- W empik go
Dzielny chłopiec: powieść dla młodzieży - ebook
Dzielny chłopiec: powieść dla młodzieży - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 270 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marcin Kilowski był posługaczem kolejowym. Nosił na plecach ciężkie kufry i kosze, pomagał podróżnym przy wsiadaniu do wagonu i przy wysiadaniu, zanosił do wagonu torby i zawiniątka podróżne. Latem i zimą długie godziny przebywał na stacji kolei w Warszawie, ubrany w bluzę płócienną szafirową, gdy było gorąco, w szarą sukienną, gdy było zimno. Do domu zaglądał od czasu do czasu dla wypoczynku. Zjadał wtedy prędko posiłek przygotowany i z ciężkiem westchnieniem rzucał się na posłanie.
– Aa, przecie, żem nareszcie dopadł własnego łóżka! – mówił wtedy często, przeciągając zmęczone członki. – Spracuje się człowiek i na twardej ławie czasem się przedrzemie, to mu potem łóżko aż pachnie. Józik! zbudź mnie o trzy kwadranse na piątą, żebym na czas doleciał na osobowy! Weź tam z kieszeni pieniądze, przelicz i schowaj!
Józik, syn Marcina, miał lat dziewięć i prowadził ojcu całe gospodarstwo. Matki nie miał oddawna; babka, która go wychowała, umarła na tyfus; a on kupował mięso, chleb, mleko, węgle, nosił wodę, palił w piecyku i gotował, słał pościel ojcu, zamiatał izdebkę. Mała to była izdebka, w suterenie, ale było w niej ciepło i czysto, trochę jednak wilgotno.
Tylko pranie to się jakoś Józikowi wcale nie udawało. Próbował kilka razy, ale koszule nie chciały po jego praniu być białe, a na szafirowej/bluzie Marcina, gdy ją Józik wyprał, porobiły się żółte smugi. Przypatrywał się, jak prała Piotrowa sąsiadka, ale jakoś pranie mu nie szło, tak że raz, gdy Piotrowa spostrzegła, jak Marcin wziął na siebie w niedzielę koszulę zanadto szarą, powiedziała:
– Marcinowi żona potrzebna głównie wedle opierunku, bo chłopiec ugotować potrafi, a także guzik przyszyje i izbę zamiecie jak najlepiej, ale pranie to mu się iuż nijak nie wiedzie.
– Ten węgiel, co nim na kolei palą, strasznie wszystko smoli – mówił Józik – ani się doprać.
– Jużci sadza zawsze sadzą, – odezwał się Marcin – ale wiesz, Józik, trza będzie o praniu z Piotrowa pomówić. Niech ona nas opiera. Ty już tego nie zmożesz.
Gotował Józik bardzo dobrze. Już i barszcz i kapuśniak umiał tak utrafić, że Marcin aż się oblizywał, i kaszę, którą kilka razy przypalił, nim mu się udała, teraz doskonale gotował na sypko ze skwarkami, tak jak ją Marcin lubił.
– Jak dorośniesz, to się zgodzisz za kucharza choćby do króla – mówił Marcin – do tego czasu to i kluski nauczysz się gotować, bo żebyś jeszcze kluski umiał twardo zagniatać, toby nie trza nic lepszego.
Wiodło się nieźle Marcinowi. Gdy matka jego nieboszczki żony także umarła, myślał o żeniaczce przez czas jakiś i nawet sąsiadka radziła mu ożenić się z wdową, co miała dużo pościeli i sto rubli. Posyłał też do niej raz w zwiady, gdy mu Józik na obiad dał kaszę zupełnie przypaloną i mięso niedogotowane; ale na drugi dzień i krupnik był doskonały i kapusta taka, że się odjeść nie było można, więc się Marcinowi zrobiło żal dziecka. A nużby macocha była zła? A nużby, broń Boże, dziecko biła? Więc dał pokój żeniaczce.
Piotrowa koniecznie chciała go wyswatać, ale on wszystkie jej namowy puszczał mimo ucha.
– Żeby tak na dobrą trafić, to nie mówię – odpowiadał – ale kto tam wie, jaka się człowiekowi dostanie. Teraz mi przynajmniej nikt nad głową nie terkocze i nikt mi dziecka nie poniewiera. Bóg wie, jakby tam było.
– Strasznieście zmądrzeli, Marcinie, – mawiała Piotrowa – to dziw, żeście się wychowali! Cóż to, syna myślicie na kucharkę kierować? Nie lepiejbyście go oddali do jakiego terminu? Cóż mu z tego przyjdzie, że będzie umiał obiad byle jak uwarzyć?
– O, tak ci ugotuje, że nie potrzeba lepszego.
– Bo wam się już język popsuł od złego jadła, to nie czujecie, co dobre, a co złe. Mielibyście choć koszulę białą na niedzielę.
Ale Marcin miał już taką naturę, że im go kto więcej namawiał, tem on stawał się twardszy. Może byłby się i ożenił, żeby nie ciągłe namowy Piotrowej.
– Chyba ona coś w tem ma? – myślał, kiwając głową, i coraz bardziej miał się na baczności.
Marcin zarabiał nierówno. Czasem przynosił dwa ruble na dzień, czasem i całego rubla z kieszeni nie wytrząsł. I byłby z niego zamożny człowiek, gdyby nie ta nieszczęśliwa wódka. Lubił zaglądać do kieliszka i zakrapiać się do poduszki. Nigdy mu się wprawdzie nie zdarzało być nietrzeźwym na stacji, ale starszy dozorca raz już na niego fuknął:
– Dwunasty! Coś od ciebie wódkę czuć! Marcin nosił na ręku przepaskę z blachą, na której był nr 12, na czapce miał też mniejszą blaszkę z tym samym numerem.
– Pamiętaj – dodał starszy – że za pierwszem upiciem się pójdziesz precz!
Więc Marcin strzegł się z całych sił. Jednak Józik musiał nieraz chodzić po wódkę, a raz, gdy ojca o oznaczonej godzinie zbudził, Marcin zaczął tak bełkotać, że Józik już go nie otrzeźwił, tylko pobiegł na stację oznajmić, że ojciec chory. Drugi raz musiał mu głowę zlewać wodą, a potem odprowadził go na stację, bo Marcin się trochę zataczał.
– Co mnie ty będziesz pilnował, ty dzieciaku jakiś! – mówił Marcin czupurnie.
– Oj, tatusiu, bo wy się jeszcze gdzie przewrócicie.
– Cichobyś byt! Ojca nie nauczaj, bo ojciec to ojciec! Rozumiesz? Cóż ty myślisz, że ja pijany? Ja choć i wódki parę kieliszków przełknę, to ci chodzę prosto, jak wagon po szynie.
Mówiąc to zatoczył się. Ale go jakoś świeże powietrze objęło, i gdy przyszedł na stację, miał tylko oczy jakby mgłą przysłonięte; szedł prosto na ganek i zaraz z pierwszego zajeżdżającego przed dworzec powozu wyjął rzeczy, wysadził podróżnych i ogromny kufer sam poniósł na plecach.
Józik bywał czasem na stacji. Ogromnie lubił patrzeć, jak się tam aż roiło od ludzi, jak leciał pociąg z lokomotywą na przodzie, z kitą dymu, którą ciągnął za sobą jak warkocz, a w nocy świecił czerwonemi latarniami, niby wilk ślepiami. Józik był przekonany, że nigdzie człowiek lepiej się nie zabawi, niż na stacji. Raz zapytał ojca:
– Tatusiu, ta sala, co w niej stoją stoły i ludzie czekają, to chyba największa na świecie?
– Są na świecie większe – odpowiedział Marcin – ale trza ich daleko szukać.
– Jak dorosnę, to i ja będę posługaczem na stacji.
– A jabym chciał, żebyś był szewcem. Przynajmniej się co noc wyśpisz, niedziele i święta świętujesz, a roboty ci nie zbraknie, bo jak świat światem, ludzie zawsze darli buty i zawsze je drzeć będą. Niema to jak być szewcem! Myślisz, że jabym na stacji dźwigał pakunki, gdyby nie to, że mi sieczkarnia palec obcięła, jakem był młodym chłopcem? Oho, oniby mnie na stacji ujrzeli! siedziałbym sobie z dratwą i szydłem, jak u Pana Boga za piecem. Pamiętaj, co ci mówię, że szewctwo to najlepsze rzemiosło.
W duchu zaś Marcin dodawał jeszcze:
– Żebym był szewcem, tobym nigdy o wódce nie pomyślał, bo nie potrzebowałbym po nocach pracować i prowadziłbym sobie życie spokojne i porządne. Ale kiedy się człowiek nigdy nie wywczasuje jak się należy, to potem coś aż ciągnie do kieliszka i robak tak długo wierci, aż go musi zakropić. To jeszcze szczęście, że choć mi w głowie szmerze, to tego po mnie nikt nie pozna, tak wszystko każdemu rozkalkuluję, jakbym był naczczo. Ale chłopaka oddam do szewca, żeby mu potem wódka tak nie pachniała, jak mnie.2. WALEK.
Józik przy robocie miał mało czasu na figle, na bieganie z chłopakami, ale czasem lubił pograć w piłkę z synem Piotrowej, Walkiem, który był w równym z nim wieku.
Walek był to łobuz, jakich mało. Po całych dniach nic nie robił, a gdy go Piotrowa wołała, żeby jej kartofle oskrobał, to się chował i matka go znaleźć nie mogła.
– A to skaranie boże z tym chłopakiem! – mawiała. – Marcinów Józik o dwa miesiące starszy od tego zbereźnika, a już z niego cała gospodyni. Nasz Walek takie ladaco! Jeno mu zbytki i próżnowanie w głowie.
Walek często przychodził do Józika i zawsze chciałby go namówić na jaką swawolę. Palił papierosy i udawał, że mu bardzo smakują.
– Skądże ty masz pieniądze na papierosy? – zapytał go raz Józik.
– Aha! I tybyś tak samo mógł sobie zarobić.
– A jakże ty zarabiasz?
– Ja cię zaraz nauczę. Weźmiesz na siebie najgorszą czapczynę, najgorsze odzienie i pójdziesz na Nowy Świat albo na Marszałkowską. Jak zobaczysz jaką porządnie ubraną panią, to za nią idź i żałosnym głosem wołaj: "Litościwa osobo, już trzy dni nic nie jadłem! Matka sparaliżowana, ojciec pojechał do Ameryki… Choć na kawałek chleba! Litościwa osobo! Pan Bóg stokrotnie wynagrodzi".
Mówiąc to, Walek skulił się, zrobił się maleńki, twarz wykrzywił i zaczął chlipać, jakby płakał.
– Widzisz, jak ja się nauczyłem dobrze płakać! W zimie to trza jeszcze dygotać od zimna, jakby cię febra trzęsła.
– Wstydź się, Walek! – zawołał Józik. – Jakże ty możesz tak kłamać? Pan Bóg cię skarze za takie oszukaństwo.
– O, abo to ja pierwszy taki? Dużo jej ubędzie, tej bogatej pani, jak mi da parę groszy! A ja kupię sobie za to papierosów, kupię sobie cukierków. Nawet na piłkę sobie uzbierałem. Czasem powiadam, że mię cygani ukradli i ja od nich uciekłem; czasem, że ojca para w fabryce poparzyła… Raz jedna pani chciała ze mną pójść do niby sparaliżowanej matki, tom ją wyprowadził aż na Leszno, a potem czmychnąłem w boczną ulicę i tyle mnie widziała. Okrutniem się ubawił! Opowiedziałem jej, że jestem najstarszy, a oprócz mnie jeszcze pięcioro dzieci, i zaraz powiedziałem, jakie mają imiona chłopcy, a jakie dziewczyny, alem się omylił i zamiast pięciu imion powiedziałem trzy imiona chłopców i trzy imiona dziewczyn. To znowu czasem udaję, że mnie dusi okropny kaszel, aż mi oczy na wierzch wyłażą, wtedy opowiadam, że wszyscy sześcioro mamy koklusz.
– To z ciebie nic dobrego! A matka nic o tem nie wie?
– Matce znowu opowiadam inne historyjki. A tom staruszka ubogiego odprowadził do domu, bo zemdlał na ulicy; a tom był w kościele…
– Jabym tak kłamać nie potrafił. A i nie chciałbym. Przecie to grzech.
– To też ty się nigdy niczego nie dorobisz. Napracujesz się i cóż z tego masz? Nawet ci ojciec na papierosy ani na cukierki nie da. Robisz na ojca, a on ci za to płaci? Ja to się choć napróżnuję, nabiegam co wlezie, nagram się w piłkę, naślizgam się po zamarzłych rynsztokach.
– A ja pracuję i dobrze mi. I może Pan Bóg tak mi da, że nigdy ręki po wsparcie wyciągać nie będę. Chybabym się wtedy pod ziemię schował ze wstydu!3. PANI WARBICKA I JEJ PIES.
Dla Marcina nie było ani niedzieli ani święta. W Wielkanoc i Boże Narodzenie tak samo dźwigał pakunki, jak w dzień powszedni, tak samo musiał iść na stację. Rzadko też kiedy widywał panią Warbicką, ktorą znal oddawna i u której służył na wsi wtedy, kiedy mu to sieczkarnia palec ucieła.
Pani Warbicka mieszkała w Warszawie od lat kilkunastu. Zestarzała się bardzo i jakoś coraz większa była u niej bieda. Wieś, co ją niegdyś miała, zabrali wierzyciele, bo kobiecina nie umiała gospodarować i służący ią okradali; potem przenosiła się w Warszawie do coraz gorszego mieszkania. Póki mogła, haftowała znaki na bieliźnie, bo to umiała dobrze robić, ale wzrok jej się popsuł, krzyż ją bolał od siedzenia nad krosnami, wkońcu już nic zarabiać nie mogła. Sprzedawała potrochu co lepsze graty i nareszcie mieszkała na strychu w jednym pokoju i gotowała sobie jedzenie na maszynce naftowej. Idąc po schodach na swój strych, stękała coraz bardziej, na każdem piętrze biedaczka zatrzymywała się i sapała, aż litość było słuchać. Dawniej miała dużo znajomych, ale teraz nie odwiedzała nikogo, nikt też u niej nie bywał prócz Marcina parę razy do roku i Józika, który do niej zalatywał, bo go ogromnie lubiła. Jak tylko Józik się zjawił i staruszkę grzecznie w rękę pocałował, zaraz zaczynała się o wszystko rozpytywać, potem zapalała ogień pod kuchenką naftowa, i częstowała chłopca herbatą. Czasem posyłała go po bułki lub cukier i serdelki. Potem go błogosławiła jak dobroczyńcę.
– A niechże ci, moje dziecko, Pan Jezus wynagrodzi za to, żeś mi oszczędził chodzenia po tych nieznośnych schodach. Coraz mi ciężej po nich się drapać. Na mieszkanie niżej mnie nie stać, w suterenach wilgoć, a mnie po kościach łamie… Nie wiem, co to będzie, jak się kiedy już z łóżka zwlec nie będę mogła. A przyjdzie to niedługo, bom coraz słabsza.
Pani Warbicka miała psa, który się nazywał Bosy, bo był cały czarny, a łapy miał białe. Lubiła go bardzo i często mówiła Józikowi, że chybaby zwarjowała, żeby nie to żywe stworzenie, które miała przy sobie. Bosy był mądry, umiał różne sztuki i był bardzo posłuszny. Tak jednak nie cierpiał kotów, że gdy kota zobaczył, to się za nim uganiał i wtedy już żadne wołanie nie pomagało. To też pani Warbicka miała nieraz biedę z tą nienawiścią Bosego do kotów. Raz udusił bardzo pięknego kota jakiejś bogatej pani i pani Warbicka musiała przepraszać. Ile razy, poskrobawszy do drzwi, uprosił, by go wypuszczono, tyle razy oglądał się zaraz za kotami. Gdy kota w jakim kącie wyśledził, a nieprzyjaciel uciekł na drabinę lub drzewo, to stał i szczekał, póki go jaki zniecierpliwiony przechodzień nie odpędził i przestraszonej ofiary z oblężenia nie oswobodził. Gdy się zaś Bosemu udało poturbować napotkanego kota, to wracał do swojej pani uszczęśliwiony i machał ogonem, jakby dopełnił wielkiego czynu. Józika lubił, bo chłopiec umiał się z nim bawić. Z natury pies był wesoły i tylko przy swojej smutnej pani stawał się smutnym.
Pani Warbicka wyglądała zawsze z upragnieniem odwiedzin Marcina, bo się z nim mogła nagadać o lepszych czasach, kiedy to jeszcze Wólka Kościelna do niej należała, kiedy miała wygodny domek, w którym nie było schodów, oprócz tych, po których się schodziło do piwnicy.
– Niema to jak wieś, mój Marcinie: – mawiała – ludzie gromadzą się po miastach na swoją biedę i na swoje zgorszenie. Na wsi człowiek bliżej Pana Boga i nie patrzy na tyle nędzy ludzkiej, ani tyle ludzkiej głupoty i na tyle niegodziwości różnych. Żebym to ja choć przed śmiercią jeszcze Wólkę Kościelną zobaczyła!
Marcin tylko głową kiwał. Wiedział on, że Warbicka nigdy już Wólki nie zobaczy, bo była i stara i biedna i coraz to słabsza.
– Ja powiem pani tak: – mówił na pociechę staruszce – wszędzie człowiek poczciwy jest blisko Pana
Boga, a staremu lepiej w mieście, bo i doktór i apteka blisko…
– Staremu i doktór nic pomoże.
– A pamięta pani, jak się to mnie krew z palca waliła, jak mi go sieczkarnia ucięła, a tu doktór o dwie mile, i ani było czem krwi zatamować, choć pani kazała pajęczynę ze wszystkich kątów powymiatać i miałem jej z cal grubości na palcu. Alem tam niebardzo był markotny. Dopiero jakem sobie wspomniał, że już nic nie będzie z mojego szewctwa, com sobie o niem zawsze myślał, to mi się okrutnie niemiło zrobiło.
– Ja Panu Bogu dziękuję, że was, Marcinie, choć od czasu do czasu zobaczę, bo oprócz was i Józika to już tu nikogo nie znam w Warszawie. Do tych ludzi bogatszych, co się z nimi dawniej znałam, teraz nie chodzę, boby może myśleli, że od nich czego potrzebuję, i możeby im się nie podobała moja wyszarzana suknia, a możeby, broń Boże, chcieli mnie wspierać.
– Ha, możeby się pani czasem pomoc ludzka przydała…
– Nie, mój Marcinie, już ja na żebraczkę nie wyjdę. Z głodu może umrę, ale ręki wyciągać nie będę. Z cudzej łaski nigdy nie żyłam, a kiedym nie umiała zachować tego majątku, co mi mój mąż nieboszczyk zostawił, to słusznie, że bieduję na starość. No, Marcinie, napijcie się jeszcze szklankę herbaty!
– Bóg zapłać!
– A ty, Józiku?
– I ja już mam dosyć, dziękuję pani.
– Jednego wam tylko zazdroszczę, Marcinie, to tego chłopaka.
– Jużci złoto, nie chłopak! – odparł Marcin. – Rychtyk wdał się w nieboszczkę moją kobietę, a ja od niej przez półtora roku, cośmy z sobą żyli, złego słowa nie słyszałem. I taki pracowity, jak ona. Piotrowa, niby sąsiadka, wciąż mi tam radzi się żenić; ale mi żal dziecka, bo co matka rodzona, to nie macocha. Czasem mi się trochę przykrzy bez gospodyni w domu, ale jak sobie wspomnę na chłopaka… Trza go będzie za jaki rok oddać do terminu, żeby mu dać chleb w rękę, to wtedy, nie wiem, jak będzie. Trza się będzie chyba ożenić… wedle gospodarstwa. Zato już butów kupować nie będę, bo mi Józik darmo uszyje.
– Ja i dla pani uszyję takie ładne, co jaże! – ozwał się Józik nieśmiało.
– Moje ty poczciwe dziecko! – rzekła pani Warbicka.4. MARCIN GINIE OD WÓDKI.
Gdy Marcin ostatni raz wracał od pani Warbickiej z Józikiem, aż go ciągnęło, żeby wstąpić do szynku i wypić choć jeden kieliszek. Obracał oczy na szynk i nogi same na bok go prowadziły, ale Józik mocno się trzymał jego ręki, a zagadywał, a wspominał nieboszczkę matkę. Chłopiec wiedział, że wódka ciągnie ojca do szynku, i chciał mu gwałtem złą myśl z głowy wybić. Przypomniał mu, że, wróciwszy do domu, trzeba będzie zaraz lecieć na pośpieszny z Kowla. I jakoś nareszcie Marcin zaczął myśleć o czem innem i już prosto poszedł z Józikiem. Na stacji tego dnia zarobił sporo, bo z drugim wynosił z wagonu jakiegoś bogatego pana, którego noga tak bolała, że się jej dotknąć nie pozwalał. Za to wynoszenie zapłacił dobrze posługaczom.
Gdy Marcin wracał na odpoczynek do domu, znowu mu wódka zapachniała. Przeklinał ją w duchu, nazywał "djabelskiem nasieniem", a czuł, że silniejsza od niego i że go zmoże.
– Oj, zmoże, bestja! – myslał – zmoże ta z piekła rodem! Człowiek się nie wywczasuje, nie wyprostuje…
Był zmęczony, chciało mu się spać, a głodu nie czuł. Zjadł bez apetytu, co mu Józik przygotował, i fuknął na niego, sam nie wiedział, o co, a potem zawołał groźnie:
– No, leć mi po wódkę!
Józik nie śmiał nic odpowiedzieć i przyniósł flaszkę, a gdy ją na stole postawił, Marcinowi aż się oczy do niej zaśmiały.
Marcin począł pić chciwie i jakoś prędko w głowie mu zaszumiało.
– Jenszy – mówił niewyraźnie, jakby mu język kołkiem stawał – jenszy to się zaraz zatacza, jak się wódki napije, i bełkocze sam nie wie co, a po mnie nikt nie pozna. Chodzę prosto, jak wagon po i szynie, i mówię gładko, jak z książki.
Wstał, potknął się trochę na równej podłodze i zawołał, waląc pięścią w stół:
– Przynieś jeszcze wódki do poduszki! Trza tego robaka lepiej zalać!
Józik zaczął płakać i zawołał okrutnie żałośnie: "Tatusiu!" Ale Marcin spojrzał na niego groźnie surowemi oczyma, że chłopiec nie czekał, aż mu pięść ojcowska na głowę spadnie, i porwawszy butelkę, wybiegł z izby co prędzej.
Marcin nie doczekał się jego powrotu. Chrapał na ławie, gdy Józik z wódką powrócił, ale po paru godzinach obudził się, bo ława była twarda, i zawołał na chłopca:
– A pamiętaj mnie obudzić przed dwunastą, bo to mój dyżur dzisiaj! Wódki przyniosłeś? Dajno kieliszek! Tylko jeden kieliszek, żeby starszy nie poczuł; on ma nos taki delikatny.
Wypił kieliszek, położył się do łóżka i spał niespokojnie, przewracając się z boku na bok i jęcząc przez sen. Przed dwunastą zerwał się, zbudzony przez Józika. Wyglądał okropnie. Józik uprosił go, że się umył, uczesał i zlał głowę wodą.
– Mnie to wszystko niepotrzebne – powtarzał chrapliwym głosem – po mnie nikt nie pozna. Chodzę prosto, jak wagon…
– Zjedzcie trochę ciepłego mleka, tatusiu!
– Nic nie chcę. Najedzony jestem jak bąk. Napić tobym się napił, ale trza lecieć na stację.
Józik odprowadzi} ojca, ale ten jakoś równowagi utrzymać nie umiał i potykał się na prostej drodze. Chłopiec był bardzo smutny, żal go ściskał za gardło, bal się, by ojciec służby nie stracił, by na stacji nie spostrzeżono, że nie jest trzeźwy. Gdy jednak Marcin znalazł się na dworcu, jakoś raźniej chodzić począł, i Józik wrócił do domu spokojniejszy.
Tymczasem Marcin stał na ganku dworca, przed który zaczynały zajeżdżać dorożki, ale czuł się ociężałym, nie miał ochoty zejść ze schodów, bo się bał potknąć. Inni posługacze biegali i usługiwali podróżnym, a on się oparł o framugę drzwi i miał minę tak zaspaną, że towarzysz z numerem 7-ym na blasze zawołał:
– Cóż to, Marcinie, śpicie jeszcze, czy co? Marcin, choć zwykle był wesoły i dobry, obraził się;
bo człowiek, który jeszcze choć trochę ma w czubku, o byle co się obraża.
– A wam co do mojego spania? – zawołał gburowato – głowa mnie boli, że o mało nie rozsadzi, a tu na mnie dziś dyżur.
I stał tak dalej, oparty o framugę. Posługacze znikli powoli z ganku i krzątali się po salach, kupowali dla podróżnych bilety, wyprawiali rzeczy, bo już było niedaleko do odejścia pociągu. Rozległ się naprzód pierwszy raz, potem drugi raz dzwonek, a Marcin z miejsca się nie ruszył. Aż tu zaturkotała dorożka przed samym gankiem, wyskoczył z niej podróżny i zawołał:
– Posługacz, wszystkie rzeczy do wagonu 1-ej klasy! Prędko, bo już… musi być późno.
Marcinowi jakby kto w kark dał. Ruszył się prędko, wyjął rzeczy z dorożki, mówiąc:
– Już po drugim dzwonku, trza się śpieszyć. Dźwigał za podróżnym walizkę i torbę, ale czuł,że mu się nogi plączą. Z trudem wygramolił się na stopnie wagonu, a gdy walizkę stawiał na półeczce u góry, to mu się zdawało, że ma ręce i ramiona z ołowiu.
– Uciekaj! – wołał podróżny, dając mu zapłatę – bo pociąg rusza.
– Nie pierwszyzna mi – odparł Marcin, zdejmując czapkę.
Wyszedł na ganeczek wagonu, który już się toczyć poczynał, myśląc:
– Odprzysięgnę się od tego okropnego picia, od tej z piekła rodem… Pójdę do kościoła, pójdę do księdza i przysięgnę przed ołtarzem…
Wagon szedł już coraz prędzej, ale Marcin tak nie mógł przejść przez drzwiczki przedziału, tak się chwiał na nogach, zstępując ze schodków, że gdy wreszcie wyskoczył, upadł tak nieszczęśliwie, że dostał się pod koła wagonu, które mu obie nogi przejechały. Jednocześnie stopnie wagonu, uderzywszy go w głowę, zabiły na miejscu.