- promocja
Dzień - ebook
Dzień - ebook
Autor Godzin, zdobywca Nagrody Pulitzera, powraca po dekadzie z nową powieścią.
W przytulnym mieszkaniu na Brooklynie pęka fasada domowego szczęścia. Dan i Isabel po kilkunastu latach małżeństwa zaczynają się od siebie oddalać, przytłoczeni codziennością i własnymi niespełnionymi wyobrażeniami o wspólnym życiu. Na poddaszu mieszka młodszy brat Isabel, Robbie, gej, kochany przez wszystkich dobry duch rodziny. Są też dzieci – nastoletni Nathan i pięcioletnia Violet – które, każde na swój sposób, starają się poradzić sobie z narastającym kryzysem w rodzinie. Gdy w 2020 roku wybucha pandemia, dom Isabel i Dana zaczyna się wszystkim wydawać więzieniem. Robbie nie może im pomóc: utknął na Islandii, skąd prowadzi swoje sekretne instagramowe życie. Rok później, kiedy świat powoli zaczyna wychodzić z głębokiej zapaści, członkowie rodziny muszą stawić czoło nowej, jakże odmiennej, rzeczywistości i na nowo nauczyć się żyć. Piękna, elegancka proza, która zmusza do myślenia, współodczuwania i poszukiwania własnej prawdy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-902-8 |
Rozmiar pliku: | 776 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tak wcześnie East River pokrywa warstwa półprzezroczystości, jasna stalowa powłoka zdająca się płynąć po powierzchni wody, która przechodzi z nocnej czerni w nieprzejrzystą, ciemną zieloność nadchodzącego dnia. Światła mostu Brooklińskiego bledną na tle nieba. Mężczyzna podnosi metalową żaluzję swojego warsztatu szewskiego. Młoda kobieta, z włosami w koński ogon, przebiega obok faceta w średnim wieku, w skąpej czarnej sukience i glanach, który wraca wreszcie do domu. Przypadkowe rozświetlone okno jest jasne jak księżyc w pełni.
Isabel, która nie spała, stoi w oknie sypialni, w T-shircie XXL sięgającym jej do połowy ud. Kobieta z końskim ogonem mija mężczyznę w sukience, kiedy ten wkłada klucz do zamka drzwi prowadzących do westybulu. Szewc podnosi teraz stalową kratę, przygotowując się do otwarcia zakładu. Dlaczego otwiera tak wcześnie, kto chciałby naprawić buty o piątej rano?
Pojawiły się już pierwsze nieśmiałe oznaki wiosny. Drzewo przed kamienicą Isabel (klon srebrzysty, który według Google’a jest „splątany i płytko ukorzeniony”) pokryło się małymi, twardymi pączkami, które niebawem wybuchną pięciopalczastymi liśćmi, niczym się niewyróżniającymi, póki wystarczająco mocny wiatr nie zatrzepocze nimi, ukazując ich srebrne spody. Na parapecie po drugiej stronie ulicy stoi bukiet żonkili w szklanym wazonie. Zimowe światło, które przez miesiące było ciągle nieruchome i blade, zdaje się przyśpieszać, jakby cząsteczki powietrza zostały właśnie wprawione w ruch.
Początek kwietnia na Brooklynie może być kalendarzową wiosną, ale od prawdziwej wiosny – z jej śladami zieloności, budzeniem się łodyżek i kiełków – dzielą go jeszcze tygodnie. Pączki na drzewie są nadal tylko ściśle zwiniętymi małymi guzkami oczekującymi na to, żeby się otworzyć. Żonkile w oknie po drugiej stronie ulicy znaczą tylko tyle, że można je kupić w markecie na rogu, że zaczęły być dostarczane z miejsca, gdziekolwiek ono jest, w którym rosną.
Isabel odwraca się od okna, żeby spojrzeć na Dana, który nadal głęboko śpi, oddychając ciężko, pogrążony we śnie tak po dziecinnemu, jak tylko czterdziestodwuletni mężczyzna może być. Zwiotczałe usta ma otwarte, białoblond włosy lśnią w mrocznym pokoju.
Wyobraźcie sobie, spać w ten sposób. Isabel zazdrości Danowi tego daru snu, ale jest także za niego wdzięczna. Kiedy Dan i dzieci śpią, ona – dla której sen rzadko jest czymś więcej niż płochliwym, upstrzonym sennymi marzeniami usiłowaniem spania – może również być sama w mieszkaniu, zanurzona we własnym śnie na jawie o nocnej samotności, znaczonym jedynie zielonymi ledowymi cyframi kuchennego zegara.
Kiedy odwraca się z powrotem do okna, widzi sowę. Z początku wygląda jak narośl na gałęzi drzewa, na której siedzi. Upierzenie ptaka wtapia się niemal idealnie w ciemną, pstrokatą, szarobrązową korę. Isabel mogłaby wcale nie zauważyć sowy, gdyby nie jej oczy, dwa czarno-złote dyski nie większe od dziesięciocentówek, płomiennie uważne, krańcowo nieludzkie. Przez chwilę wydaje się, że samo drzewo wybrało ten moment, aby poinformować Isabel, że jest czujne i uważne. Sowa, niewielka, rozmiarów rękawiczki ogrodniczej, zdaje się początkowo patrzeć na Isabel, ale kiedy ta dostraja się do spojrzenia ptaka, ten wyraźnie spogląda obok Isabel, gapiąc się nie tylko na nią, ale i w głąb pokoju, w którym Isabel stoi – na nocny stolik z niezapaloną lampką i egzemplarzem zeszłomiesięcznego „Atlantica”; na ścianę za nim, z oprawionym zdjęciem dzieci, profesjonalną czarno-białą fotografią, na której są niepokojąco niewinnie, potulnie wyglądającymi wersjami siebie samych. Sowa kieruje niemrugające oczy na wszystko w pobliżu Isabel, wydaje się, że nie odróżnia kobiety od lampy i zdjęcia, nie rozumie ani jej nie obchodzi, że Isabel jest żywa, a pozostałe rzeczy nie. Kobieta i ptak trwają krótko na swoich miejscach, ich spojrzenia się zwarły, po czym sowa odfruwa z taką łatwością, jakby w ogóle nie poruszała skrzydłami, a jedynie przyzwalała na lot. Zakreśla łuk i znika. W jej odlocie kryje się wrażenie abdykacji, jakby jej obecność na drzewie za oknem była pomyłką, niezamierzonym rozdarciem w tkaninie możliwości, szybko i skutecznie zacerowanym. Ptak wydaje się Isabel już tylko snem na jawie, co miałoby sens, zważywszy na to, że nie zmrużyła oka przez całą noc (zwykle udaje jej się złapać kilka godzin snu), że następnego dnia problemy znowu napłyną (Robbie nadal nie znalazł mieszkania, Derrick chyba nie jest skłonny zrezygnować z powtórnej sesji zdjęciowej) i że niebawem Isabel będzie zmuszona włączyć się w to wszystko, zdobyć się na możliwie najbardziej przekonującą manifestację siebie samej, osoby, która może wszystko, czego się od niej wymaga.
Sowa zniknęła. Kobieta uprawiająca jogging pobiegła dalej. Facet w sukience wszedł do swojego budynku. Został tylko szewc, który włączył w zakładzie jarzeniówki, światło, które nie promieniuje spoza witryny, nie dodaje ulicy blasku. Isabel nie ma pojęcia, czy szewc, z którym nigdy nie rozmawiała (naprawia obuwie w centrum), otwiera tak wcześnie, bo ucieka przed jakimś rodzinnym konfliktem czy czerpie przyjemność z włączania niebieskiego neonu KLINIKA OBUWIA (Isabel naprawdę powinna zacząć korzystać z jego usług, choćby dlatego, że tamten uważa swój zakład szewski za szpital dla butów) i z ożywiania metrowej wysokości manekina w oknie wystawowym, wyblakłego od słońca… lisa, szopa?… siedzącego na szewskim zydlu, podnoszącego i opuszczającego miniaturowy młotek, który teraz, gdy właściciel zakładu ponownie go uruchomił, gdy napis KLINIKA OBUWIA płonie gazowym błękitem, a zwierzę podjęło swoje obowiązki, jest jak ogłoszenie początku dnia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki