Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzień dobry, potworku. Historie z terapii, które inspirują do walki o samego siebie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
24 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Dzień dobry, potworku. Historie z terapii, które inspirują do walki o samego siebie - ebook

Prawdziwe historie ludzi, którzy podczas terapii znaleźli odwagę, aby zmierzyć się ze swoją przeszłością.

Catherine Gildiner odsłania fascynujące kulisy pracy terapeutki i swoich relacji

z pacjentami.

Co sprawia, że odnoszący sukcesy muzyk nie jest w stanie uprawiać seksu?

Czemu rozsądna kobieta nawet nie dopuszcza możliwości bycia szczęśliwą?

Kim staje się dziecko, które matka codziennie wita słowami „Dzień dobry, potworku”?

Gildiner odkrywa przed nami świat ludzkich emocji widziany z perspektywy terapeutki. Jej opowieści o najciekawszych przypadkach ze swojej praktyki nie tylko zaskakują i poruszają, ale przede wszystkim inspirują do walki o samego siebie.

Jak to jest, gdy dostajesz w swoje ręce czyjeś życie, a twoim zadaniem jest je naprawić?

Czy jedno przypadkiem rzucone zdanie może doprowadzić do niepowodzenia całej terapii?

Jak sprawić, żeby ktoś zmierzył się z problemem, który odsuwał od siebie przez całe życie?

„Dzień dobry, potworku daje przywilej ujrzenia w relacji terapeuta–pacjent podstawowej ludzkiej interakcji”.

J.M. Coetzee, laureat Literackiej Nagrody Nobla

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-9249-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORKI

Na początku chcę podziękować pacjentom, których opisałam w tej książce. Pięć osób, o których tu opowiadam, wywodzi się z różnych warstw społecznych, z różnych kultur, a przede wszystkim mają one bardzo różne temperamenty. Laura i Madeline, pochodzące z dwóch skrajnie odmiennych pod względem ekonomicznym rodzin, to niewiarygodnie pracowite kobiety. Danny zaimponował mi swoim stoicyzmem, Peter – zdolnością przebaczania, a Alana – wytrwałością. Każde z nich miało cechy bohatera, które sama pragnęłam zyskać. Wiele się dowiedziałam o różnych strategiach radzenia sobie z bólem i często korzystam z tych lekcji. Każda z tych osób przysłużyła się mojej psychice.

Dzielenie się historią własnego życia to najhojniejszy gest – jestem za to ogromnie wdzięczna tej piątce pacjentów. By się im odwdzięczyć, bardzo się starałam zadbać o ich anonimowość. Dopilnowanie, by nie dało się ich rozpoznać, było dla mnie niezwykle istotne.

To nie jest książka dla akademików, ale dla szerokiego grona odbiorców. Chociaż chciałam, by stała się źródłem inspiracji, zależało mi też na tym, by można było się z niej czegoś dowiedzieć. Odtworzyłam rozmowy na podstawie notatek z sesji z każdym z pacjentów. Aby jednak klarownie przedstawić prawdy psychologiczne, które chciałam zobrazować, oraz zamaskować tożsamość moich pacjentów, scalałam kilka osób w jedną albo dodawałam szczegóły dotyczące innych moich pacjentów, jeśli uważałam, że w ten sposób jaśniej opiszę jakąś psychologiczną kwestię. Każdy przypadek przedstawiony jest w formie narracji, zatem niektóre szczegóły są podkreślone, a inne – pominięte przez wzgląd na klarowność.

Dziękuję każdemu z pacjentów za to, że podzielił się ze mną i z innymi ludźmi swoją walką. Na pewno każdy z nich podpisałby się pod słowami pianisty Petera: „Jeśli opowiedzenie mojej historii pomoże choć jednej cierpiącej osobie, to będzie znaczyło, że było warto”.

Z wdzięcznością

Catherine Gildiner1

ŻYCIE WŚRÓD WIOSKOWYCH GŁUPKÓW

W dniu, w którym zaczęłam pracę w prywatnym gabinecie psychologicznym, usiadłam dumnie za biurkiem. Wiedza dawała mi poczucie mocy, poznane reguły krzepiły, cieszyłam się na myśl o pacjentach, których będę mogła „uleczyć”. Łudziłam się.

Na szczęście w tamtym momencie nie miałam pojęcia, jak chaotyczna jest psychologia kliniczna – inaczej wybrałabym działalność badawczą, obszar, w którym miałabym kontrolę nad badanymi pacjentami oraz nad zmiennymi. Tymczasem musiałam się uczyć elastyczności, gdy stopniowo, co tydzień napływały nowe informacje. Tego pierwszego dnia nie miałam pojęcia, że w psychoterapii nie chodzi o to, by psycholog rozwiązywał problemy, ale raczej o to, by dwoje ludzi siadało naprzeciw siebie tydzień po tygodniu i próbowało znaleźć jakąś prawdę psychologiczną, co do której się zgodzą.

Laura Wilkes, moja pierwsza pacjentka, pokazała mi to najdobitniej. Została do mnie skierowana przez lekarza ogólnego, który w wiadomości pozostawionej na automatycznej sekretarce oświadczył: „Pacjentka opowie ci o szczegółach”. Nie wiem, kto był bardziej przerażony: ja czy Laura. Sama dopiero co przeszłam metamorfozę, zmieniając się ze studentki w dżinsach i podkoszulku w specjalistkę odzianą w jedwabną bluzkę i garsonkę od projektanta z modnymi w latach osiemdziesiątych poduszkami, z którymi wyglądało się jak futbolista. Siadłam za swoim potężnym mahoniowym biurkiem – przypominałam skrzyżowanie Anny Freud z Joan Crawford. Całe szczęście, że już jako dwudziestokilkulatka osiwiałam, co dodawało mi bardzo potrzebnej powagi.

Laura miała zaledwie metr pięćdziesiąt wzrostu, sylwetkę klepsydry, wielkie migdałowate oczy i usta tak pełne, że gdyby przyszła do mnie trzydzieści lat później, podejrzewałabym ją o zastrzyki z botoksu. Gęsta czupryna z blond pasemkami sięgała jej do ramion, a porcelanowa cera ostro kontrastowała z ciemnymi oczami. Idealny makijaż i jaskrawoczerwona szminka podkreślały rysy. Była modnie ubrana: szpilki, dopasowana jedwabna bluzka i czarna ołówkowa spódnica.

Powiedziała, że ma dwadzieścia sześć lat, jest niezamężna i pracuje w dużej firmie ubezpieczeniowej. Zaczynała jako sekretarka, awansowała jednak do działu HR.

Kiedy spytałam, jak mogę jej pomóc, Laura długo siedziała i patrzyła w okno. Czekałam, aż opowie mi o swoim problemie. Nie przerywałam tak zwanego milczenia terapeutycznego – to niezbyt przyjemna cisza, która ma wydobyć z pacjenta prawdę.

W końcu powiedziała:

– Jestem zakażona wirusem herpes.

– Półpaścem czy opryszczką? – spytałam.

– Tym, którego łapią najgorsze świntuchy.

– Przenoszonym drogą płciową – przetłumaczyłam.

Kiedy spytałam, czy jej partner seksualny wiedział o zakażeniu, Laura odparła, że Ed, jej chłopak od dwóch lat, twierdził, że nie miał pojęcia. Znalazła jednak w jego szafce fiolkę z tabletkami – był to ten sam lek, który i ona zażywała z zalecenia lekarza. Kiedy ją o to wypytywałam, uznała, że to normalne.

– Ed już taki jest – stwierdziła. – Już urządziłam mu o to chryję. Co jeszcze mogę zrobić?

Taka lekceważąca reakcja wskazywała, że Laura przywykła do samolubnego i obłudnego zachowania innych ludzi. Powiedziała, że skierowano ją do mnie, ponieważ nawet najsilniejsze leki nie złagodziły ciągłych ataków opryszczki, a lekarz uznał, że potrzebna jej pomoc psychologiczna. Laura dała jednak jasno do zrozumienia, że nie chce chodzić na terapię. Po prostu zależało jej na pozbyciu się opryszczki.

Wyjaśniłam, że u niektórych osób stres jest bardzo silnym czynnikiem wyzwalającym ataki uśpionego wirusa. Na to powiedziała:

– Rozumiem, co oznacza słowo stres, ale nie do końca wiem, jakie to uczucie. Ja chyba tego nie czuję. Po prostu cisnę do przodu, żyjąc wśród wioskowych głupków. – Dodała, że niewiele jej w życiu przeszkadza, chociaż przyznawała, że opryszczka wstrząsnęła nią bardziej niż cokolwiek innego.

Najpierw usiłowałam ją pokrzepić, zapewniając, że ten wirus dotyka jedną na sześć osób w wieku od czternastu do czterdziestu dziewięciu lat.

– No i co z tego? – spytała w odpowiedzi. – Wszyscy taplamy się w tym samym bagnie.

Zmieniając taktykę, wyraziłam zrozumienie dla jej wzburzenia. Mężczyzna, który miał ją kochać, zdradził ją. Poza tym odczuwała ból – ledwie udawało jej się usiedzieć. Najgorszy był jednak wstyd. Już do końca życia będzie musiała mówić każdemu, z kim się prześpi, że ma opryszczkę albo że jest jej nosicielką.

Laura się zgodziła, dla niej jednak najgorsze było to, że zrobiła wszystko, co mogła, by wyrwać się ze swojego środowiska, a teraz grzęzła w syfie, jak to zawsze było w jej rodzinie.

– To jak ruchome piaski – powiedziała. – Choćbym się bardzo starała wygrzebać z tego oślizgłego paskudztwa, ciągle zasysa mnie z powrotem. Ten wysiłek prawie mnie zabił.

Kiedy poprosiłam, by opowiedziała mi o swojej rodzinie, stwierdziła, że nie będzie się zagłębiać w „całe to szambo”. Wyjaśniła mi, że jest praktyczna i chce obniżyć poziom stresu, czymkolwiek on jest, by zapanować nad swoją bolesną opryszczką. Uznała, że przyjdzie na tę jedną sesję, a ja albo dam jej pigułkę, albo „uleczę” jej „stres”. Poinformowałam ją, że stres albo stany lękowe czasem są łatwe do złagodzenia, zdarza się jednak, że są uporczywe. Wyjaśniłam, że będziemy musiały spotkać się kilka razy, by mogła odkryć, czym jest stres i w jaki sposób ona go doświadcza, odnaleźć jego źródło, a potem znaleźć sposób, by go złagodzić. Zasugerowałam, że być może zbyt duża część jej układu odpornościowego walczy ze stresem i nie zostaje już nic do walki z wirusem.

– Nie wierzę, że muszę to robić. Czuję się, jakbym przyszła sobie wyrwać ząb i ktoś przez pomyłkę wyciągał mi razem z nim cały mózg. – Laura wydawała się zdegustowana, ale w końcu skapitulowała. – No dobrze, niech mnie pani zapisze na jeszcze jedną sesję.

Trudno leczyć pacjenta, którego celem nie jest zmiana własnej psychiki. Laura chciała się po prostu wyleczyć z opryszczki i sądziła, że terapia jest środkiem do osiągnięcia tego celu. Nie chciała mi opowiadać o historii swojej rodziny, bo uważała, że to nie ma żadnego związku z jej sytuacją.

Podczas mojego pierwszego dnia pracy jako terapeutki zdziwiły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze – jak to możliwe, że ta kobieta nie wiedziała, czym jest stres? Po drugie – przeczytałam setki studiów przypadków, oglądałam mnóstwo nagrań z terapii, jako studentka uczestniczyłam w pokazowych sesjach i w żadnym z tych przypadków pacjent nie odmówił opowiadania o rodzinie. Nawet kiedy pracowałam na nocną zmianę w szpitalach psychiatrycznych, na oddziałach w głębi budynku, gdzie trafiały mocno zagubione dusze, nigdy nie słyszałam, by ktoś się temu sprzeciwiał. Nawet jeśli pacjentka mówiła, że pochodzi z Nazaretu, a jej rodzicami są Maryja i Józef – to była to jakaś historia. A tu jako terapeutka od razu spotkałam się z odmową! Zrozumiałam, że będę musiała dostosować się do dziwnego sposobu działania Laury i jej tempa, inaczej ją stracę. Pamiętam, jak zapisałam w notatkach: „Moje pierwsze zadanie to zaangażować Laurę”.

*

Freud mówi o zjawisku, które nazywa przeniesieniem – chodzi tu o pewien rodzaj przywiązania pacjenta do terapeuty. Twierdzi on, iż jest to podstawa terapii. Przeciwprzeniesienie to uczucia, jakimi terapeuta zaczyna darzyć pacjenta. W ciągu dziesięcioleci prywatnej praktyki przekonałam się, że jeśli nie lubi się szczerze pacjenta, nie kibicuje mu, on to wyczuwa i terapia staje się mniej skuteczna. Między pacjentem i te­rapeutą istnieje chemiczna więź, której nie da się wytworzyć siłą. Inni terapeuci mogą się z tym nie zgodzić, ale moim zdaniem tylko się oszukują.

Miałam szczęście. Od razu poczułam więź z Laurą. Śmiało stawiała kroki, miała mocny głos i lubiła konkrety – w tym wszystkim była podobna do mnie. Mimo sześćdziesięciogodzinnego tygodnia pracy wieczorami studiowała na uniwersytecie i stopniowo przedzierała się przez kolejne kursy. Mając dwadzieścia sześć lat, usiłowała zdobyć dyplom z dziedziny handlu.

Na naszą kolejną sesję przyniosła cztery książki o stresie – były najeżone żółtymi karteczkami samoprzylepnymi. Przytaszczyła też wielką tablicę, na której narysowała skomplikowaną kolorową tabelę. Na górze napisała: „Stres??????”, a pod spodem było kilka kolumn, pierwsza z nich pomalowana na czerwono, z nagłówkiem „Życie z dupkami”. Laura wymieniła tam kilku „dupków” podzielonych na podkategorie. Jednym z nich był jej szef Clayton, innym – jej chłopak Ed, kolejnym – ojciec.

Powiedziała mi, że po lekturze książek o stresie starała się znaleźć jego źródło w swoim życiu. Cały tydzień pracowała nad tą tabelą. Kiedy zauważyłam, że na liście nie ma ani jednej kobiety, przyjrzała się jej uważnie i powiedziała:

– To ciekawe. Ma pani rację. Nie znam żadnych kobiet dupków. Chyba po prostu kiedy je spotykam, to ich unikam albo nie pozwalam, by zalazły mi za skórę.

Zauważyłam, że jesteśmy coraz bliżej zdefiniowania, co oznacza dla niej stres. Poprosiłam, by na przykładach wyjaśniła mi, dlaczego ci mężczyźni znaleźli się na jej liście.

– To ludzie, którzy nie trzymają się zasad i mają w dupie, czy coś dobrze działa, czy nie – powiedziała mi.

Zaproponowałam, byśmy spisały historię jej dotychczasowego życia, zwłaszcza z tego powodu, że na liście znalazł się ojciec. Kiedy Laura to usłyszała, przewróciła oczami. Ja jednak nie ustąpiłam – spytałam, jakie jest jej najwyrazistsze wspomnienie o ojcu. Od razu odparła, że jest to chwila, gdy jako czterolatka spadła ze zjeżdżalni i rozcięła sobie stopę na ostrym kawałku metalu. Ojciec czule ją podniósł i zaniósł do szpitala na zszycie. Kiedy siedzieli w poczekalni, pielęgniarka stwierdziła, że Laura jest bardzo dzielna, bo nie płacze mimo głębokiego rozcięcia. Ojciec objął dziewczynkę, przytulił ją i powiedział:

– To moja córeczka. Jestem z niej dumny. Nigdy się nie skarży i jest silna jak koń.

Laura tamtego dnia odebrała ważny komunikat, którego nigdy nie zapomniała: deklaracja miłości i przejawy czułości w reakcji na to, że jest silna i się nie skarży. Kiedy zauważyłam, jakie to niebezpieczne, Laura odpowiedziała:

– Każdego kocha się za coś.

Najwyraźniej pojęcie bezwarunkowej miłości – przekonanie, że rodzice będą nas kochać niezależnie od tego, co zrobimy – było jej obce.

Kiedy spytałam o matkę, usłyszałam tylko, że zmarła, gdy Laura miała osiem lat. Potem, kiedy spytałam, jaka była, pacjentka opisała ją dwoma słowami, które wydały mi się nieco dziwne: „niedostępna” i „Włoszka”. Nie mogła sobie niczego o niej przypomnieć. Kiedy trochę ją przycisnęłam, powiedziała jedynie, że kiedy miała cztery lata, mama dała jej zabawkową kuchenkę na Gwiazdkę i uśmiechała się, gdy Laura ją rozpakowała.

Nie była też pewna przyczyny śmierci mamy. Musiałam ją poprosić, by rozwinęła tę kwestię.

– Rano wszystko było z nią w porządku. Potem, kiedy razem z młodszym rodzeństwem wróciłam ze szkoły, lunchu nie było. To było dziwne. Otworzyłam drzwi do sypialni rodziców i zobaczyłam, że mama śpi. Potrząsnęłam nią i przewróciłam na plecy. Ciągle jeszcze widzę odciśnięty ślad narzuty na jej twarzy. Nie zadzwoniłam do taty, bo nie wiedziałam, gdzie pracuje. Powiedziałam siostrze i bratu, żeby wrócili do szkoły. A potem zadzwoniłam na numer alarmowy.

Policja znalazła jej ojca i sprowadziła go radiowozem.

– Zasłonili jej twarz kocem ze stemplem „Własność Szpitala Wschodniego w Toronto”. Nie mam pojęcia, dlaczego to zapamiętałam – wyznała. – Potem mężczyźni znieśli ją po schodach na noszach i ciało mojej matki zniknęło.

– Nie było pogrzebu ani stypy?

– Chyba nie. Tata wyszedł z domu, a potem zrobiło się ciemno, minęła już pora kolacji i nie było żadnego przygotowanego jedzenia.

Laura domyśliła się, że przygotowanie kolacji to jej zadanie, podobnie jak przekazanie młodszemu rodzeństwu wiadomości o śmierci mamy. Sześcioletnia siostra się rozpłakała, ale pięcioletni brat zapytał tylko, czy Laura będzie teraz ich mamą.

Rodzice matki nie przyjechali do nich ani nie pomogli wnukom.

– Mama nigdy o tym nie mówiła, ale ze zgryźliwych komentarzy taty wywnioskowałam, że w zasadzie ją wydziedziczyli – wyjaśniła Laura, po czym dodała: – To byli prawdziwi Włosi: tacy, co to kręcą się po włoskiej dzielnicy, cali w czerni, i przez większość życia kogoś opłakują. Moja mama miała pięciu braci, była jedyną dziewczynką w rodzinie. Odkąd skończyła dziesięć lat, nie wolno jej było wychodzić. Musiała siedzieć w domu, gotować i sprzątać. Mogła iść na zakupy z matką, ale nie mogła nigdzie pójść sama. Jeden z braci musiał ją codziennie odprowadzać do szkoły i przyprowadzać do domu.

Pomimo surowego wychowania mama Laury jakimś cudem zaszła w ciążę w wieku szesnastu lat. Ojciec Laury, pochodzenia kanadyjsko-szkockiego, był wedle oceny włoskiej rodziny siedemnastoletnim chuliganem, który zrobił jej dziecko. Jej bracia spuścili mu łomot i powiedzieli, że go zabiją, jeśli się z nią nie ożeni. Po ślubie nikt z rodziny już się z nią nie spotkał.

Laura urodziła się pięć miesięcy po ślubie, jej siostra – dwadzieścia miesięcy później, a brat po kolejnym roku. Kiedy spytałam ją, czy była kiedyś we włoskiej dzielnicy, by odwiedzić dziadków, odparła, że oni jej nie interesują.

Zastanawiałam się, czy matka Laury cierpiała na depresję i dlatego była emocjonalnie niedostępna. Nic dziwnego – można wpaść w depresję, a nawet doznać traumy, gdy spędziło się życie z nadopiekuńczymi rodzicami, wśród agresywnych mężczyzn, a potem wzięło ślub z mężczyzną, który nie chciał się żenić i nie nadawał się do małżeństwa, być może emocjonalnie i fizycznie się nad żoną znęcał, czuł do niej żal i ją ignorował. Rodzice ją wydziedziczyli, nigdy nie przebaczyli jej wstydu, jaki im przyniosła. Nie miała się do kogo zwrócić. Kiedy spytałam Laurę o śmierć matki, podejrzewając samobójstwo, odparła, że nie miała pojęcia, co się stało. O ile jej wiadomo, nikt nie przeprowadził sekcji zwłok.

O dziwo, przez całe cztery lata terapii jedynym wspomnieniem Laury o matce pozostała chwila, gdy dostała od niej zabawkową kuchenkę. W tym czasie stosowałyśmy technikę wolnych skojarzeń, pisała dziennik o matce, namówiłam ją, by odwiedziła jej grób – wszystko na nic, pozostała jedynie pustka.

*

Na kolejnej sesji wróciłyśmy do rozmowy o ojcu Laury. Powiedziała mi, że handlował samochodami, ale stracił tę pracę, kiedy była mała. Ciągle miał problemy z alkoholem, hazardem i co chwilę zdarzały mu się „nieporozumienia”. Chociaż był przystojnym niebieskookim blondynem, dość bystrym i charyzmatycznym, zaczął się staczać.

Rok po śmierci matki Laury ojciec przeniósł się z rodziną do Bobcaygeon, miejscowości na północny wschód od Toronto. Zdaniem Laury był w Toronto poszukiwany i postanowił uciec, tego jednak nie była pewna. Żeby zarobić, zaczął sprzedawać letnim lokatorom wakacyjnych domków frytki z furgonetki. Siostra i brat bawili się na parkingu, a Laura otwierała napoje i podawała frytki. Tata nazywał ją swoją prawą ręką. Mieszkali w wynajętym małym domku letnim pod miastem. Należał on do rodziny, która miała kilka takich skromnych, oddalonych od siebie domków. Las, w którym stały, także był ich własnością.

Trójka rodzeństwa zaczęła chodzić do pobliskiej szkoły we wrześniu, gdy Laura miała dziewięć lat. Kiedy turyści wyjechali, skończyły się dochody ze sprzedaży frytek. Rodzina kupiła mały grzejnik do jednoizbowej chatki i kuliła się wokół niego. Laura przypomniała sobie, że któregoś razu w drzwiach chatki pojawiło się dwóch mężczyzn, którzy żądali pieniędzy za furgonetkę, ale ojciec ukrył się w łazience. Pozbycie się ich było zadaniem Laury.

Potem któregoś dnia pod koniec listopada ojciec powiedział, że jedzie do miasta po papierosy. Nie wrócił do domu. Nie było jedzenia, a dzieci miały tylko po dwa komplety ubrań. Opowiadając tę historię, Laura nie okazała strachu, gniewu ani żadnych innych emocji.

Nie chciała nikomu mówić, że zostali porzuceni, bo bała się, że trafią do rodziny zastępczej, więc po prostu robili to, co zawsze. Domki położone w głębi lasu w okolicy jezior należały do rodziny z trójką dzieci. Matka, Glenda, była miła dla Laury, kiedy ta bawiła się z ich córką Kathy. Ojciec, Ron, był milczącym mężczyzną, który zabierał Craiga, sześcioletniego brata Laury, na ryby ze swoim synem.

Tracy, młodsza siostra Laury, „bez przerwy jęczała” – opowiadając o tym, pacjentka okazywała niemałą irytację. Tracy chciała iść do domu Glendy i Rona, żeby powiedzieć, że ktoś zabrał ich ojca, i spytać, czy mogą z nimi zamieszkać.

Laura w przeciwieństwie do młodszego rodzeństwa wiedziała, że ojciec ich porzucił.

– Zapędzili go w kozi róg, miał długi i Bóg wie, co jeszcze – wspominała.

Kiedy po śmierci matki dzieci źle się zachowywały, ojciec groził, że zostawi je w sierocińcu. Laura zrozumiała, że to nie były czcze pogróżki. Wiedziała tylko, że to ona ma dopilnować, by wszystko działało, jak należy. Kiedy spytałam, jakie uczucia wzbudziło w niej porzucenie, Laura spojrzała na mnie, jakbym dramatyzowała.

– Właściwie to nie zostaliśmy porzuceni – wyjaśniła. – Tata wiedział, że ja sobie ze wszystkim poradzę.

– Miała pani dziewięć lat i ani grosza, była pani sama w lesie. Jak by to pani nazwała? – odparłam.

– No dobrze, w zasadzie było to porzucenie, ale tata musiał uciekać z Bobcaygeon. Nie chciał nas zostawiać. Nie miał wyboru.

W tym momencie zrozumiałam, jak mocne jest przywiązanie Laury do ojca i jak mocno broniła się przed choćby cieniem poczucia straty. Przywiązanie to występujący powszechnie u zwierząt, także wśród ludzi, sposób budowania relacji – poszukiwanie bliskości rodzica dającej poczucie bezpieczeństwa. Laura nie pamiętała, żeby pojawiły się wtedy jakieś „uczucia”; miała jedynie „plany”. Innymi słowy, pozwoliła, by jej instynkt przetrwania przejął kontrolę. Musiała przecież wyżywić i odziać dwójkę małych dzieci w samym środku kanadyjskiej zimy, w dziczy. Laura ciągle szydziła z moich nieustannych pytań o jej uczucia, nieraz dając mi do zrozumienia, że uczucia to luksus dostępny ludziom, którzy mają wygodne życie i nie muszą – jak to ujęła – „wykazywać się sprytem”.

*

Dobrze rozumiałam to, co powiedziała Laura, gdy przeciwstawiała plany uczuciom. Kiedy i ode mnie los się odwrócił, nie miałam czasu na to, by zagłębiać się w swoje emocje – miałam czas jedynie na działania. Dorastałam w zamożnej rodzinie, ale kiedy wchodziłam w wiek nastoletni, mój niezwykle rozsądny ojciec, przedsiębiorca, zaczął się zachowywać, jakby był chory psychicznie. Przyczyną okazał się rak mózgu, którego nie dało się zoperować. Księgowy taty, gdy do niego zadzwoniłam, wyjawił mi, że ojciec stracił wszystkie pieniądze. Musiałam kontynuować naukę, a do tego podjąć dwie prace zarobkowe, żeby pomóc w utrzymaniu rodziny. Podobnie jak Laura naprawdę nie pamiętam z tamtego okresu żadnych uczuć. Mój umysł był całkowicie pochłonięty tym, co trzeba zrobić, by związać koniec z końcem.

Gdy Laura zaczynała terapię, dołączyłam do grupy wzajemnego nadzoru – czyli grupy psychologów, którzy spotykali się, by rozmawiać o przypadkach, nad którymi pracowali, i udzielać sobie wskazówek. Ku mojemu zaskoczeniu większość moich kolegów po fachu uważała, że mam niewystarczający dostęp do emocji Laury i „dałam się zwieść jej mechanizmom obronnym”. Zrozumiałam, że muszę przyjrzeć się własnemu umysłowi, by upewnić się, że moja reakcja na traumę nie wpływa na naszą terapię. Z jednej strony, moi koledzy mogli mieć rację, z drugiej – miałam ochotę ich spytać, czy sami kiedykolwiek znaleźli się pod ścianą, w sytuacji, gdy mogliby doznać poważnej krzywdy, gdyby nie byli maksymalnie skoncentrowani na swojej bieżącej sytuacji. Potrzeba przetrwania wyzwala w człowieku niewiarygodną zdolność skupienia.

Nie da się jednak zaprzeczyć, że brak dostępu do emocji Laury utrudniał terapię. Szybko zrozumiałam, że moim pierwszym zadaniem nie jest interpretacja jej uczuć, ale ich odkrycie. Później mogłam je zinterpretować.

Pisząc notatki w pierwszym miesiącu terapii, podsumowałam przypadek w taki sposób: „Mam klientkę, która nie chce się angażować w terapię, nie pamięta wyraźnie matki, którą znała przez osiem lat – a czegoś takiego w literaturze nie odnotowano – poza tym nie ma pojęcia, czym jest stres, ale chce się go pozbyć, i nie ma dostępu do swoich emocji z okresu, gdy została porzucona. Mam przed sobą wiele pracy”.

*

Gdy Laura dalej opisywała mi swoje przejścia, stało się jasne, że zachowała przytomność umysłu. Przypuszczała, że większość domków została już posprzątana przed zimą, więc razem z rodzeństwem przenieśli się do jednego z najdalej położonych, który właściciele mieli zapewne otworzyć dopiero na wiosnę. Zabrali ze sobą grzejnik. Wiedziała, że muszą trzymać się swoich zwyczajów, inaczej zostaną przyłapani. Dlatego codziennie szli ponad kilometr wzdłuż drogi, żeby złapać autobus do szkoły. Laura mówiła ludziom o swoim tacie tak, jakby cały czas był z nimi, to samo poleciła bratu i siostrze.

– Zostaliście pozostawieni sami sobie w wieku dziewięciu, siedmiu i sześciu lat – powiedziałam. – Jeśli szuka pani stresujących wydarzeń, może to pani dopisać do swojej listy.

– Po pierwsze, to już się skończyło, a po drugie, ciągle żyję – odparowała Laura. – Dziewięć lat to wcale nie tak mało.

– Jak długo trwała ta sytuacja?

– Sześć albo siedem miesięcy.

Pod koniec naszej sesji spróbowałam wszystko podsumować.

– Była pani bardzo dzielna. Z pani opowieści wnioskuję, że ma pani za sobą trudne, czasami przerażające życie. Została pani porzucona w lesie, musiała wziąć odpowiedzialność za dwójkę młodszego rodzeństwa, choć była za młoda, by je wychowywać. – I dodałam: – Mamy tu te same zagrożenia, co w bajce o Jasiu i Małgosi, ale brakuje okruszków chleba.

Zanim odpowiedziała, milczała całą minutę. W ciągu niemal pięciu lat terapii była to jedna z nielicznych chwil, kiedy jej oczy wypełniły się łzami, choć były to łzy złości.

– Po co pani mi to wszystko mówi?

Kiedy odparłam, że okazuję jej empatię, obruszyła się.

– Takie rzeczy mówi się ludziom po czyjejś śmierci. Proszę posłuchać, pani doktor, jeśli mam tu kiedyś wrócić, to nie chcę, żeby pani to znowu robiła, inaczej sobie pójdę. Proszę zachować empatię, czy co to tam jest, dla siebie.

– Czemu? – spytałam, szczerze zaskoczona.

– Kiedy mówi pani o uczuciach, widzę uchylające się drzwi, za którymi kryje się horda goblinów. Nigdy nie wejdę do środka – podkreśliła. – Muszę iść przed siebie. Gdybym zaczęła się nad sobą użalać, choćby na chwilę, tobym utonęła. Poza tym to niczego nie zmienia na lepsze.

Pokiwałam głową, a ona dodała:

– Zanim dzisiaj wyjdę z sesji, musi mi pani obiecać, że więcej pani tego nie zrobi. Inaczej nie będę mogła wrócić.

– Mówi pani zatem, że nie chce pani ode mnie życzliwości, empatii ani współczucia?

– Tak. Jeśli będę potrzebowała życzliwości, kupię sobie kartkę z życzeniami, bo taką dawkę jestem w stanie wytrzymać.

Pamiętajcie, że Laura była moją pierwszą pacjentką. Nie chciałam iść na taki układ z patologicznymi potrzebami klientki. Widziałam jednak, że mówi poważnie o możliwości przerwania terapii. Odrobina empatii z mojej strony to było dla niej za dużo – przerażało ją to. I było dla niej nie do przyjęcia.

Gdybym nie była początkującą terapeutką, przedstawiłabym jej wprost swój dylemat. Mogłybyśmy, jak zasugerowałby Fritz Perls, twórca terapii w nurcie Gestalt, mierzyć się z sytuacją „tu i teraz”. Perls uważał, że dynamika sesji między terapeutą i pacjentem to ta sama dynamika, jaką tworzy pacjent z resztą świata. Mogłabym powiedzieć:

– Lauro, żąda pani, żebym zachowywała się jak pani ojciec, mężczyzna, którego nie interesował pani ból. Przyzwyczaiła się pani, że nikt nie reaguje na pani smutek, ale ja nie chcę przyjmować takiej roli. Czuję, że jestem teraz w patowej sytuacji.

Zamiast tego powiedziałam:

– Dobrze, uszanuję pani życzenie, bo widzę, że jest pani bardzo zdeterminowana, a ja chcę, by czuła się tu pani dobrze i byśmy mogły razem pracować. Nie zgadzam się jednak, żeby tak postępować przez cały okres trwania naszej terapii.

*

W następnym tygodniu Laura znów przybyła uzbrojona w książki i zidentyfikowała miejsce pracy jako źródło stresu.

– Jest dużo do zrobienia, ale mój szef Clayton spóźnia się, a potem idzie na dwugodzinny lunch z sekretarką, z którą ma romans – wyjaśniła. – Wychodzi do domu o piątej, więc ja przychodzę wcześniej i wychodzę parę godzin po nim.

– Rozmawiała pani o tym kiedyś z Claytonem?

– No pewnie! Nawet na niego wrzeszczę. Ale on ma to w dupie.

– Czyli bierze pani na siebie za dużo pracy.

– Naprawdę nie mam wyboru. Muszę pracować za niego i za siebie.

– Poczucie, że nie ma pani wyboru, jest stresujące – podsumowałam.

Długo rozmawiałyśmy o tym, jak sobie poradzić z Claytonem. Laura nie sądziła, by mógł się zmienić. Jej chłopak Ed powiedział: „Clayton dobrze się ustawił. Po co miałby się zmieniać?”.

– To ciekawe, że coś takiego powiedział Ed – zauważyłam.

– Czemu? – spytała.

– Ed też obarcza panią różnymi rzeczami. Clayton obarcza panią pracą, a Ed opryszczką. Po prostu ją pani zostawił i musi sobie pani z nią radzić. Kiedy się pani na niego zezłościła, zarzekał się, że nie wiedział o wirusie, a kiedy odkryła pani jego leki na opryszczkę, wykręcił się, twierdząc, że nie wiedział, iż jest zaraźliwa. Trzeba być kosmitą albo mocno wypierać fakty, by nie zdawać sobie z tego sprawy.

– Ed przynajmniej żałował. Przysłał mi do pracy dwa tuziny róż z liścikiem „Z miłością”.

Czy Laurze wynagradzało to opryszczkę?

– Czy Ed nie pracuje przypadkiem w salonie Jaguara? – spytałam. – Powiedziała mi pani, że zawsze, kiedy do salonu na próbną jazdę przychodzi kobieta, następnego dnia on wysyła jej róże. To nie takie trudne.

– Próbuje mnie pani wkurzyć?

Zapewniłam ją, że nie chodzi mi o to, żeby wzbudzić w niej gniew. Powiedziałam, że po prostu zastanawiam się, co ona myśli o zachowaniu Eda.

– A co mam zrobić? Nigdy mu nie wybaczyć?

Zauważyłam, że nasza rozmowa zaczęła się od tego, co powiedział niezbyt odpowiedzialny Ed o Claytonie, który też jest nieodpowiedzialny. Chciałam, by Laura dostrzegła ironię: to Ed stwierdził, że Clayton nie musi się zmieniać, bo ona pracuje za niego. Laura rozłożyła ręce na znak, że nie wie, o co mi chodzi. W końcu spytałam ją, kto się wysila w jej związku z Edem. Kiedy przyznała, że ona, zamilkłam.

Po chwili spytała mnie, czyją trzymam stronę.

– Wybaczyła pani Edowi ciągłe spóźnienia, prawdopodobne romanse i to, że zaraził panią opryszczką – wyjaśniłam. Po długim milczeniu spytałam ją, czemu nie oczekuje od mężczyzn przyzwoitego, dojrzałego zachowania.

– On mnie przynajmniej przeprasza. To więcej, niż zrobił kiedykolwiek mój tata. – Potem, patrząc przez okno, dodała: – Właściwie to nie był wcale takim złym ojcem. Nie oddał nas po śmierci matki. Wielu mężczyzn zadzwoniłoby po opiekę społeczną.

– Ale zostawił was na dalekiej północy w Bobcaygeon, gdzie mogliście zamarznąć w małej chatce.

– Mówiłam już, że daliśmy sobie radę.

Powiedziała to lekceważącym tonem, jakbym czepiała się drobiazgów. Stosowała technikę psychologiczną zwaną przeformułowaniem – opisywała jakieś zjawisko innymi słowami, by nadać mu nowe znaczenie. Inaczej postrzegała to, w czym ja widziałam zaniedbanie, a moje obawy uznała za „nadopiekuńczość”.

– Kiedy tu pani przyszła, mówiła pani o „dupkach w swoim życiu”. Możemy to doprecyzować? – Laura wydawała się zdezorientowana, więc uszczegółowiłam pytanie: – Czy dupkiem, w pani rozumieniu tego słowa, jest ktoś, kto bierze coś od pani, ale nie daje niczego w zamian? Ktoś, kto zaspokaja tylko swoje własne potrzeby?

– Każdy pilnuje własnego nosa. To jedno z powiedzonek mojego taty.

– W ten sposób ukazywał swoje zachowanie jako normalne. Ilu ojców wyjeżdża z domu po papierosy, a potem po prostu znika?

– Na pewno są tacy ojcowie. Przecież istnieją sierocińce. Jak to się dzieje, że tysiącom dzieciaków musi pomagać opieka społeczna? Są porzucane przez rodziców!

– Ilu ludzi ma szefów, którzy się obijają, a i tak zachowują swoje posady, bo asystentki biorą nadgodziny, żeby za nich pracować? – spytałam.

– Jeśli za bardzo przycisnę Claytona, może mnie zwolnić.

– Ile osób jest oszukiwanych przez chłopaka w kwestii tak poważnej jak opryszczka?

– Pewnie tyle samo, ile wydaje bez sensu kasę na psychologów.

Laura skierowała się ze złością do wyjścia. Potrząsając głową i dysząc, zwróciła się do mnie:

– Przepraszam za te fochy, ale nie wierzę, że muszę gadać o takich bzdurach.

Potem dodała jeszcze, że pomijając kilka „wpadek”, tata był obecny w jej życiu. Zaznaczyła, że często się z nim widuje i rozmawia.

Laura wciąż była pacjentką, która broni się przed terapią, a ja wciąż byłam początkującą terapeutką, która zbyt gorliwie usiłuje rozbroić jej mechanizmy obronne. Zaczynałam dostrzegać, że nie ma znaczenia, czy wiem, co jest nie tak z klientem. W terapii chodziło o to, by sam klient to dostrzegł. Jeśli działa się za szybko, pacjent zamknie się w sobie. Laura przez całe życie budowała swój mur obronny, dlatego jego rozbiórka musiała zająć trochę czasu – trzeba to było zrobić warstwa po warstwie.

Ja sama mierzyłam się z rozterkami psychicznymi. Jako terapeutka musiałam ćwiczyć się w cierpliwości, ale w głębi duszy byłam osobowością typu A. W psychologii mówi się o dwóch typach osobowości – typie A i typie B. Typ B to ludzie wyluzowani, niemający tendencji do rywalizacji, z kolei typ A charakteryzuje się ambicją, skłonnością do agresji i potrzebą kontroli. (To bardzo duże uogólnienie, wiele osób znajduje się gdzieś pomiędzy typem A i B). Typ A będzie przeć do przodu, a taka determinacja może skutkować stresem. Te cechy często wiążą się z dolegliwościami wywołanymi przez napięcie psychiczne. Na przykład stres Laury spowodował nasilenie ataków opryszczki.

Wielu psychologów społecznych uważa, że typ osobowości jest stały – dziecko rodzi się z określonymi predyspozycjami, które nie zmieniają się w procesie dorastania. Oczywiście kolejność urodzenia w rodzinie, wychowanie oraz środowisko mogą złagodzić cechy naszego typu osobowości, ale nieznacznie. Innymi słowy, typem A jest się przez całe życie. Zarówno ja, jak i Laura należymy do tej grupy. Plusem jest to, że ciężko pracujemy i potrafimy sporo osiągnąć; negatywny jest nasz brak cierpliwości i empatii. Mamy tendencję do rozdeptywania innych ludzi w drodze ku realizacji swoich ambicji. Dlatego musiałam uważać, by nie rozpocząć z Laurą pojedynku dwóch typów A. Jeśli chciałam być dobrą terapeutką, musiałam się nauczyć łagodzić te cechy. Cierpliwość, cecha, której brakuje ludziom z osobowością typu A, była tu konieczna.2

W GŁĘBI LASU

Pacjenci często przychodzą na terapię z pewnymi odniesieniami kulturowymi – na przykład opowiadają sny o postaciach z telewizji albo identyfikują się z politykami czy sytuacjami, o których jest głośno w mediach. Zwykle zakładają, że jest to wspólna wiedza, a więc i moja. Często jednak nie miałam pojęcia, o czym mówią moi pacjenci – przez dwadzieścia lat, przez całe lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, niemal nie oglądałam telewizji i nie słuchałam radia. Kiedy zaczęłam studia, nie miałam telewizora i byłam zbyt zajęta pracą w różnych miejscach oraz równocześnie nauką, by w ogóle coś oglądać. W trakcie studiów doktoranckich urodziłam syna. Rok później – bliźniaki, też chłopców. Razem z mężem, także studentem, mieszkaliśmy nad sklepem z naszym potrójnym wózkiem i trzema fotelikami samochodowymi. W dodatku czas na dokończenie mojego doktoratu był ograniczony – dlatego nastawiałam budzik na czwartą trzydzieści rano i pracowałam, kiedy dzieci spały. Ani mąż, ani ja nie mieliśmy czasu na telewizję czy radio – każdą sekundę poświęcaliśmy na opiekę nad dziećmi albo pracę. Byłam w dziwnej sytuacji, bo wiele wiedziałam o dziewiętnastowiecznej nauce, zwłaszcza o Darwinie i Freudzie, ale nie miałam pojęcia o popkulturze swoich czasów. Po wielu latach przekonałam się, że i tak mi tego nie brakuje. Zamiast tego czytałam.

Co roku jednak jeździłam do Muzeum Telewizji i Radia w Nowym Jorku, gdzie znajdowały się nagrania każdego programu telewizyjnego, jaki wyprodukowano (oczywiście w tamtych czasach nie istniał YouTube). Odwiedzający mogli wybierać i oglądać programy w przeznaczonych do tego salach. Tam mogłam obejrzeć wszystkie programy, o których mówili mi pacjenci, i zobaczyć postacie, które wywarły na nich wpływ. Fascynujące było oglądanie danego serialu w kontekście tego, jak wpłynął on na konkretnego pacjenta. Wielu z nich brakowało właściwej opieki rodziców, dlatego bardzo duże znaczenie miało dla nich to, jak wyglądały ludzkie interakcje w telewizji czy filmach.

Laura była na to świetnym przykładem. Jej telewizyjne sny otworzyły w terapii nową ścieżkę. Jak zwykle, trudno mi było ją zachęcić do opowiadania o snach – kiedy ją o nie spytałam, stwierdziła, że nigdy nic jej się nie śni. Ale jak zawsze przyłożyła się do zadania. Weszła na kolejną sesję, kołysząc się na szpilkach i niosąc odręczne notatki o swoim ostatnim śnie – na kartce pozaznaczała na żółto kluczowe frazy. Opadła na krzesło i oświadczyła:

– To sen o pułkowniku Potterze.

– Ma pani jakiegoś krewnego w wojsku?

– Na litość boską! – zawołała. – Na pewno pani wie, że to pułkownik z serialu M.A.S.H. – Kiedy spojrzałam na nią, nadal nic nie rozumiejąc, dodała: – Niech mi pani nie mówi, że pani nie zna pułkownika Pottera. Chyba nie spotykam się z terapeutką z Urana?

Wyjaśniła, że chodzi o sitcom o amerykańskich lekarzach polowych w czasach wojny koreańskiej. Pułkownik Potter, zawodowy wojskowy, był szefem polowego szpitala i chirurgiem. Laura opisała go jako życzliwego, dodała też, że nawet, gdy rozmawiał z kompletnym idiotą, nigdy go nie osądzał.

– Był zatem szlachetny i godny zaufania. – Zwróciłam uwagę na dwie cechy, których nie mieli jej szef, chłopak ani ojciec.

– W tym śnie pułkownik Potter miał na głowie kapelusz wędkarza, do którego poprzyczepiane były różne przynęty – powiedziała. – Szłam szpitalnym korytarzem, kulejąc, miałam na sobie szpitalny fartuch, a on podszedł do mnie w wojskowym mundurze. Wyglądał jak w serialu, z wyjątkiem kapelusza. Położył mi rękę na ramieniu i ścisnął mnie, gdy tak szłam, ale nic nie powiedział. Gdy się obudziłam, czułam się świetnie.

– Jakie znaczenie ma dla pani pułkownik Potter?

– Na litość boską, nie chcę o tym opowiadać! Wstydzę się swojego zachowania w okresie, kiedy ojca nie było, a to ma związek z tamtym czasem.

Wiedząc, że Laura lubi jasne, praktyczne rozwiązania, powiedziałam:

– Myślałam, że chce pani jak najszybciej wyzdrowieć. Wstyd jest jak napalm: lepi się do człowieka i pali go, uparcie przywiera. Najlepiej zdjąć go z siebie kawałek po kawałku, jeśli się da.

– Czy wstyd jest tym samym co stres? – spytała Laura. Wciąż podchodziła do sprawy praktycznie i starała się zdefiniować swój stres, by móc się pozbyć bolesnej opryszczki.

– Powiedziałabym, że wstyd może powodować stres – odparłam. – Wstyd to bolesne uczucie poniżenia albo niepokój spowodowany zachowaniem, które stanowi w społeczeństwie tabu. Freud mówi, że wstyd powoduje poczucie, że nie będzie się kochanym. Wstyd jest znacznie bardziej szkodliwy od poczucia winy. Poczucie winy to ból związany z naszym działaniem, a wstyd jest psychicznie bardziej niszczący, bo oznacza, że czujemy się źle ze sobą samym jako człowiekiem.

Laura uniosła w tym momencie brew, a potem skinęła głową, jakby zrozumiała, że musi zbadać tę kwestię.

– No dobrze – powiedziałam. – Wróćmy teraz do domku, gdzie jako dziewięciolatka mieszkała pani z ośmioletnią siostrą i sześcioletnim bratem.

– To jak z lodowatą wodą w jeziorze – zaczęła. – Najlepiej po prostu się zanurzyć i płynąć. Dlatego proszę mi nie przerywać, chcę wszystko z siebie wyrzucić. Kiedy skończę, powie pani: „Nic dziwnego, że ona ma opryszczkę, zasłużyła sobie”.

To ostatnie zdanie było klasycznym połączeniem poczucia winy i wstydu, które poskutkowały niechęcią do samej siebie.

Laura wyjrzała przez okno, unikając kontaktu wzrokowego ze mną, i jednostajnym głosem zaczęła swoją opowieść.

– Parę dni po tym, gdy odszedł ojciec, dotarło do mnie, że musimy coś jeść. Poza tym nauczycielka Craiga przyszła na moją lekcję i spytała, czemu brat nie ma ze sobą nic na lunch. – Opowiedziała, jak Craig zaczął płakać. Inni uczniowie dali mu coś do jedzenia, a nauczycielka zauwa­żyła, że chłopiec schował do kieszeni krakersy. – Spytała mnie, czy w domu wszystko w porządku. Powiedziałam, że wszystko jest dobrze i że tata ma dziś dostać wypłatę. Chciała do nas zadzwonić, ale powiedziałam, że nie mamy telefonu.

Nauczycielka poprosiła, by matka Laury zadzwoniła do szkoły.

– Wtedy ukradłam pieniądze ze skarbonki – mówiła dalej Laura. – Puszczono ją po klasie i każdy miał wrzucić pieniądze, ale ja je wyciągnęłam. Niewiele, inaczej by mnie przyłapali. Potem, po szkole, dałam drobne mojej siostrze Tracy, żeby kupiła jakieś słodycze na wagę w sklepie. Kiedy ona odwracała uwagę sprzedawcy, ukradłam konserwy i najróżniejsze rzeczy do jedzenia. Byłam w tym dobra. Chodziłam po mieście do różnych sklepów, żeby nikt mnie nie podejrzewał.

Potem Laura opisała, jak udało jej się zapewnić rodzeństwu czyste ubrania bez pralki.

– Naszym ulubionym programem był Cudowny świat Disneya. W wieczór, gdy go nadawano, kazałam im się myć i wyrzucałam ich ubrania. Co piątek szłam do sklepu The Giant Tiger i kradłam nowe ubrania na poniedziałek. Byłam świetną złodziejką, tak samo jak mój ojciec. Chyba mam to w genach. Kiedyś widziałam taki film, The Bad Seed z Patty McCormack, i wiedziałam, że to ja. Na zewnątrz ładna i miła, a w środku podstępna i zła.

Podczas tych wyznań pilnowałam się, by nie przerywać jej interpretacjami. Po prostu słuchałam, tak jak prosiła mnie Laura.

– Tracy tyle płakała, że miałam wrażenie, że robi to bez przerwy. Craig nigdy nic nie mówił, poza tym, że skarżył się na głód. Moczył się w łóżku. Najpierw na niego wrzeszczałam, ale potem to po prostu ignorowałam i zostawiałam go w mokrej pościeli. W końcu posuwałam się na przykład do gróźb, że ich zostawię, jeśli nie przestaną narzekać albo nie będą robić tego, co im każę. To zadziałało. Byłam ich mamą.

Byłam zszokowana tym, że nie interweniował żaden urzędnik państwowy z wyjątkiem nauczycielki Craiga, która nie drążyła tej kwestii.

Laura wbiła wzrok w podłogę, a ja czułam jej wstyd. Zwykle nie wyglądała na cierpiącą, ale widziałam, że to, co ma teraz powiedzieć, ogromnie na nią wpłynęło.

– Nie byłam dobrą mamą. Nie pozwalałam im opowiadać o tacie ani o jego odejściu. Jeśli dzieciaki zaczynały się rozklejać, mówiłam im, że musimy wytrwać. Dlatego biłam ich, jak tylko się mazali.

W ukształtowaniu się współczucia dla rodzeństwa pomogło Laurze to, czego nauczyła się ze świątecznego odcinka serialu M.A.S.H. – Pułkownik Potter powiedział, że prezenty nie są ważne, jeżeli ludzie mają siebie nawzajem. Zdesperowana Laura zaczęła słuchać pułkownika Pottera, gdy udzielał rad Radarowi, jednemu ze swoich młodych podwładnych.

– Był dla Radara jak ojciec. Udawałam, że jest też naszym tatą. Udawałam, że wyjechał na wojnę, a my musimy oglądać go w telewizji, żeby odbierać od niego wiadomości. Powtarzałam sobie, że zrobię wszystko, co powie. Poznałam go na wylot i mogłam zadawać sobie pytanie: „Co w tej sytuacji zrobiłby pułkownik Potter?”.

Laura zastosowała tę technikę, by poradzić sobie z moczeniem się przez Craiga.

– Udawałam, że Craig to Radar, a ja jestem pułkownikiem Potterem. Spytałam go: „Co cię trapi, synu?”.

Kiedy Craig nie odpowiedział, objęła go i powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Po paru dniach chłopiec przestał się moczyć.

– Potem sama zaczęłam rozmawiać z pułkownikiem Potterem o swoich kradzieżach, a on mówił mi na przykład: „Kiedy ta wojna się skończy, będziesz mogła zapłacić za wszystko, co ukradłaś”. Mówił mi, że nie jestem złym człowiekiem. Trwała przecież wojna, a my robiliśmy, co musieliśmy. Mówił też: „Kiedyś to wszystko się skończy, a my wrócimy do domów, gdzie czekają na nas bliscy”.

Laura zaczęła powtarzać te krzepiące słowa Tracy i Craigowi.

– Mówiłam im, że wszyscy dorośniemy, każde z nas weźmie ślub z kimś takim jak pułkownik Potter, kto będzie nas kochał i zawsze będzie nam życzył jak najlepiej. To pomagało nam przetrwać.

Laura wciąż miała sny o pułkowniku Potterze, zwłaszcza wtedy, gdy czuła się samotna albo znalazła się w sytuacji bez wyjścia.

Odchyliła się i spojrzała na mnie.

– Jest pani jedyną osobą, która poznała całą tę pokręconą sagę. Wiem, że jestem złodziejką, ale czy to znaczy, że jestem wariatką? – spytała. – Boję się za każdym razem, gdy ktoś mówi, że wariaci słyszą głosy. Przekonanie, że pułkownik Potter to mój ojciec i wyobrażanie sobie jego głosu to trochę za blisko szaleństwa.

Teraz przyszedł czas, bym to ja dokonała przeformułowania.

– Moim zdaniem daleko pani do szaleństwa. Uważam, że jest pani zaradna. Zrobiła pani to, co konieczne, aby przetrwać. Chciała pani utrzymać razem rodzinę i zrobiła pani więcej, niż zdołałaby dokonać większość dziewięciolatków. Myślę, że była pani bohaterką.

Laura mnie zignorowała. Kiedy milczałam, rzuciła sardonicznie:

– Niech mi pani nie wciska kitu.

Pacjenci, którzy w dzieciństwie rzadko są chwaleni, często nie wierzą w pozytywne słowa na swój temat w dorosłym życiu. Obraz samego siebie kształtuje się w dzieciństwie i aby go zmienić, potrzeba wiele czasu oraz licznych pozytywnych przykładów.

– Przerażenie, które czułam, kiedy kradłam te konserwy, wciąż mi towarzyszy. Ciągle czuję zapach rozłożonego na podłodze mokrego kartonu, który miał wchłaniać śnieżne błoto – przyznała.

– Zrobiła to pani, by umożliwić rodzeństwu przetrwanie. Myślę, że pułkownik Potter był doskonałym ojcem i że każdy obiera sobie kogoś innego za wzór. Taka nauka trafia do nas najbardziej. Była pani na tyle mądra, by obrać sobie za wzór kogoś, kto sprawdzał się w życiu pani i rodzeństwa.

– Ale byłam dla nich wredna.

– Była pani realistką. Nie mogła pani pozwolić, by za dużo płakali i narzekali, inaczej by sobie pani nie poradziła. Trzymała ich pani krótko, ale proszę zobaczyć, jak świetnie podeszła pani do moczenia się przez Craiga, kiedy dzięki pułkownikowi Potterowi poznała pani odpowiednie narzędzia.

Laura nie chciała w to wierzyć.

– Tak naprawdę nie byłam dobrą matką. Tracy i Craig są popieprzeni. Tracy nie skończyła nawet liceum. Mieszka w jakimś potwornym miejscu na wsi i pracuje w zakładzie drobiarskim przy patroszeniu indyków. Jej facet, Andrew, jest złotą rączką. Oboje są strasznymi prymitywami. Nie mają pojęcia, na czym polega związek, nie potrafią się nawet dogadać. Mój brat Craig ma już dzieciaka. Nie mieszka z jego matką i jest ojcem obibokiem. Pracuje sezonowo przy odśnieżaniu i po prostu jara dużo zielska.

– Pamięta pani o tym, że miała pani tylko dziewięć lat, kiedy oczekiwano od pani pełnienia roli rodzica?

– No i co z tego? Wiele dziewczynek w tym wieku musi wychowywać dzieci. Jakoś sobie radzą.

Najwyraźniej głęboki wstyd, jaki czuła Laura, opierał się na błędnym przekonaniu, że jako dziewięciolatka mogła być dobrą matką. Często najdotkliwszy ból, jaki przeżywamy, opiera się na nieprawdziwym założeniu.

– Ale nie bez pomocy – powiedziałam. – Została pani zmuszona do przyjęcia roli, o której odgrywaniu nie mogła pani mieć pojęcia. Taki plan jest skazany na porażkę.

Smutne było to, że jednym z problemów Laury, których nigdy nie udało się całkiem rozwiązać, było jej złudzenie, iż nie była dobrą mamą dla swojego rodzeństwa. Nie zdołała zaakceptować faktu, że była po prostu małą dziewczynką, nieprzygotowaną do tego zadania.

W ciągu lat pracy przekonałam się, że w sytuacjach, gdy dziecko musi przejąć obowiązki dorosłych w zbyt młodym wieku i – co nieuniknione – ponosi porażkę, przez całe dorosłe życie będzie czuło związany z tym zadaniem niepokój. Takie osoby chyba nigdy nie potrafią zaakceptować tego, że były zbyt młode, żeby sobie z czymś poradzić, więc internalizują swoją porażkę. Laura skupiła się na tym, że nie udało jej się zapewnić rodzeństwu dobrej opieki, i rzadko wspominała o własnej traumie związanej z porzuceniem. Ani razu nie zasugerowała, że jej ojciec ich zaniedbał, o wszystko obwiniała siebie.

Aby pokazać Laurze, że była młoda i że jej spojrzenie na sytuację było nierealistyczne, tak jak i oczekiwania jej ojca, zabrałam ją do szkoły, by tam mogła zobaczyć dziewięcioletnie dzieci. Dyrektorka szkoły, moja koleżanka, zorganizowała nam odwiedziny wśród uczniów trzeciej klasy. Kiedy Laura patrzyła na grupkę ośmio- i dziewięcioletnich dziewczynek w rajstopkach i marszczonych sukieneczkach, była w szoku. Ale gdy wyszłyśmy, wbrew moim oczekiwaniom nie powiedziała, że była dla siebie zbyt surowa. Stwierdziła za to:

– Jezu, ależ one były niedojrzałe.

Zabrałam ją do trzech różnych klas. W końcu w drodze do domu powiedziała:

– Osiem i dziewięć lat to o wiele młodsze dziecko, niż pamiętam.

Po tej wyprawie jej mur obronny chyba odrobinę się ukruszył. W swoich zdeformowanych wspomnieniach z życia w lesie widziała siebie jako dorosłą – teraz zrozumiała, że tak naprawdę była jeszcze małym dziec­kiem. Sytuacja ta pokazywała, jak podświadome potrzeby mogą niezauważenie zmienić nasze wspomnienia. Ojciec przekonał ją, że jest doros­ła, bo potrzebował w swoim życiu kogoś dorosłego, dlatego sama tak o sobie myślała.

*

Była to moja pierwsza pacjentka i miałyśmy za sobą pół roku terapii. Laura powoli zaczynała dostrzegać, że jej życie bardzo różniło się od doświadczeń innych ludzi. Kiedyś opowiedziała o tym, że dostała zaproszenie na przyjęcie urodzinowe, na które zaproszeni byli również wszyscy z trzeciej klasy. Powiedziała jubilatce, że tata zabiera ją wtedy na mecz baseballowy. Oczywiście zimą w Kanadzie nikt nie grał w baseball, więc mama dziewczynki wywęszyła pewnie kłopoty. Dzień po przyjęciu kobieta przyszła do szkoły i przyniosła Laurze kawałek tortu, balonik z helem, na którym wypisano jej imię, oraz torebkę pełną drobnych upominków. Wszystko to leżało na jej ławce, kiedy weszła do klasy. Laura powiedziała, że ten gest zrobił

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: