Dzień dobry, jestem z kobry, czyli jak stracić przyjaciół w pół minuty i inne antyporady - ebook
Dzień dobry, jestem z kobry, czyli jak stracić przyjaciół w pół minuty i inne antyporady - ebook
Urocza, kapitalna, wesoła, błyskotliwa książka do przeczytania jednym tchem! W dobie dyktatu poradników na każdy temat, które każą się nam katować dietą, gimnastyką, rzucaniem wszelkich przyjemności, z wielką ulgą można się zatopić w opowieściach Marii Czubaszek o ludziach i zdarzeniach z jej życia, które to historie są zaprzeczeniem pochwały prowadzenia zdrowego życia…
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-198-1 |
Rozmiar pliku: | 900 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po prostu nie należy łączyć jedzenia i picia. Jeśli coś jem, to nie piję nawet pół kieliszka. A gdy piję, to nie zjadam nawet okruszka.
Nauczył mnie tego Janusz Minkiewicz. Miałam dwadzieścia lat, gdy go poznałam, i od tamtego czasu nigdy nie miałam kaca.
Janusz Minkiewicz to była postać! W Warszawie zwany „Minio”. Miał swój stolik w SPATiF-ie, gdzie wpadał po południu na obiad. Nie pił wtedy nawet kropli alkoholu. A wieczorem, koło dziewiątej, przychodził się napić. I pił potworne ilości czystej wódki. Kelner przynosił mu na talerzyku skórkę chleba. On od czasu do czasu ten chleb wąchał, i pił dalej. Czasem przez całą noc.
SPATiF był dla niego najważniejszym miejscem w Warszawie. Kiedyś wybraliśmy się razem do Teatru Dramatycznego na „Noc cudów” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Mieliśmy zaproszenia w pierwszym rzędzie. Usiedliśmy. Przygasło światło i Minkiewicz natychmiast zasnął. Obudziły go brawa. Ziewnął i powiedział: „Boże, jak mnie to nudzi! Chodźmy szybko do miasta. Do miasta! Do miasta!”. A byliśmy w Teatrze Dramatycznym, w Pałacu Kultury, w samym sercu Warszawy! Ale dla niego „miasto” to był SPATiF. Nic innego się nie liczyło.
Oczywiście był alkoholikiem. Ale wtedy prawie wszyscy pili. Pamiętam, jak się poznaliśmy. Szalenie mi imponował – znany pisarz, osobowość. Zaprosił mnie na kolację, oczywiście do SPATiF-u, i tak się denerwowałam, że nie jadłam nic przez cały dzień. Nie wiedziałam jeszcze wtedy o żelaznej zasadzie Minkiewicza, że jak pije wieczorem, to nic nie je. Więc gdy się spotkaliśmy, on zamówił jedynie skórkę chleba do wąchania. A ja – chcąc nie chcąc – to samo. Nigdy w życiu nie wypiłam tyle wódki, co wtedy. Chyba tylko siłą woli trzymałam się pionowo, bo by mi było wstyd, gdybym spadła z krzesła. Potem się zastanawiałam, jak to w ogóle było możliwe, bo on pił straszne ilości alkoholu. A ja wtedy chciałam mu zaimponować, więc piłam równo z nim. Potem odwiózł mnie taksówką do domu. W ogóle tego nie pamiętam, ale podobno pożegnałam się z nim grzecznie, a jak tylko taksówka odjechała, to wczołgałam się do domu na czworakach i w sukience padłam na łóżko. Następnego dnia było wspaniale! Obudziłam się bez kaca, z poczuciem lekkości. A gdy Minkiewicz zadzwonił, żeby sprawdzić, czy żyję, był mocno zdziwiony, że tak dobrze się trzymam. Przeszłam ten egzamin i potem wielokrotnie byłam jego ulubionym kompanem. Uwielbialiśmy razem spędzać sylwestra. Ponieważ żadne z nas nie lubiło tańczyć, więc chodziliśmy przez całą noc od jednej knajpy do drugiej. Startowaliśmy w SPATiF-ie, a potem szliśmy do Dziennikarzy, do Architektów, Filmowców i tak dalej. I piliśmy, nie biorąc do ust ani kęsa.
Minkiewicza w środowisku uwielbiano za jego inteligencję, talent i dowcip, ale uważano go za dziwkarza. Fakt, że czasem przyprowadzał do SPATiF-u panienki lekkich obyczajów prosto z ulicy. Zawsze były to dziewczyny z klasą, ale jednak kurewki. Traktował je z ogromnym szacunkiem, zapraszał na kolację. Przez jeden wieczór mogły się czuć, jakby były częścią dobrego towarzystwa, które przychodziło do SPATiF-u. Zdarzały się jednak wpadki. Kiedyś Janusz Minkiewicz zwierzył mi się: „Wiesz, Marysiu, cholera, mam za dobre serce i przeinwestowałem. Zaprosiłem taką jedną do SPATiF-u… Wiesz, że ja wieczorem nie jem, no ale ona chciała jeść. Miała ochotę na pieczarki. Nazamawiałem jej tych pieczarek całą górę, a ona wszystko zjadła. A jak wsiedliśmy do taksówki, żeby do mnie pojechać w wiadomym celu, to ona zaczęła rzygać. Po prostu się przeżarła… No i trudno. Pożegnałem się z nią, bo w takim stanie przecież nie będę jej do siebie do domu zapraszał. Oj, przeinwestowałem”.
Największa przyjemność w życiu
Nie miałam jeszcze szesnastu lat, kiedy zapaliłam pierwszy raz. Kolega poczęstował najpierw moją koleżankę, a potem mnie. Ona się zakrztusiła, ja pociągnęłam i wiedziałam, że to jest to, dla czego warto żyć. I tak mi już zostało.
Kiedyś dopadła mnie jakaś okropna choroba. Byłam strasznie przeziębiona i nie mogłam palić. To było dla mnie okropne. Nie denerwowałam się, że mam temperaturę prawie czterdzieści stopni i że koszmarnie mnie boli łeb, tylko że co brałam papierosa, to musiałam go gasić. Bałam się, że mi tak zostanie, znaczy, że nie będę mogła palić. Jezu! Ja co chwilę próbowałam… Może już będę mogła zapalić? Ciągle nie? A teraz? A za pięć minut? Gdy już mogłam wreszcie zapalić, to choć miałam jeszcze temperaturę, to czułam, że w końcu wracam do życia.
Pierwsze papierosy, jakie paliłam, to były wawele i giewonty, które podkradałam ojcu, bo ojciec palił. Ale w tamtych czasach to właściwie wszyscy palili, więc to nie było nic dziwnego. Mama jak poznała ojca we Lwowie, a on już palił, to też bardzo chciała i próbowała się nauczyć. Ale jej to zupełnie nie szło, więc w pewnym momencie odpuściła. Ja, gdy nauczyłam się palić, to podkradałam ojcu papierosy. Nauczyłam się rozklejać paczki nad parą z czajnika i wyciągać dwa papierosy. Wydawało mi się, że jestem taka cwaniura i że jak tak ułożę potem równo te papieroski i zakleję paczkę, to nikt się nie dowie. Potem się okazało, że ojciec doskonale sobie z tego zdawał sprawę i powiedział mi to po maturze, kiedy mnie poczęstował pierwszym oficjalnym papierosem. Nie był tym zachwycony, że palę, ale nie było też kiedyś takiej histerii jak teraz, związanej z paleniem tytoniu.
Po giewontach ojciec przerzucił się na wawele. A ja razem z nim. Wawele to były takie wtedy lepsze papierosy, pamiętam, że one nie były okrągłe, tylko lekko spłaszczone. Pierwsze papierosy, które sama zaczęłam kupować, to były czerwone carmeny. Bardzo je lubiłam. Mężczyźni zazwyczaj woleli caro, które były w niebieskich paczkach, nieco krótsze. A carmeny były takie dosyć długie i – jak to wówczas mówiono – perfumowane. Mój kolega, Tadzio Sznuk z radia, też je palił i wszyscy dziwili się: „Mężczyzna, a pali carmeny! No koniec świata!”.
Wtedy kiepsko u mnie z pieniędzmi bywało. Zresztą teraz też jest – wiadomo – różnie. Ale jedzenie kupowałam dopiero wtedy, gdy już miałam papierosy. Te carmeny, pamiętam, kosztowały osiemnaście złotych. To były inne pieniądze, ale jak na tamte czasy, to i tak były dosyć drogie. I potem z carmenów od razu przeszłam na papierosy, które szalenie polubiłam. Raz mnie ktoś mentolowym poczęstował, najpierw bardzo mi nie smakowało, a potem byłam ze znajomym, który palił salemy. I te salemy mi się szalenie spodobały. Zaczęłam palić paczkę „normalnych”, czyli carmenów i paczkę salemów. A potem kupowałam tylko salemy. I raptem salemy się skończyły. Podobno w Polsce się źle sprzedawały, zwłaszcza na wsi nikt tego nie kupował, bo były dosyć drogie. Bardzo długo szukałam papierosów, które będą mi tak smakowały, jak te salemy z lat osiemdziesiątych i wreszcie znalazłam. Nazywają się viva i nie jest je łatwo kupić. W innych miastach jeszcze nigdzie ich nie spotkałam. A w Warszawie, to też tylko w nielicznych miejscach. Tu koło mnie pan w kiosku specjalnie dla mnie sprowadza, bo nikt inny tych papierosów nie kupuje.
W stanie wojennym, gdy wszystkiego brakowało, radziłam sobie bardzo dobrze. Te towary, co były, sprzedawano tylko na kartki. A ja te kartki oddawałam lub zamieniałam na kartki na papierosy. Ludzie chętnie brali talony na wódkę, na buty, na mąkę, cukier… Zostawiałam sobie tylko kartki na mięso, bo wtedy miałam psa, a pies musiał mieć mięso. Ja prawie mięsa nie jadłam, tylko dla pieska kupowałam. Podziwiałam Jacka Fedorowicza. On miał wtedy trzy psy i nauczył je, żeby jadły ryby, bo ryby sprzedawali bez kartek. Mieszkał z rodziną na Solcu, a obok był sklep rybny i oni te trzy wielkie psy karmili rybkami. Ja nie umiałam tak wytresować swojego psa, więc musiałam mu kupować mięso.
Gdy pozwolono znów wydawać gazety, pracowałam w „Szpilkach”. W naszej redakcji był Jerzy Kleyny, autor popularnego przeboju „Kawiarenki”. Jego krewny pracował gdzieś w fabryce papierosów i przynosił całe worki długich ścinków, czyli papierosów jeszcze niepociętych. Łapało się taki długi kawałek spinką do włosów i można było palić. Całkiem to dobrze smakowało!
Palenie jest dla mnie ważne. Kilka propozycji pracy odrzuciłam właśnie dlatego, że nie dałoby się tego pogodzić z moim ulubionym nałogiem.
Spotkałam się parę lat temu z Małgorzatą Domagalik, która bardzo mnie namawiała, żebym pisała do magazynu „Pani”, a którego nie ukrywam – nie czytałam, bo ja takich babskich rzeczy nie lubię. Chciała, żebym coś do jej pisma robiła, ale nie było to nic konkretnego. Najpierw zaproponowała coś w rodzaju recenzji. Coś o filmach, o teatrze. Ja jej wtedy szczerze powiedziałam, że ze względu na swój nałóg nie jestem kinomanką. Bardziej już bym do teatru chodziła, tym bardziej że pracując wtedy z wieloma aktorami, mając takie znajomości, byłam zapraszana na właściwie wszystkie najlepsze premiery. Ale odkąd teraz w teatrze nawet w przerwie nie można zapalić we foyer, to przestałam tam chodzić. Dla mnie większą przyjemnością jest palenie papierosa w domu niż bycie w teatrze na premierze. Z pisania recenzji nic więc nie wyszło.
Ludzie, którzy nie palą, tego nie zrozumieją, ale rzucenie papierosów dla kogoś, kto je lubi, to najwyższe poświęcenie. Ja na coś takiego nigdy bym się nie zgodziła.
Stefania Grodzieńska mówiła mi, że kiedyś jeździła po Polsce ze spektaklami z Januszem Minkiewiczem, który w trasie nadużywał alkoholu. Siedzieli sobie w jakiejś kawiarni i choć było dopiero południe, to on już trochę przesadził. Nigdy na scenie nie zrobił jakiejś popeliny, ale ona była strasznie zdenerwowana i truła mu, żeby wreszcie przestał pić. Minkiewicz chciał, żeby w końcu się od niego odczepiła, i jej odpalił: „Chcesz, żebym przestał pić? To ty przestań palić!”.
Grodzieńska się chciała upewnić, że dobrze słyszy: „A co, jak rzucę palenie, to ty przestaniesz pić?”. I tak jak siedzieli w kawiarni, a ona trzymała w palcach zapalonego papierosa, to zdusiła go w popielniczce i więcej w życiu już nie zapaliła.
A Janusz oczywiście pić nie przestał.
Papierosy zbliżają ludzi. Kiedyś bardzo chciałam poznać profesora Mikołejkę. Przeczytałam jego felieton, jak mu przeszkadzają matki z dziećmi – zresztą bardzo go zaatakowano za to, co napisał – i strasznie go polubiłam. Później się okazało, że on też pali papierosy. Zostaliśmy zaproszeni do jakiegoś programu w telewizji i od razu przypadliśmy sobie do gustu. Spojrzał na mnie i zapytał: „Pani na pewno wie, gdzie się tu pali”. No swój człowiek! Od razu pobiegliśmy na papierosa. To oczywiście nie jest taka znajomość, żebyśmy się spotykali prywatnie, ale szalenie go lubię i uważam za bardzo mądre jego felietony.
Teraz często jeżdżę na spotkania autorskie i wszędzie, gdzie można, latam samolotem. Bo to najszybszy sposób podróżowania i najkrótsza przerwa pomiędzy jednym papierosem a drugim. Bo odkąd w pociągach wprowadzono zakaz palenia, każda podróż to dla mnie męka. Na spotkaniach zawsze proszę o przerwy na papierosa, a czasem, jak ludzie już o mnie coś wiedzą, to pozwalają mi zapalić. Jak przyjeżdżam, to na sali czekają już na mnie fotel i popielniczka.
Jeśli chodzi o palenie, to uznaję tylko papierosy. Kiedyś na sylwestra byliśmy z mężem u znajomych. Byli Maciek Zembaty, Piotr Szczepanik i Fedorowiczowie. Ktoś przyniósł trawkę. Oglądaliśmy trochę telewizję, gadaliśmy przy stole, paliliśmy. Potem, gdy wracaliśmy do domu, Karolak strasznie się przeraził, bo wydawało mu się, że fruwa. I nie było to miłe uczucie. Coś okropnego. Ja nic nie czułam, ani miłego, ani strasznego, więc postanowiłam więcej już nie próbować trawki. Wolę zostać przy swoich papieroskach.
Jak przeżyć 12 kaw dziennie
Kawę zawsze lubiłam. Nie powiem, że od dziecka, ani że wyssałam ją z mlekiem matki, bo mama nie piła kawy, więc nie mogłam jej wyssać z piersi, ale faktem jest, że wcześnie zaczęłam pić kawę i bardzo ją polubiłam. Natomiast – choć nikt w to nie wierzy – nigdy w życiu nie wypiłam szklanki herbaty. Dlatego gdy mi mówią: „Nie masz dzieci, to kto ci na starość poda szklankę herbaty?”, odpowiadam, że jakby ktoś taki się znalazł i mi podał tę szklankę herbaty, to jeszcze bym go w ucho trzepnęła. Bo ja herbaty nie znoszę. I nawet wiem dlaczego. Kiedyś jako małe dziecko szłam przez plac Trzech Krzyży w Warszawie. Był tam taki postój dorożek. Pora była zimowa. Na ziemi leżał śnieg. I wtedy zobaczyłam, jak koń na ten biały śnieg zaczyna sikać. Ja zawsze zwierzątka lubiłam, więc patrzyłam zafascynowana. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. A ten koń sikał i sikał. A mnie się wtedy skojarzyło, że na białym śniegu ten koń sika herbatą. I gdy mi ktoś dziś proponuje, żebym się napiła herbaty, to od razu przed oczami staje mi sikający koń. Od tamtego czasu nigdy nie tknęłam takiego napoju. Kawa to co innego.
Zresztą nie mam wyjścia. Coś przecież muszę pić. Słodkich soków nie cierpię, a za wodą, która jest z pewnością bardzo zdrowa, nie przepadam. Kiedyś próbowałam wypić dwa litry w ciągu dnia, tak jak to zalecają lekarze. Udało mi się tylko litr i się poddałam. Za to mogę wypić 10–12 kaw. Zwłaszcza odkąd można już w Polsce kupić kawę rozpuszczalną.
Tak zwanej plujki, czyli kawy sypanej zalanej wrzątkiem, dziś już bym do ust nie wzięła. Kiedyś innej nie było. Brałam więc sitko i przez sitko przelewałam zrobioną kawę do szklanki, żeby nie było potem tam jakichś farfocli. Tego nie cierpiałam.
Kawa nie jest mi potrzebna po to, żeby się jakoś ożywić, bo ja się budzę sama o szóstej rano bez budzika. Może dlatego, że w ogóle mało śpię, do czterech-pięciu godzin, nie dłużej. Napoleon ponoć jeszcze mniej spał. Zawsze tak miałam, dlatego byłam nieszczęśliwa jako dziecko, bo cała moja rodzina, zwłaszcza mama, w niedzielę lubiła sobie dłużej pospać. Mama była najważniejszą osobą w domu i trzeba było na palcach chodzić, żeby jej nie obudzić. A wtedy nie było jeszcze telewizji, żeby jakoś przetrwać kilka godzin. Oczywiście czytałam książki, ale ile można czytać książki? Kolegów ani koleżanek nie miałam, żeby wyjść gdzieś na podwórko i się pobawić. Nigdy tego nie praktykowałam. A jak tylko wstałam, żeby przejść się po mieszkaniu, to ojciec syczał do mnie: „Cicho, bo Ula śpi!”. Ula, to oczywiście moja mama – Urszula. To „cicho, bo Ula śpi” pamiętam do dzisiaj i ciągle się dziwię, że tak trzeba było się po domu skradać, chociaż Ula tak spała, że mogłabym na rowerze jeździć, a i tak by się nie obudziła. Bardzo mnie to wkurzało, a od kiedy jestem dorosła, też budzę się koło szóstej i na ogół, jeżeli mam coś do napisania, robię to rano, żeby odwalić jak najszybciej i żeby później już był spokój.
No i spokojnie wypijam sobie pierwszych kilka kaw. A potem kolejne. Zawsze z mlekiem, bo tak mi smakuje.