

– A nie­chże ci, moje dziec­ko, Pan Je­zus wy­na­gro­dzi za to, żeś mi oszczę­dził cho­dze­nia po tych nie­zno­śnych scho­dach. Co­raz mi cię­żej po nich się dra­pać. Na miesz­ka­nie ni­żej mnie nie stać, w su­te­re­nach wil­goć, a mnie po ko­ściach ła­mie… Nie wiem, co to bę­dzie, jak się kie­dy już z łóż­ka zwlec nie będę mo­gła. A przyj­dzie to nie­dłu­go, bom co­raz słab­sza.

Pani War­bic­ka mia­ła psa, któ­ry się na­zy­wał Bosy, bo był cały czar­ny, a łapy miał bia­łe. Lu­bi­ła go bar­dzo i czę­sto mó­wi­ła Jó­zi­ko­wi, że chy­ba­by zwar­jo­wa­ła, żeby nie to żywe stwo­rze­nie, któ­re mia­ła przy so­bie. Bosy był mą­dry, umiał róż­ne sztu­ki i był bar­dzo po­słusz­ny. Tak jed­nak nie cier­piał ko­tów, że gdy kota zo­ba­czył, to się za nim uga­niał i wte­dy już żad­ne wo­ła­nie nie po­ma­ga­ło. To też pani War­bic­ka mia­ła nie­raz bie­dę z tą nie­na­wi­ścią Bo­se­go do ko­tów. Raz udu­sił bar­dzo pięk­ne­go kota ja­kiejś bo­ga­tej pani i pani War­bic­ka mu­sia­ła prze­pra­szać. Ile razy, po­skro­baw­szy do drzwi, upro­sił, by go wy­pusz­czo­no, tyle razy oglą­dał się za­raz za ko­ta­mi. Gdy kota w ja­kim ką­cie wy­śle­dził, a nie­przy­ja­ciel uciekł na dra­bi­nę lub drze­wo, to stał i szcze­kał, póki go jaki znie­cier­pli­wio­ny prze­cho­dzień nie od­pę­dził i prze­stra­szo­nej ofia­ry z ob­lę­że­nia nie oswo­bo­dził. Gdy się zaś Bo­se­mu uda­ło po­tur­bo­wać na­po­tka­ne­go kota, to wra­cał do swo­jej pani uszczę­śli­wio­ny i ma­chał ogo­nem, jak­by do­peł­nił wiel­kie­go czy­nu. Jó­zi­ka lu­bił, bo chło­piec umiał się z nim ba­wić. Z na­tu­ry pies był we­so­ły i tyl­ko przy swo­jej smut­nej pani sta­wał się smut­nym.

Pani War­bic­ka wy­glą­da­ła za­wsze z upra­gnie­niem od­wie­dzin Mar­ci­na, bo się z nim mo­gła na­ga­dać o lep­szych cza­sach, kie­dy to jesz­cze Wól­ka Ko­ściel­na do niej na­le­ża­ła, kie­dy mia­ła wy­god­ny do­mek, w któ­rym nie było scho­dów, oprócz tych, po któ­rych się scho­dzi­ło do piw­ni­cy.

– Nie­ma to jak wieś, mój Mar­ci­nie: – ma­wia­ła – lu­dzie gro­ma­dzą się po mia­stach na swo­ją bie­dę i na swo­je zgor­sze­nie. Na wsi czło­wiek bli­żej Pana Boga i nie pa­trzy na tyle nę­dzy ludz­kiej, ani tyle ludz­kiej głu­po­ty i na tyle nie­go­dzi­wo­ści róż­nych. Że­bym to ja choć przed śmier­cią jesz­cze Wól­kę Ko­ściel­ną zo­ba­czy­ła!

Mar­cin tyl­ko gło­wą ki­wał. Wie­dział on, że War­bic­ka nig­dy już Wól­ki nie zo­ba­czy, bo była i sta­ra i bied­na i co­raz to słab­sza.

– Ja po­wiem pani tak: – mó­wił na po­cie­chę sta­rusz­ce – wszę­dzie czło­wiek po­czci­wy jest bli­sko Pana

Boga, a sta­re­mu le­piej w mie­ście, bo i dok­tór i ap­te­ka bli­sko…

– Sta­re­mu i dok­tór nic po­mo­że.

– A pa­mię­ta pani, jak się to mnie krew z pal­ca wa­li­ła, jak mi go siecz­kar­nia ucię­ła, a tu dok­tór o dwie mile, i ani było czem krwi za­ta­mo­wać, choć pani ka­za­ła pa­ję­czy­nę ze wszyst­kich ką­tów po­wy­mia­tać i mia­łem jej z cal gru­bo­ści na pal­cu. Alem tam nie­bar­dzo był mar­kot­ny. Do­pie­ro ja­kem so­bie wspo­mniał, że już nic nie bę­dzie z mo­je­go szewc­twa, com so­bie o niem za­wsze my­ślał, to mi się okrut­nie nie­mi­ło zro­bi­ło.

– Ja Panu Bogu dzię­ku­ję, że was, Mar­ci­nie, choć od cza­su do cza­su zo­ba­czę, bo oprócz was i Jó­zi­ka to już tu ni­ko­go nie znam w War­sza­wie. Do tych lu­dzi bo­gat­szych, co się z nimi daw­niej zna­łam, te­raz nie cho­dzę, boby może my­śle­li, że od nich cze­go po­trze­bu­ję, i mo­że­by im się nie po­do­ba­ła moja wy­sza­rza­na suk­nia, a mo­że­by, broń Boże, chcie­li mnie wspie­rać.

– Ha, mo­że­by się pani cza­sem po­moc ludz­ka przy­da­ła…

– Nie, mój Mar­ci­nie, już ja na że­bracz­kę nie wyj­dę. Z gło­du może umrę, ale ręki wy­cią­gać nie będę. Z cu­dzej ła­ski nig­dy nie ży­łam, a kie­dym nie umia­ła za­cho­wać tego ma­jąt­ku, co mi mój mąż nie­bosz­czyk zo­sta­wił, to słusz­nie, że bie­du­ję na sta­rość. No, Mar­ci­nie, na­pij­cie się jesz­cze szklan­kę her­ba­ty!

– Bóg za­płać!

– A ty, Jó­zi­ku?

– I ja już mam do­syć, dzię­ku­ję pani.

– Jed­ne­go wam tyl­ko za­zdrosz­czę, Mar­ci­nie, to tego chło­pa­ka.

– Już­ci zło­to, nie chło­pak! – od­parł Mar­cin. – Rych­tyk wdał się w nie­boszcz­kę moją ko­bie­tę, a ja od niej przez pół­to­ra roku, co­śmy z sobą żyli, złe­go sło­wa nie sły­sza­łem. I taki pra­co­wi­ty, jak ona. Pio­tro­wa, niby są­siad­ka, wciąż mi tam ra­dzi się że­nić; ale mi żal dziec­ka, bo co mat­ka ro­dzo­na, to nie ma­co­cha. Cza­sem mi się tro­chę przy­krzy bez go­spo­dy­ni w domu, ale jak so­bie wspo­mnę na chło­pa­ka… Trza go bę­dzie za jaki rok od­dać do ter­mi­nu, żeby mu dać chleb w rękę, to wte­dy, nie wiem, jak bę­dzie. Trza się bę­dzie chy­ba oże­nić… we­dle go­spo­dar­stwa. Zato już bu­tów ku­po­wać nie będę, bo mi Jó­zik dar­mo uszy­je.

– Ja i dla pani uszy­ję ta­kie ład­ne, co jaże! – ozwał się Jó­zik nie­śmia­ło.

– Moje ty po­czci­we dziec­ko! – rze­kła pani War­bic­ka.4. MAR­CIN GI­NIE OD WÓD­KI.

Gdy Mar­cin ostat­ni raz wra­cał od pani War­bic­kiej z Jó­zi­kiem, aż go cią­gnę­ło, żeby wstą­pić do szyn­ku i wy­pić choć je­den kie­li­szek. Ob­ra­cał oczy na szynk i nogi same na bok go pro­wa­dzi­ły, ale Jó­zik moc­no się trzy­mał jego ręki, a za­ga­dy­wał, a wspo­mi­nał nie­boszcz­kę mat­kę. Chło­piec wie­dział, że wód­ka cią­gnie ojca do szyn­ku, i chciał mu gwał­tem złą myśl z gło­wy wy­bić. Przy­po­mniał mu, że, wró­ciw­szy do domu, trze­ba bę­dzie za­raz le­cieć na po­śpiesz­ny z Kow­la. I ja­koś na­resz­cie Mar­cin za­czął my­śleć o czem in­nem i już pro­sto po­szedł z Jó­zi­kiem. Na sta­cji tego dnia za­ro­bił spo­ro, bo z dru­gim wy­no­sił z wa­go­nu ja­kie­goś bo­ga­te­go pana, któ­re­go noga tak bo­la­ła, że się jej do­tknąć nie po­zwa­lał. Za to wy­no­sze­nie za­pła­cił do­brze po­słu­ga­czom.

Gdy Mar­cin wra­cał na od­po­czy­nek do domu, zno­wu mu wód­ka za­pach­nia­ła. Prze­kli­nał ją w du­chu, na­zy­wał "dja­bel­skiem na­sie­niem", a czuł, że sil­niej­sza od nie­go i że go zmo­że.

– Oj, zmo­że, be­stja! – my­slał – zmo­że ta z pie­kła ro­dem! Czło­wiek się nie wy­wcza­su­je, nie wy­pro­stu­je…

Był zmę­czo­ny, chcia­ło mu się spać, a gło­du nie czuł. Zjadł bez ape­ty­tu, co mu Jó­zik przy­go­to­wał, i fuk­nął na nie­go, sam nie wie­dział, o co, a po­tem za­wo­łał groź­nie:

– No, leć mi po wód­kę!

Jó­zik nie śmiał nic od­po­wie­dzieć i przy­niósł flasz­kę, a gdy ją na sto­le po­sta­wił, Mar­ci­no­wi aż się oczy do niej za­śmia­ły.

Mar­cin po­czął pić chci­wie i ja­koś pręd­ko w gło­wie mu za­szu­mia­ło.

– Jen­szy – mó­wił nie­wy­raź­nie, jak­by mu ję­zyk koł­kiem sta­wał – jen­szy to się za­raz za­ta­cza, jak się wód­ki na­pi­je, i beł­ko­cze sam nie wie co, a po mnie nikt nie po­zna. Cho­dzę pro­sto, jak wa­gon po i szy­nie, i mó­wię gład­ko, jak z książ­ki.

Wstał, po­tknął się tro­chę na rów­nej pod­ło­dze i za­wo­łał, wa­ląc pię­ścią w stół:

– Przy­nieś jesz­cze wód­ki do po­dusz­ki! Trza tego ro­ba­ka le­piej za­lać!

Jó­zik za­czął pła­kać i za­wo­łał okrut­nie ża­ło­śnie: "Ta­tu­siu!" Ale Mar­cin spoj­rzał na nie­go groź­nie su­ro­we­mi oczy­ma, że chło­piec nie cze­kał, aż mu pięść oj­cow­ska na gło­wę spad­nie, i po­rwaw­szy bu­tel­kę, wy­biegł z izby co prę­dzej.

Mar­cin nie do­cze­kał się jego po­wro­tu. Chra­pał na ła­wie, gdy Jó­zik z wód­ką po­wró­cił, ale po paru go­dzi­nach obu­dził się, bo ława była twar­da, i za­wo­łał na chłop­ca:

– A pa­mię­taj mnie obu­dzić przed dwu­na­stą, bo to mój dy­żur dzi­siaj! Wód­ki przy­nio­słeś? Daj­no kie­li­szek! Tyl­ko je­den kie­li­szek, żeby star­szy nie po­czuł; on ma nos taki de­li­kat­ny.

Wy­pił kie­li­szek, po­ło­żył się do łóż­ka i spał nie­spo­koj­nie, prze­wra­ca­jąc się z boku na bok i ję­cząc przez sen. Przed dwu­na­stą ze­rwał się, zbu­dzo­ny przez Jó­zi­ka. Wy­glą­dał okrop­nie. Jó­zik upro­sił go, że się umył, ucze­sał i zlał gło­wę wodą.

– Mnie to wszyst­ko nie­po­trzeb­ne – po­wta­rzał chra­pli­wym gło­sem – po mnie nikt nie po­zna. Cho­dzę pro­sto, jak wa­gon…

– Zjedz­cie tro­chę cie­płe­go mle­ka, ta­tu­siu!

– Nic nie chcę. Na­je­dzo­ny je­stem jak bąk. Na­pić to­bym się na­pił, ale trza le­cieć na sta­cję.

Jó­zik od­pro­wa­dzi} ojca, ale ten ja­koś rów­no­wa­gi utrzy­mać nie umiał i po­ty­kał się na pro­stej dro­dze. Chło­piec był bar­dzo smut­ny, żal go ści­skał za gar­dło, bal się, by oj­ciec służ­by nie stra­cił, by na sta­cji nie spo­strze­żo­no, że nie jest trzeź­wy. Gdy jed­nak Mar­cin zna­lazł się na dwor­cu, ja­koś raź­niej cho­dzić po­czął, i Jó­zik wró­cił do domu spo­koj­niej­szy.

Tym­cza­sem Mar­cin stał na gan­ku dwor­ca, przed któ­ry za­czy­na­ły za­jeż­dżać do­roż­ki, ale czuł się ocię­ża­łym, nie miał ocho­ty zejść ze scho­dów, bo się bał po­tknąć. Inni po­słu­ga­cze bie­ga­li i usłu­gi­wa­li po­dróż­nym, a on się oparł o fra­mu­gę drzwi i miał minę tak za­spa­ną, że to­wa­rzysz z nu­me­rem 7-ym na bla­sze za­wo­łał:

– Cóż to, Mar­ci­nie, śpi­cie jesz­cze, czy co? Mar­cin, choć zwy­kle był we­so­ły i do­bry, ob­ra­ził się;

bo czło­wiek, któ­ry jesz­cze choć tro­chę ma w czub­ku, o byle co się ob­ra­ża.

– A wam co do mo­je­go spa­nia? – za­wo­łał gbu­ro­wa­to – gło­wa mnie boli, że o mało nie roz­sa­dzi, a tu na mnie dziś dy­żur.

I stał tak da­lej, opar­ty o fra­mu­gę. Po­słu­ga­cze zni­kli po­wo­li z gan­ku i krzą­ta­li się po sa­lach, ku­po­wa­li dla po­dróż­nych bi­le­ty, wy­pra­wia­li rze­czy, bo już było nie­da­le­ko do odej­ścia po­cią­gu. Roz­legł się na­przód pierw­szy raz, po­tem dru­gi raz dzwo­nek, a Mar­cin z miej­sca się nie ru­szył. Aż tu za­tur­ko­ta­ła do­roż­ka przed sa­mym gan­kiem, wy­sko­czył z niej po­dróż­ny i za­wo­łał:

– Po­słu­gacz, wszyst­kie rze­czy do wa­go­nu 1-ej kla­sy! Pręd­ko, bo już… musi być póź­no.

Mar­ci­no­wi jak­by kto w kark dał. Ru­szył się pręd­ko, wy­jął rze­czy z do­roż­ki, mó­wiąc:

– Już po dru­gim dzwon­ku, trza się śpie­szyć. Dźwi­gał za po­dróż­nym wa­liz­kę i tor­bę, ale czuł,że mu się nogi plą­czą. Z tru­dem wy­gra­mo­lił się na stop­nie wa­go­nu, a gdy wa­liz­kę sta­wiał na pó­łecz­ce u góry, to mu się zda­wa­ło, że ma ręce i ra­mio­na z oło­wiu.

– Ucie­kaj! – wo­łał po­dróż­ny, da­jąc mu za­pła­tę – bo po­ciąg ru­sza.

– Nie pierw­szy­zna mi – od­parł Mar­cin, zdej­mu­jąc czap­kę.

Wy­szedł na ga­ne­czek wa­go­nu, któ­ry już się to­czyć po­czy­nał, my­śląc:

– Od­przy­się­gnę się od tego okrop­ne­go pi­cia, od tej z pie­kła ro­dem… Pój­dę do ko­ścio­ła, pój­dę do księ­dza i przy­się­gnę przed oł­ta­rzem…

Wa­gon szedł już co­raz prę­dzej, ale Mar­cin tak nie mógł przejść przez drzwicz­ki prze­dzia­łu, tak się chwiał na no­gach, zstę­pu­jąc ze schod­ków, że gdy wresz­cie wy­sko­czył, upadł tak nie­szczę­śli­wie, że do­stał się pod koła wa­go­nu, któ­re mu obie nogi prze­je­cha­ły. Jed­no­cze­śnie stop­nie wa­go­nu, ude­rzyw­szy go w gło­wę, za­bi­ły na miej­scu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: